Rzuty

Dobra. Skończyłam na dziś. Idę do domu. W domu czekają Mamut z Igorem, który już chodzi a trzymając się palca – biega. Świat się kończy – drżyjcie tereny dotychczas niedostępne. Wieczorem zaś wybędę i spotkam się ze znajomymi, bez dziecka. Zamierzam rozpracować to wino co to je z Niemców przywiozłam. Jak byłam to było akurat święto grzanego wina. Co miałam zrobić – kupiłam dwie butelki. To sobie je teraz kurturarnie podgrzejemy, obalimy i się z deczka upodlimy. Na ten stary rok.

Zajrzę tu zapewne dopiero w nowym.
Pocztę też sprawdzę we wtorek.

Wcześniej to może mi się co najwyżej przyśnić płomienny gołąb… tfu.. płomienny list posłany przez gołębia. Jakieś mi srają pod oknem zatem jest szansa, że dotrze. Wszystkich nie utłukę sędziwą grahamką.

Ktoś mi w święta życzył niespodzianki.
Nie pamiętam już kto ale szanowny Ktosiu, czy mógłbyś powtórzyć ten sam numer z totolotkiem?

Z góry dziękuję.
Z dołu też.

Z tego wszystkiego nie mogłam zasnąć

No bo kto by spał jakby go odkopali po czternastu latach? I to tak całkiem nieoczekiwanie? Bardziej się co prawda denerwuję tym, co ja tam mogłam ewentualnie nabazgrać w podlotkowym liście niż samym faktem, że to jednak jakiś żywy człowiek a nie zbiór umownych znaków wysłanych mailem z wupe. Bo mam nadzieję, że nie byłam na tyle głupia, by wypisywać rozpaczliwe ajlawiu i zabierz mnie stąd. Jeśli tak bowiem to lepiej żeby mnie nie znajdował. Czułabym się co najmniej niesymetrycznie. Chociaż z drugiej strony… Tamtymi czasy kochałam się również w połowie dostępnych mi medialnie piosenkarzy i aktorów. Tylko do nich nie napisałam żadnego listu. Aaaa! Normalnie mam takie ciśnienie teraz, że aż się boję wsiadać do metra. Mogę eksplodować.

Wczoraj wydrukowałam wszystkie maile, obie notki, zwinęłam wszystko w rulonik i zabrałam do domu. Miała mnie odwiedzić Alty, a że o niczym nie ma pojęcia, bo wyjechana i bez netu, zaskok miał być pełen. Był. Najpierw powitanie, tralalala, prezenty, Ludzki i gadulstwo a potem wręczyłam jej papiery. I przycupnęłam obserwacyjnie. Siedziała i czytała a z każdym słowem jej oczy robiły się większe. I tak ma duże, więc dobrze, że listów było tylko sześć. W przeciwnym wypadku zazdrościłabym jej jeszcze bardziej.

Było Ty… i Ale… i Ja nie mogę… Fakt. Kosmos nieprzeciętny.

Oczywiście obie zgodnie stwierdziłyśmy to co wszyscy wcześniej – znaczy historia prawie jak z filmu i w ogóle akcja, napięcie plus natężenie ogromne. Potem oczywiście ja mówiłam, że X, czyli Xawery (jak go ochrzciła Nielot, choć w rzeczywistości ma dużo ładniejsze imię) nie odpisze a ona mi coś o rumakach na białych koniach czy jakoś tak. Ja tam się na kopytnych nie znam ale dżokeje mogliby protestować. Następnie naturalnie zbunkrowane w kuchni rozprawiałyśmy do późnej nocy o tym i o owym Xawerego traktując jako przerywnik. Co chwila słychać było:

– Ale czy nie uważasz, że to niesamowite?

I następowały rozliczne ochy, achy, wzdechy, bezdechy i inne atrakcje.

Koniec końców ustaliłyśmy, że:

* po pierwsze to niezły harlequin mi się ukręcił, tylko jakiegoś romansu w tym wszystkim brakuje, no ale jakby wątek miłosny (prawie) sprzed lat jakiś jest;
* po drugie jak się odezwał to pewnie nie po to by teraz zamilknąć, więc skoro mu się w ogóle chciało kopać w tych googlach i pisać do obcej baby, to raczej sobie popiszemy teraz;
* po trzecie fajnie byłoby się spotkać;
* po czwarte zakładamy, że jest fajny, bo trzeba być optymistą i wierzyć, że ludzie się aż tak nie zmieniają;
* po piąte, szóste i osiemnaste mógłby przy tym być jakiś miły dla oka i innych organów i choć nie musi być od razu rumakiem na białym koniu, to ewentualnie może nie posiadać na składzie żony, kochanki, wesołej gromadki, przewlekłej choroby psychicznej, łysienia plackowatego tudzież popaprania emocjonalnego w stopniu znacznym lub głębokim.

