O dziesiątej rano zwykle je się drugie śniadanie. Chyba, że akurat – jak ja – woli się jeść to pierwsze w okolicach południa, bo wcześniej zwyczajnie nie jest się głodnym. O dziesiątej rano część szczęśliwców łazi sobie jeszcze niespiesznie w pidżamach po domu i przeciąga się przy oknie, wyglądając na zapyziały świat. Chyba, że akurat – jak ja – musi wstać wcześniej. Dużo wcześniej. Dajmy na to o 6.30. Raz lub dwa razy w tygodniu o dziesiątej zaczynam pracę – nazywa się to dyżurem i niby można wtedy dłużej pospać. Niby, bo odkąd Lokator jest już na górnym piętrze, nie zdarzyło mi się wstać później niż o siódmej z minutami. Jest w końcu żłobek. W dni wolne od pracy Dzieć posiada za to nieodgadnioną właściwość aktywizacji w godzinach mocno porannych.
Przykład: Sobota. Ze snu wyrywa mnie kwękanie. Młody stoi w łóżeczku i z miną „nudzi mi się – zrób coś” kategorycznie żąda rekreacji i woltyżerki na wysokościach. Patrzę na zegarek – 4.32. Spoko, zen. Konsekwentnie nie zagaduję, nie zabawiam, nie wdaję się w bliższe relację. Zatykam smoczkiem i przytulam. Po kilku minutach Młody zasypia a ja odnoszę go do łóżka. Powtórka następuje o 5.15, 6.00 i 6.20. O siódmej śmiało we wniosku o wydanie dowodu osobistego mogę sobie wpisać kolor oczu: czerwony i jeszcze w uzasadnieniu podać godzinowy wykaz nerwowego zaciskania szczęk. Ale nadal jestem zen. Uroczo, nie?
No, a jeszcze fajniej jest jak ma się do pracy na 10.00 ale wcześniej Lokator ma umówioną wizytę u Doktora Królika. Szczepienie. Przyznam, że gdy wstałam o szóstej (położywszy się spać o pierwszej), oporządziłam towarzystwo, odpaliłam wrotki (wózek-tramwaj znaczy), dojechałam do Przychodni, odstałam swoje wysłuchując o kupkach, zupkach i ulewaniach (proszę, pod choinkę chcę dostać zestaw knebli), przeszłam przez kolejne pokoje wtajemniczeń (w jednym ważenie-mierzenie, w drugim Doktor Królik, w trzecim szczepienie, w czwartym zapisy na kolejne randez-vous), odczekałam przepisowe dziesięć minut po szczepionce, uruchomiłam teleport do żłobka (wózek-tramwaj, a jakże), przekazałam Ciotce Etatowej niezbędne zalecenia i wytyczne, w ostatniej chwili dobiegłam do tramwaju i zrobiłam wydech… to gdy o 10.00 usiadłam za biurkiem rozpoczynając pracę, czułam się tak nieludzko zmęczona, jakbym przekopała co najmniej hektar nieużytku.
Czasami to sama się czuję jak jeden wielki nieużytek. Pod warunkiem, że w ogóle się czuję. Bo po takiej polce to niekoniecznie raczej.
Lokator za to wszelkie te czasowo-przestrzenne perturbacje zniósł dzielnie i mężnie a na samym szczepieniu, to nawet mnie zaskoczył. Pozytywnie. Bo na przykład kiedy Lady Strzykawa wyciągnęła swoje rozmaite instrumenta i powiedziała: Teraz proszę mocno przytrzymać Syna, nawet najmniejsze włoski na karku mi się zjeżyły. Bynajmniej nie z uniesienia. Nie musiała nawet dodawać: będzie bolało. Ale dodała. Głośno przełknęłam ślinę i odsłoniłam wątłe obywatelskie ramię, przyciskając Go kurczowo w przepraszającym geście. Lady Strzykawa przystąpiła do działania, Lokator skrzywił się i już już miał eksplodować wielkim rykiem… gdy drzwi gabinetu uchyliły się i do środka weszła Stażystka. A trzeba przyznać, że wejście to ona miała. Zjawiskowo piękna kobieta. Normalnie gdybym była facetem, zabiłabym się o przyszłą wizytę u niej. Nieważne, że to pediatra. Powiem szczerze, że nawet choć specjalnie po babsku szukałam jakiegoś mankamentu – jakieś grube łydki, pryszcz na czole, albo choć kurzajka na dłoni – nic nie wypatrzyłam. Zjawiskowa i już.
Gdy weszła do pokoju, Lokator, który już miał wszcząć alarm, zrobił usta w ciup i łykając w pośpiechu niedoszłą wielką rozpacz, wystosował w wiadomym kierunku najpiękniejszy z uśmiechów. Lady Strzykawa spojrzała zdziwiona na Młodego, potem na mnie, potem znów na Młodego i na Zjawiskową. Młody patrzył tylko w jedną stronę (dla ułatwienia dodam, że nie na Lady Strzykawę i nie na mnie) i emanował osobistym urokiem jakby się właśnie nażarł lubczyku i zapił fosforem. Zjawiskowa oczywiście złapała się w te sidła, pogłaskała mizerne blond-uwłosienie i przytuliła Młodocianego Amanta tuż po zastrzyku, którego wzmiankowany chyba w końcu nawet nie zauważył. W życiu nie widziałam tak szczęśliwego Dziecka.
Przyznam, że zaimponował mi Lokator. Czwórka Dzieci przed nim ryczała właśnie rozsadzając akustycznie poczekalnię, a ten – proszę – zabawia się w Casanovę. I nawet nieszczególnie martwię się, że w tak młodym wieku ogląda się za kobitkami a część nawet zwyczajnie bezczelnie podrywa.
Widzę, że ma dobry gust.
też bym była dumna:)
PolubieniePolubienie
No tak, narzekanie, narzekanie, bla bla
PolubieniePolubienie
nie no kochana, martwić się nie musisz.
Ale zacznij zbierać na przyszłe alimenty 🙂
PolubieniePolubienie
…bo wiesz, Baj. Ma sie ciałko, ma bajerkę… i ten wiek wczesnomłodzieńczy. 😉
PolubieniePolubienie
no tak, nie ma to jak kopac leżącego, nie?
Bo w mych ramionach to wczoraj wył jak ta lala.
PolubieniePolubienie
goga – w moich też mu się zdarza. Chyba jest niestały w uczuciach, jak to facet. 😉
PolubieniePolubienie