Czekam. Siedzę, tupię nóżką i czekam. Czekam sobie ot tak, nie to żebym lubiła, raczej zmuszona się do czekania czuję, więc jestem – wdech_wydech – i czekam. Aż spadnę chyba. Albo na trzęsienie ziemi. Przemarsz wojsk i sraczka już byli u wszystkich znajomych oraz krewnych sąsiadów. Mnie szczęśliwie ominęli. Nie prosili by coś przekazać.
Czyli generalnie nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji.
Oraz wielu innych jakże uroczych zjawisk.
Bo czyż nie jest cudownym nagłe wezbranie kuchni? Niby jest, ale pod warunkiem, że kuchnia byłaby rzeką a wezbranie miałoby charakter wyłącznie badawczy i nie zaszkodziłoby niczemu ani nikomu. Tymczasem nasza kuchnia rzeką nie jest. Jednakowoż stoi w niej pralka, która to bez ostrzeżenia, podania na stosownym formularzu zgodnym z najnowszymi wytycznymi ISO, zatwierdzenia przez odpowiednie albo nawet nieodpowiednie czynniki oraz bez znaczków skarbowych… przeciekła. I tak jej zostało.
Ja rozumiem, że wszystko ma swoje granice i niemal trzyletnia mało_ustanna eksploatacja robi swoje, ale na litość wszelaką przecież mogła najpierw porozmawiać. Bez sensu zupełnie. Ja jej nie wypominałam, że jak przyjechałam ze szpitala z małym zawiniątkiem pod tytułem Noworodek, to olewała mnie przez trzy miesiące, bo miała przecięty przez poprzedniego wynajmującego kabel. I że dopiero po upływie tych trzech miesięcy wymieniłyśmy uściski, spostrzeżenia oraz pierwsze pranie lokatorskich tesktyliów.
No ale…
Bo czyż nie jest malowniczym, nagłe i niespodziewane a całkowite zapchanie kanalizacji? W weekend? Ba! Marzy o tym co trzeci dorosły osobnik w wieku produkcyjnym. Zwłaszcza jeśli co drugi jest kretynem, a co piąty dodatkowo ma nerwicę natręctw. A ja mam na składzie upartego Za Chwilę Trzylatka z upierdliwością godną sfrustrowanego księgowego tropiącego przejawy swojej nadchodzącej dojrzałości. I szczękościsk też mam. Od niedawna.
– Mamo, siusiu kcem. – dość donośna artykulacja dość istotnej potrzeby przerywa mi aktualne przemyślenia w kwestii czy ktoś (czytaj: małoletni tymczasowo zamieszkujący mi życie Lokator) czasem nie wrzucił Pan Kota do sedesu.
Dobra nasza – Pan Kot zostaje zlokalizowany gdy tylko miseczka… z rybką, błękitna, z białym denkiem… szczęknie o podłogę. Grunt to mieć zestaw Niezawodnych Sygnalizatorów Dźwiękowych. Teraz przystępujemy do trybu realizacji Matka vs Problem Lokatora.
– No to masz tu nocnik przecież kocie? – wskazuję na przedpokój, aktualne miejsce pobytu plastikowego ekhem naczynia.
– Mamo-o, siusiu do kibelka kcem! – rażący błąd rodzicielki zostaje wytknięty w trybie natychmiastowym, bo przecież Za Chwilę Mam Trzy Lata oznacza, że jestem prawie dorosły i gdzie mnie tu z nocnikami i Kubusiem Puchatkiem, paszła wręcz.
– Kochanie, kibelek ma dziś urlop na żądanie i na razie mu nie przeszkadzamy – argumentuję wartko drugą myślą jaka przychodzi mi do głowy, pierwsza bowiem była niepoprawna politycznie, stylistycznie, lingwistycznie i w dodatku wulgarna.
– Nie, niee, NIE! Nieeeeeeeee… – czarna otchłań rozpaczy połyka mi latorośl i wypluwa oślizgłe himeryczno-histeryczne stworzenie wijące się w spazmach po podłodze.