W nocy kręciłam się w wyrze jak samotny groszek ptysiowy w młynku do pieprzu i raz po raz nachodziły mnie obrazy z przeszłości. Normalnie stary Skrudż z tymi swoimi duchami na Wigilię wymięga i szczy po nogawicach. Skjuzmi. Siusia. Usnęłam jakoś chyba całkiem przypadkiem. Śniło mi się, że Xawery okazał się wielkim, tłustym prosiakiem, bigamistą, naciągaczem, emocjonalnym popaprańcem klasy es ze świeżo rozwiniętą psychozą, w wolnych chwilach bełkoczącym coś o samotnym pyłku na oceanie wszechświata, który usiłuje mnie poderwać na nieświeżą wuzetkę z kremem i gania z siekierą po Krakowskim Przedmieściu. Jak rany tylko mi tam węgorza elektrycznego brakowało. Z tego wszystkiego podobała mi się tylko okolica.

Samo więc się rozumie, że nocy nie zaliczyłam do udanych. Ewentualny szczęśliwy małżonek już jakby mniej zaczął razić w oczy. Ale bądźmy szczerzy… Jeśli jakikolwiek facet w okolicach mojego wieku jest fajny, niegłupi, atrakcyjny i do tego bez kobity na składzie, to nie ma bata – nie może być normalny. Albo jest życiową fajtłapą w dziurawych skarpetkach, albo narcyzem, który nie znalazł jeszcze odpowiedniego lusterka, albo gejem, albo seryjnym mordercą psychopatą. Z tego wszystkiego wybieram geja lub psychopatę. Albo byłby fajny psiapsiół na przyszłość albo przynajmniej jakaś przygoda. A może w ostatnim momencie uratowałby mnie jakiś przystojny Pan Policjant?

Dobre.

No, już się pośmiałam. Teraz reszta. Przyszłam dziś do pracy nieco wcześniej niż zwykle. Znaczy tak jak powinnam, na ósmą, ale sie wyjątkowo ani minuty nie spóźniłam. Naturalnie pierwsze co zrobiłam to odpaliłam komputer i uruchomiłam pocztę. Bla, penis, bla, viagra, bla, bla, bla. Nic. Zaczęłam robić swoje ale co parę minut klikałam w ikonkę outlooka. Bo przecież może się zawiesił, zepsuł, obraził. Nic to, że nastawiony na odbiór co minutę. Cisza. Na pewno mnie olał. Nie napisze. Kurza jego melodia. Zdążyłam już zrobić wszystko co miałam do zrobienia na rano i nagle… Ding.

Nadeszła nowa wiadomość.
Czy chcesz ją teraz przeczytać?

No pewnie osiole! A kiedy? Otwieram niecierpliwie. Dziewiąta zero dwie. Ach, ach. To On. Prawie spuchłam z ciekawości co tam, jak tam, o co w ogóle chodzi i gdzie zaparkował tego konia.

Napisał, że przeprasza bardzo i w ogóle ale ma właśnie kolejny zwariowany dzień i masę roboty do skończenia przed urlopem (acha, czyli wybiera sie na urlop!), więc znów krótko. I że bardzo późno wrócił wczoraj do domu i po kilkunastu godzinach przed kompem już nie dał rady nic napisać. I że jest administratorem dużej sieci komputerowej i zawsze ma coś do zrobienia a przeszło 300 osób potrafi skutecznie zmęczyć człowieka. I żebym się nie martwiła, bo napisze więcej.

A kto się martwi? Halo? No chyba nie ja. Co prawda jeśli wybiera się teraz na urlop to zapewne by gdzieś świętować koniec roku z początkiem następnego. I zapewne, drogi Watsonie, nie sam, zatem szanse na to, że jest singlem zmalały prawie do zera. Ale się przecież nie będę martwić z tego powodu. Może wybiera się z przyjaciółmi… A poza tym na Chiny Ludowe przecież to TYLKO jakiś strasznie dawny znajomy ze szpitala. Dwutygodniowy znajomy. Nie mogę sobie od razu wyobrażać nie wiadomo czego.

