Ostatnie dni zapełniły mi się jakoś towarzysko. I bardzo dobrze, bo przynajmniej nie kuszą mnie żadne chandry ani inne takie. Znaczy czasem dopadają, ale szybko okazuje się, że jak się nie spędza wieczorów w pojedynkę (albo tylko z dość małomównym Małoletnim), to znacznie łatwiej udają się pod inny adres. Coś w stylu awizowano – nie zastałem, które czasem znajduję w skrzynce na listy. Swoją drogą to kiedyś dorwę tego Listonosza i coś mu gdzieś wbiję. Nie wiem jeszcze co ale dotkliwie i boleśnie. Bo karteluszki w skrzynce dostaję najczęściej jak akurat jestem obecna. A od ogonków na poczcie zdecydowanie bardziej wolę te mysie, z wystaw zoologicznych sklepów, przy których lubi się zatrzymywać Lokator.
Przedwczoraj odwiedziła nas Marysia z Jaśkiem, który okazał się być strasznie fajnym dwunastolatkiem i nie dość, że nie nudziło Go babskie kuchenne gadanie, to i zdecydował się wspomóc moich dwóch kolegów, którzy wpadli zainstalować wreszcie to felerne dvd, co to je mam chyba od roku a działało w sumie jakieś dwa miesiące. Z Marysią i Jaśkiem graliśmy do późna w scrabble i dopiero o jakiejś drastycznej porze okazało się, że jedyne słowa jakie przychodzą nam do głowy są za brzydkie żeby ich używać przy dzieciach. Dzieci zresztą pospały się dokumentnie. Niejaki Jan to nawet na dywanie. Normalnie wyrodne matki jak nic.
Wczoraj za to przyjechała Ciocia Goga i pojechałyśmy wynieść pół supermarketu, albowiem mnie pokończyło się wszystko co się pokończyć mogło, ze szczególnym wskazaniem na igorowe pieluchy, igorowe kaszki, igorowe kosmetyki kąpielowe i w ogóle igorowe wszystko, a Jej też całkiem sporo. W ogóle to okazuje się, że w moim domu najwięcej to zużywa Młody, bo chyba nie Ksiądz Proboszcz. Sobie kupiłam papier toaletowy, makaron, przyprawy i pastę do butów. Niezły zestaw. A paragon miał chyba z metr.
Przyjechałyśmy i zrobiłam pomidorówkę. Z dużą ilością pomidorów z puszki, z pieprzem, bazylią, oregano i czosneczkiem. Mniam. Gadałyśmy nad tymi talerzami do północy. I chciałam tym samym powiedzieć, że moje postanowienie o kategorycznym nie jedzeniu po 19, to już chyba poszło w krzaki. I nawet nie szeleści. Nie no na serio to ustalmy, że to była dyspensa. Za karę zrobię sto brzuszków. Tylko kto mnie później doholuje do łóżka?
Hmmm. To może po prostu zrobię je w łóżku. Z czystym sumiemiem potem sobie padnę.
Miłego wieczoru.
Na mój zapowiedział się kolega Rybak. Zsynchronizujemy zegarki i policzymy kto ile ma się jeszcze pokatować dietą. Ale to chyba w takim razie nocna pomidorowa odpada.
A najbardziej to się cieszę na jutro. Haluta zabiera mnie na koncert Comy. Zamierzamy dobrze się bawić. Raczej nie przewiduję trudności w realizacji zamierzeń 😉
_________________
Dla Issue:
Pomidorowa to taki kulinarny samograj, najprostszy chyba, zatem nigdy nie zastanawiałam się nad przepisem. Ale proszę bardzo. Ale podkreślam, że to moja wersja (z wpływami zresztą) i jak komuś nie pasuje, to nie robi – proste. Do gara wlewamy wodę, wrzucamy listek laurowy i ziele angielskie, albo dwa, w międzyczasie kroimy kurzy cyc (chyba, że akurat wolimy wersję wegetariańską) i dodajemy. Gdy woda się zagotuje ładujemy włoszczyznę (marchewka potem zostaje, więc kroimy ją w słupki – reszta wyjeżdża), kostkę drobiowo-pomidorową i trochę Warzywka z suszonymi pomidorami. Jeśli chcę pomidorówkę z ryżem to w tym miejscu wsypuję go do wywaru (zagęści zupę i się miło rozgotuje), jeśli z makaronem – gotuję go na drugim gazie (świderki, kolanka lub rurki). Następnie do zupy dodaję pomidory z puszki (w kawałkach, Melisso) i mały koncentrat Łowicza. Sypię zioła prowansalskie, oregano, bazylię, szczyptę papryki, kolorowy pieprz i dużo czosnku (fajne są zwłaszcza te mini-kosteczki). A potem, od czasu do czasu mieszając, łypię niecierpliwie czy już można i czy aby nie mdła… bo pachnie w całym domu.