Odpisałam:

Życzę Ci więc spokojnego urlopu i poczekam cierpliwie.
W końcu czekałam jakieś czternaście lat 😉
Jak znajdziesz czas i ochotę… adres znasz.
Serdeczności

Odpowiedź dostałam błyskawiczną:

W tym wypadku chodzi tylko o czas, ochoty mi nie brakuje.

Aaaaa! Aaaaa!

Dlaczego odnoszę wrażenie, że to się na mailach nie skończy? I dlaczego sama mam na to nadzieję? I dlaczego, skoro piszę, że nie chcę rumaka na białym koniu, to właśnie wszystko mi w głowie krzyczy, że chcę? I dlaczego choć nic o sobie nie wiemy najwyraźniej każde z nas stworzyło sobie własne obrazy pod powiekami? I dlaczego projektuje mi się od razu milion pięćset scenariuszy a każdy do bani? I dlaczego sądzę, że on jest sam a zaraz potem sama się za to ganię? I dlaczego on niby miałby myśleć, że ja jestem sama? I że nie mam Dziecka na przykład? I dlaczego jeszcze mu tego nie napisałam? No ale niby jak? Halo, halo! Mam Dziecko i tak tylko piszę żebyś wiedział? Przecież na razie wymieniliśmy tylko rakiety rozpoznawcze powietrze-powietrze. Gdzie jeszcze do ziemi. I dlaczego on mi tak ładnie w każdym początku kolejnego listu mówi po imieniu? I dlaczego dlaczego? I w ogóle.

Sio, sio, sio. To po prostu zwykła odkopana z bardzo zamierzchłych czasów znajomość. I nic z tego nie będzie ponad kilka wiadomości i ewentualny kolejny kontakt w skrzynce. Tak. Właśnie. Nie ma co się nastawiać na Wenezuelę.

Ale Meksyk.

Jestem gdzieś tam… pod sufitem.

A! Aa! Aaaaaaa!

To On. To On. To Oooon.
/Szczękoblaszakowiec John/
Ja pergolę. Normalnie scenariusz rodem z Hallmarku. Mam w głowie całe Moulin Rouge teraz i nie wiem co zrobić z rękami. Pazury już ogryzłam. Po łokcie.

Otóż proszę bloga…

Wymieniliśmy już kilka e-maili.

To On i pamięta mnie i w ogóle wszystko pamięta. Tylko nie sądził, że w ogóle napisałam. List ode mnie znalazł niedawno. Całkiem przypadkiem. Jego rodzice gdzieś go położyli a potem zapomnieli o sprawie. Wczoraj wpisał w google moje imię i nazwisko. Pojawiła się strona z allegro ‚o mnie’, z domowym adresem, który już znał z koperty i z mailem, którego używam tylko tam. Tadam! Zagadka rozwiązana.

Jedno jest pewne nie przypuszczałem nawet, że kiedyś będę miał z Tobą jeszcze jakiś kontakt, ale zawsze byłem Ciekaw jak z tym wszystkim dałaś sobie radę.

Dobrze, że jestem tu dziś sama. Bo siedzę czerwona jak burak i od czasu do czasu wydaję z siebie nerwowe chichoty. I myśli plączą mi się jak babie lato w jarzębinie. W związku z tym przepraszam za chaos ale właśnie jebło mnie takie wielkie pudło…

Na koniec napisał, że strasznie mnie przeprasza, ale gonią go teraz obowiązki, na których musi się skoncentrować. I że będzie z tym trudno bo ma straszny wiatrak w głowie przez to wszystko. I że w liście (tym liście w siódmej klasie podstawówki pisanym) pisałam o tym jak się czuję i co czuję. I że chciałam by mnie odwiedził w tym sanatorium. I że napisze więcej.

Nigdy o tym nie zapomniałem, zwłaszcza o windzie i wyścigach. Ogólnie to jesteś jedynym miłym wspomnieniem z tamtego okresu.

On ma wiatrak? On?
A ja?
Aaaaaaa

Dzień dzisiejszy przekonał mnie do jednego.
Lepiej późno niż wcale…

Hilfe! Help! Ratunku!
Zmieniam kolory. I strasznie tu duszno.

Po 14 latach…
Czternastu…

Halo! Czy mogę tu prosić tę Panią Psor, która mi wmawiała po referacie z socjologii, że internet oddala ludzi i niszczy wszystko co interpersonalne?

Się chciałam skonsultować.

Bajka z bardzo głupim wytrzeszczem

Od dziesięcu minut siedzę i gapię się w monitor. Dostałam e-mail i nie wiem co robić. Tak, zdaję sobie sprawę, że najprościej wcisnąć odpowiedz i napisać swoją część umownych znaków. Ale w tym wypadku jakoś siedzę i się wgapiam. Nie wiem jakich znaków użyć. Nic nie wiem. Tylko patrzę i mam zapewne strasznie głupi wyraz twarzy. Ucichło mi jakoś wszystko wokół, zamarło. Wystygła kawa. Nawet drukarka nagle jakby przestała szumieć w kącie pokoju a zegar tyka jakoś nieregularnie i przepraszająco.

Wiadomość ma tytuł Ciekawość… i pochodzi z prywatnego konta. Z imieniem i nazwiskiem. Od mężczyzny. Stąd wiem, że to raczej nie spam. Żart też nie, bo zawiera pewien szczegół. Szczegół, o którym nigdy nikt nie wiedział. Poza mną. I Nim.

Witam,

Ostatnio przeglądałem stare listy, które dostawałem jakieś 10-15 lat temu. Wśród nich znalazłem jeden…

Mam pytanie. Czy jest szansa, że kiedyś po wyjściu ze szpitala przy ulicy N. wysłałaś do kogoś list i ten ktoś nie odpisał.

Pozdrawiam
X.

W miejscu N. podano nazwę ulicy przy szpitalu, w którym faktycznie byłam, gdy miałam jakieś 14-15 lat. W miejscu X. podano imię. Niestety nie pamiętam czy to imię chłopca, którego tam poznałam, ale pamiętam, że faktycznie taki ktoś tam był. Leżeliśmy w salach po obu stronach korytarza i nudziliśmy się śmiertelnie. Robiliśmy dowcipy pielęgniarkom i nauczycielom ze szpitalnej szkoły. Nie chodziliśmy do jednej klasy ale byliśmy w zbliżonym wieku. Pewnego razu postanowiliśmy pojeździć sobie windą i pamiętam, że była straszna chryja, bo wszyscy sądzili, że zwialiśmy. Chyba długo nas nie było. Potem w nocy urządziliśmy sobie wyścig na łóżka po korytarzu i wpadliśmy na lekarza. Chłopiec został przeniesiony do innej sali ale i tak przychodził i gadaliśmy godzinami. O wszystkim i o niczym. Wszystkie pielęgniarki sądziły, że po wyjściu ze szpitala zostaniemy parą i uśmiechały się pobłażliwie. Z tego co pamiętam i ja miałam na to nadzieję. W któryś piątek wymieniliśmy się adresami i po południu nikt już nie przyszedł powygłupiać się i pogadać o Kobranocce. Następnego dnia rodzice zawieźli mnie prosto do G. do sanatorium. Pamiętam, że jeszcze tego samego dnia do Niego napisałam. Nie pamiętam co, ale napisałam. Dałam Mamutowi do wysłania. Byłam tam pół roku. Nikt nigdy nie odpisał. Długi czas sądziłam, że po prostu nie wrzuciła tego do skrzynki. Albo, że napisał list do domu. I ktoś zapomniał mi go przywieźć. Potem zapomniałam o wszystkim. Nie pamiętam nawet jak miał na imię. Nie wiem czy to ten, który teraz pozdrawia mnie z ekranu monitora. Ale pamiętam te wszystkie szpitalne szczegóły i to, jak strasznie przykro mi było wtedy, gdy miałam jakieś 14-15 lat. Za tę ciszę. Za brak odpowiedzi.

A teraz siedzę i czytam raz po raz te umowne znaki poskładane w wyrazy i nie wiem co mam zrobić. Może to On a może nie. I skąd do licha miał ten adres? Adres, o którym przecież nikt nie wie bo go nie używam. No i mam go od dwóch lat dopiero. Przecież takie rzeczy nie dzieją się na prawdę. Prawda? I jak to możliwe, że przez tyle lat było gdzieś tam w mojej głowie zapomniane i nie wracało wcale, a teraz przypomniało się to wszystko. Ze szczegółami. A bez imienia. Może to po prostu jakiś kosmiczny zbieg okoliczności. Może ten X. to nie mój X. z windy, wyścigu łóżek, ściąg z geografii i zasuszonej paprotki pod szpitalnym materacem. Na pamiątkę…

_____________________
Pal sześć, one kozie death i takie tam.
Odpisałam.

Samo się

Kolejne święta minęły i z roku na rok tak jakoś coraz mniej we mnie chęci na cokolwiek. Tak, ja też nadal zaglądam ludziom w okna żeby zobaczyć choinkę, tatę z synkiem ‚na barana’, bezproblemowe z zewnątrz obrazki. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że nie ma luster bez rys, każda zafoliowana książka w księgarni jest wcześniej macana i wąchana, jako i bochenek chleba w sklepie, a w każdej rodzinie są rozmaite toksyczne barwniki na bombkach i trupy poukładane w szafach pod rzędem białych poszewek z tak zwanych trudnych czasów jeszcze. Tylko zawsze to prościej i bliżej myśleć, że skoro mi źle, to może per analogiam innym lepiej. A guzik. Nie lepiej tylko inaczej. I takie samodołowanie nie daje nic więcej jak jedynie nowe sińce pod oczy do kolekcji.

Żyję sobie na święta ledwie bo zachciało mi się namiastki wigilijnej kolacji i latałam za karpiami jak debil po tych zaścibolonych ludźmi hipermarketach. Bo tylko one były jeszcze czynne, gdy wyszłam na powierzchnię. W nawiasie dodam tylko, że jak co roku bardzo współczuję sprzedawcom w sklepach, bo na świeżo czuję co, jak i którędy mi wyłazi. I po raz kolejny bardzo nie wierzę, że to piszę ale lubię dziś swoją pracę. Swój dyżur w pustym biurze i odcedzanie zaległej poczty od miliarda spamów. Mogę siedzieć na krześle i nie stać bez przerwy uśmiechając się sztucznie i cedzić oczywiście przez zaciśnięte zęby, nie dźwigam nic ponad to co chcę w danej chwili unieść i mam szczerze w odwłoku co, kto i gdzie chciałby znaleźć.

Nie miałam na święta choinki bo choinka do mojego metrażu ma się tak jak ja do różowej garsonki. Nie korespondujemy. I nie miałam kiedy jej kupić, przynieść, ubrać. I choć tak na serio serio to żałuję, że nie zbieram teraz osypującego się igliwia z podłogi i nie ustyskuję pod nosem, że Igor znów stłukł bombkę i podgryza pierniki, nie będę z tego powodu rozpaczać. Robię dobrą minę i trzymam pion.

W tym roku miałam na święta u siebie Rodziców. Było więc niby bardziej rodzinnie. Kupione pierogi i barszczyk z kartonu. Ale za to kapusta prawdziwa. Z grzybami i fasolą, na lnianym oleju. I te karpie. Dostałam tylko żywe i w sklepie oddalonym o czterdzieści minut różnymi środkami komunikacji. Przyjechałam gdy już prawie nie oddychały. Prawie robi jednak zasadniczą różnicę. Usiłowałyśmy je z Mamutem zabić na kuchennej podłodze, na oślep waląc tłuczkiem w zawiniętą szczelnie reklamówkę i mówiąc jedna drugiej ‚nie, to Ty sprawdź’. W końcu sama załatwiłam sprawę. Nie mam wyrzutów sumienia. Były diabelnie smaczne. Do nieba i tak nie pójdę. Za duży ze mnie leń i marznę na wysokościach.

Miałam więc te święta. Było pakowanie prezentów do północy i radość później przy otwieraniu, było dzielenie się opłatkiem, zbiorowe, bo barszcz stygnie, była kolacja przy Klanie, bo Mamuty lubią. Potem wszyscy poszli spać. Nawet Igor, który ostatnio dość ciężko usypia, zawisł mi w końcu bezwładnie na rękach. A ja siedziałam w kuchni po ciemku i patrzyłam w te okna. Nie wiem czemu czułam się tak przeraźliwie sama.

I tak, mam wyrzuty sumienia, że to piszę, bo cała masa ludzi spędza święta całkiem samotnie, bez dziecka i rodziców śpiących w pokoju tuż obok. I mam naprawdę wiele. Na co dzień doceniam nawet fakt, że sąsiad zaczął nieco ciszej słuchać muzyki po 22, a gdy mijam go na schodach mówi mi dzień dobry. W święta jednak zawsze mi trudniej. Schodzi ze mnie cały rok. Zawsze czuję się najbardziej sama ze wszystkich samych samosiów. I nic na to nie poradzę. Samo się.

Wszyscy, którzy składali mi życzenia, życzyli mi albo zdrowia, albo miłości. Najczęściej obu tych rzeczy na raz. Dobrze, że większość życzeń przyszła esemesem. W konfrontacji bezpośredniej coraz trudniej tak szybko mrugać. W pierwszy dzień świąt poszliśmy do Siostrzycy. Potem do Ciotki. Konsekwentnie na pytania o włosy odpowiadam grzecznie i z uśmiechem, że miałam wszy. Konsternacja jest zawsze ta sama. Przynajmniej mam spokój i więcej miejsca na kanapie. Tak, wiem. Bezczelnie niewdzięczna jestem. Ale nie chce mi się odpowiadać na tysiąc pytań z gatunku jak się czujesz i znosić tych spojrzeń. Igor tylko raz ugryzł psa w ogon. Potem wdzięczył się i przyjmował komplementy. Po dwóch godzinach zmęczyło mnie udawanie, że interesuje mnie nowy projekt Stryja i przepis na ciasto. Wróciłam do domu piechotą napawając się pustką ulic i życiem pulsującym w każdym napotkanym oknie. Drugiego dnia odwiedziła nas Hal i Igor oszałał na punkcie drewnianych klocków i huśtawki. Gdy tylko zdołamy zamontować ustrojstwo na garderobianych drzwiach szał wybuchnie ze zdwojoną siłą. Tymczasem Syn poszedł z klockiem w łapie nawet do kapieli a rankiem, wstając do pracy, znalazłam malowany zebrowo półokrąg na małej poduszce. Sama do późnej nocy zastanawiałam się czyje odciski palców robią za kamyczki na czarnym lakowym pudełeczku z dwiema złotymi rybkami. Wygląda na to, że mam sześć życzeń do spełnienia. Chce ktoś cztery? Mnie wystarczą dwa.

Myślę o wszystkich listach do Mikołaja, które pisałam w dzieciństwie. Chciałam, żebyśmy zawsze mieli ciepło w domu na święta. Nikt bowiem nie lubił palić w piecu i budzić się rano, gdy zimno doskwierało najbardziej bo w palenisku huczał tylko wiatr. Mogłam bardziej doprecyzować.

Znów jest tak cicho, że słyszę tykanie zegara.
I tylko ten migający kursor przypomina mi, że w zasadzie mogę już kliknąć dodaj.

24 grudnia 2006

Ewom i Adasiom życzę by o nich pamiętano, wesołym kompana do uśmiechu, smutnym pasującej do nastroju muzyki, zapracowanym dobrej kawy i widoku z okna, leniuchom ciekawszego życia, szukającym tropu, szukanym odnalezienia, znalezionym szczęścia. Lence kogoś do się nim opiekowania, Hali życzę by to ktoś zaopiekował się nią, Alty lubienia, kochania i bycia po prostu i po brzeg a Kacie więcej czasu na sny i ich spełnianie. Igorowi choinki, może w końcu w przyszłym roku. Reszcie mojego świata po garści miłych drobiazgów i dobrych okularów by je dostrzec. Światu za oknem tęsknienia za ludźmi. Ludziom niezastąpienia. A sobie ciepłych rękawiczek na sznurku. Żebym nie gubiła.

Widzenia

Byłam w kinie. Nie dziś ale akurat mi się przypomniało. ‚Kopia mistrza’ to świetny film. Kolejny do kolekcji. Pomijam oczywiście, że nie poznałam obrazu Agnieszki Holland, który by mnie nie urzekł, nie poruszył w pewien specyficzny sposób. Zupełnie jakby wiedziała, którą strunę musnąć, czy raczej – jak w tym przypadku – w który klawisz fortepianu uderzyć. I z jaką siłą. Beethoven bez legendy i bez gaci, cham i prostak, geniusz i psychopata. Bez lukru, morałów i nudy. Za to z cudowną Anną u boku. Głuchy, samotny, prawdziwy. Główną rolę odgrywa tu muzyka. Nawet nie wiadomo kiedy drugoplanowa cisza znika i robi się całkiem zbędna. Do czasu koncertu. Motyw z wibracjami w miejsce fonii wbił mnie w fotel. Po wyjściu z kina przeczytałam, że sekwencja z symfonią trwała 20 minut. Nie zauważyłam. Wciąga. Ulubione? Smyczki i dyrygowanie na cztery ręce. Nie zrozumiesz czytając. Poczuj.

Jakieś pół roku wstecz widziałam reklamę nowej Hondy Civic na małym laptopiku. Zrobiła wrażenie.
Dziś zobaczyłam ją na Dwójce. Uśmiechnęłam się jak do dawno nie widzianego znajomego. Cieszę się. Mam ją w pamięci. W ulubionych. Cudna jest.

Kolor i uśmiech czynią cuda. Nie wiem co większe ale jedno jest pewne: jeśli nieznajomy mężczyzna, któremu przez pół godziny pakowałaś półkę książek – każdą oddzielnie i z kokardką – patrzy na te pakunki z zachwytem, a potem wraca z perfumami… bo musiał, ‚bo pani ma taki ładny uśmiech i pięknie czerwone spodnie’… i zostawia ten prezent całkiem oniemiałej tobie… śmiało możesz oszaleć ze szczęścia. Mam zestaw Promesse Cacharela, odciski na opuszkach palców, kręgosłup w drzazgach, nierozpakowane zakupy rybne i nieprzytomny uśmiech w okolicach twarzy. Światowy Dzień Orgazmu był wczoraj, Gwiazdka jutro a ja dziś jestem obłędnie szczęśliwa. Ech…

Pachnę sobie.

Przelotem

Wpadłam na chóralną wigilię i choć zwykle unikam takich imprez, a na te przymusowe reaguję alergicznie (chociaż może nie tak jak na penicylinę), czasem fajnie poczuć się kimś ważnym. KIMŚ WAŻNYM. Choćby to tylko był taki lukier na serniku. Bywa, że potrzebuję lukru. Najwyraźniej teraz właśnie jest ten czas. Kilka razy się wzruszyłam. I wiem, że było szczerze.

Stoję i pakuję ludziom prezenty w ozdobny papier. Uśmiecham się i zapewniam ich każdym precyzyjnym ruchem jak się cieszę, że wydali swoje pieniądze akurat tutaj. I cały czas myślę o Igorze i o Mamucie, o Mamucie i o Igorze. Wymiennie. Kilka osób też się przewija. Paradoksalnie sądzę, że Ci, o których myślę przycinając wstążki i wykładając Zafona w twardej oprawie na promocyjny stół przy kasie, najmniej się tego spodziewają. Nogi wchodzą mi w tyłek już po dwóch godzinach. A przede mną jeszcze sześć. Pakowanie, komputerowe ścibolenie w zamówieniach, przewalanie kurzu z miejsca na miejsce na wysokościach górnych półek i wyciąganie ogryzków z dolnych. Czy już mówiłam, że kocham święta? Zaschło mi w gardle z zachwytu normalnie.

Żeby nie było, że tylko marudzę są też miłe aspekty wszystkiego. Ale chwilowo pozwolę sobie jeszcze trochę pobyć malkontentem. No i czekam na rachunek z niemieckiego szpitala. To może być najmniej przyjemny aspekt koncertowych wojaży. Ale ponoć mam to wliczone w podróżne NNW. Poza tym to raczej normalnie, choć norma to w tym przypadku bardzo względne pojęcie. Tylko martwię się za dużo.

Miejcie się ciepło.
Do napisania.

Wymiana

Szesnaście godzin w autokarze to nie problem. O ile to nie ja w nim siedzę. Dziewiętnaście w drodze powrotnej to już mała różnica. Ale zawsze. Na przyszłość muszę opracować jakiś system. W sensie jak i gdzie wsadzić nogi żebym nie chciała sama ich sobie odrąbać siekierą. Poza tym dało się wytrzymać. Co prawda już po godzinie jazdy zdałam sobie sprawę, że zapomniałam wziąć ze sobą antybiotyku. Jak się jednak później okazało wyszło mi to na zdrowie. Ale po kolei. Dojechaliśmy do Darmstadt przed południem. Byliśmy wystarczająco zmęczeni, głodni i wymięci by zasłużyć na miano włóczęgów świata. Na szczęście nasi koledzy przyjęli nas tak miło, że szybko uśmiechy wróciły na swoje miejsce. Po solidnej kawie poznaliśmy naszych ‚gospodarzy’, którzy zaprosili nas do swoich domów. Taniej to dla obu uczelni i przyjemniej dla nas, a przy okazji można w praktyce sprawdzić swoje umiejętności językowe. Oczywiście dla chętnych zapewniono miejsca w hostelu, jednak ja cieszę się, że zdecydowałam się na ‚rodzinę’. Razem z Anią trafiłyśmy do domu Sandry i Thorstena i obie zgodnie stwierdziłyśmy, że to fantastyczni ludzie. Ofiarowali nam tyle ciepła i serdeczności, że szybko zrewidowałam swój dotychczasowy pogląd na tę nację, bo miałam ich za co najmniej chłodnych. Tymczasem poznaliśmy ich wielu i każdy był niesamowicie uczuciowy. Dom Dubslaffów mieścił się w uroczej okolicy i był urządzony w pięknym stylu. Oboje większość zrobili sami. Począwszy od łóżka, asymetrycznej szafki i absolutnie obłędnego czerwonego miękkiego fotela, który wspaniale bujał, a na kuchennym stole skończywszy. Generalnie był minimalizm, sporo fotografii i doniczkowej zieleni za oknem, ciekawe pomysły i doskonała użytkowość. No i fortepian… Po obiedzie mieliśmy do wieczora próbę. Jakoś wtedy chyba pojawiła się na dobre. Wysypka. Drobna pokrzywka coraz bardziej drażniąca i ekspansywna. Wytrzymałam próbę i wspólną kolację z jeszcze jedną ‚rodziną’. Wytrzymałam nawet atak dzikiego swędzenia w drodze powrotnej. Ale nocy wytrzymać nie dałam już rady. Rano okazało się, że wyglądam jak spuchnięte czerwone coś. Pojechaliśmy do szpitala. Całe szczęście, że istnieje służba zdrowia przyjazna ludziom. Co prawda istnieje w Niemczech a nie w Polsce, ale sam fakt napawa mnie optymizmem. Wszak blisko. I całe szczęście, że była ze mną Ania i Sandra. Pani doktor mówiła głównie po niemiecku a ja porozumiewałam się z nią w języku angielskim. W praktyce wyglądało to tak: ja mówiłam, Ania tłumaczyła a Sandra ubierała to w zgrabne zdania. Diagnoza brzmiała: alergia na penicylinę. Dostałam sterydy, maść i życzenia powodzenia w przyszłości. W efekcie wszyscy zwiedzili Darmstadt a my szpital. Ale za to na pewno była to najoryginalniejsza wycieczka. Wieczorem był wspólny koncert. Było bajecznie, tyle powiem. I nawet drapać mi się nie chciało. Na koniec była impreza w jakimś klubie a my poszliśmy na kolację do Dirka i Carmen, goszczących trzy dziewczyny. Pesto było pyszne. Wino również. Rano śniadanie i wycieczka do Haidelberga. Miejsce rodem z baśni Andersena i bardzo urokliwe. Oczywiście nie było czasu na rundkę po sklepikach, ale było obowiązkowe grzane wino na rynku. Taką oto miłą tradycję mają nasi zachodni sąsiedzi. Przy okazji zachorowałam na lampę z wystawy. Nie miałam jednak tyle ojro, więc się samozaparłam i zrobię taką samą. Po powrocie kolejna impreza i rytualny pad na łóżko. Smarowane plamy zaczęły znikać, można było się więc wyspać. O tyle o ile. Później niestety trzeba było już wracać. Wymieniliśmy uściski, podziękowania i obiecaliśmy sobie szybkie spotkanie. Może na letnie warsztaty uda nam się połączyć siły. W drodze powrotnej wszyscy spaliśmy jak susły. Nikt nie miał na nic siły. Całkiem przyjemnie byłoby gdyby dało się podróżować nieco wygodniej. W domu byłam w poniedziałek wieczorem. Przywitał mnie stęskniony Lokator i lekko wystraszone Mamuty. Długo z nimi nie gadałam bo wszyscy byliśmy senni. Przyznam, że nie wiem jak spotkałam się z poduszką. Ale na pewno szybko. W nocy Igor był niespokojny i miał gorączkę. Musiałam wziąć Go do łóżka żeby w ogóle dało się zmrużyć oko. Sądziłam, że to nadmiar wrażeń w związku z moim powrotem. Tym bardziej, że rano już nie miał temperatury. Zawiozłam Go do żłobka a sama z wywieszonym ozorem pojechałam do ‚nowej’ pracy w sklepie, gdzie wśród faktur, przekopywania kurzu na półkach, stania na info i pakowania prezentów upłynął mi wtorek. To był ciężki dzień. Miałam nadzieję, że o 16.30 się skończył i teraz będzie już z górki. Wyprzytulam Młodego, pobawię się z Nim, nadrobimy opowiadanie bajek Igorynek. Ale nie. Ze żłobka pojechaliśmy prosto do lekarza. Gorączka, zapalenie spojówek i początki zapalenia uszu. Strasznie mi szkoda tego małego blondasa, który płacze, choć praktycznie nigdy tego nie robił i nie chce jeść, choć dotychczas niczym nie pogardzał. I powiem szczerze, że spodziewałam się nieco łagodniejszego powrotu do rzeczywistości. A poza tym staram się sama nie drapać tej cholernej wysypki.

Ja chromolę takie święta.