Podłoga dyplomatycznie milczy. Dywanik wchłania potok łez. Kula ziemska wykonuje jakąś_tam część obrotu wokół Słońca oraz własnej osi i obligatoryjnie ma kwestię lokatorskiej prawie dorosłości oraz ograniczającej ją problematyki głęboko w odwłoku.
– Możemy pójść na spacer do parku i zrobisz siusiu na trawkę. Co ty na to? – w zamierzchłych czasach banalnie prostego rodzicielstwa był to niezastąpiony wabik w procesie przestawiania Małoletniego z trybu Pielucha na tryb Nocnik – na trawkę było fajnie i przy okazji można było obsikać sobie buty a Mama wtedy tak śmiesznie przewracała oczami, że boki zrywać. Serio.
– A-A-AAA!!! Ja kcem do kibelkaaa!!! – dramat, dramat, dramat. W trzech aktach, bez antraktu i bez wejściówek. Tragifarsa wręcz.
– Synku, a może pobawimy się dziś w Piratów i na nasz statek zupełnie wyjątkowym przypadkiem zabierzemy pieluszkę? – tonący chwyta się wszystkiego…
Ostatnio mieliśmy fazę na wystawianie niepotrzebnej już wczesno_lokatorskiej wanienki na środek mieszkania, pakowania do środka dobytku w postaci Lokatora, jamnikowatych pluszaków: Krokodyla oraz Hipopotama, garści kamyków, kasztanów i miedzianych monet w charakterze skarbu, słodkiej bułki i butelki z sokiem w charakterze zapasów, Pan Kota w charakterze Rozbitka (nawiasem mówiąc to pierwszy rozbitek nawiewający z taką niewdzięczną częstotliwością z naszej łodzi) oraz jednej mojej nogi w charakterze motoru napędzającego akcję. Druga noga oraz obu nóg powyższość się już w pirackiej łodzi made in Ikea niestety nie zmieściła, co zresztą było do przewidzenia.
– A po co w Pilatów pieluskem?? – bezbrzeżne zdumienie wypełniło oczy mego Syna i wgapiło się wyczekująco we mnie.
– Bo to będzie odcinek o tym jak Piraci trafiają do Biedronki! – kapitulacja rzuciła mi się na mózg i przygniotła. Oraz przyparła do ściany wózkiem widłowym obsługiwanym przez ciężarną w drugiej dobie jej nieprzerwanej pracy.
– Do Biedlonki??? – ha! zadziałało, aj em de łan oraz fanfary
Tu nastąpiła opowieść o tym, jak to Piraci trafili na tajemniczą Wyspę Biedronek, gdzie zostali uwięzieni przez Złą Biedronę, która wyzyskiwała ich i zmuszała do żmudnego sprzątania zabawek podczas wieczorynki, zamykała sam na sam z cukierkami i kategorycznie zabraniała choćby polizania przez papierek, oraz generalnie była straszna. No i nie puszczała Piratów nawet na siku, więc sprytni żeglarze dalekomorscy postanowili przechytrzyć tyrana i lać w pieluchy bo te akurat zupełnie nieoczekiwanym przypadkiem mieli na składzie. Było to wprawdzie całkowicie poniżej ich godności, swobód obywatelskich, uczuć religijnych a ponadto niezgodne z piracką konstytucją, ale czego się nie robi mili Państwo na morzu. Otóż na morzu robi się wszystko. Ze szczególnym uzględnieniem tak palącej a raczej cisnącej potrzeby jak siku. Zwłaszcza gdy okazuje się, że to dopiero preludium. I to temu ten kibelek był taki niezbędny.
Koniec końców kryzys został zażegnany. Fachowcy przyszli, dwa razy, pogmerali, naprzynosili różnych ustrojstw, powarczeli maszynerią, nastraszyli mi kota jak nie wiem co i zainkasowali w sumie 400 złotych. Z fakturą wybieram się do właścicieli, administracji oraz wreszcie Mieszkańca Parteru, którego to stara sparszywiała uszczelka zatkała cały pion – bo jak fachowcy ongiś piony wymieniali – wszyscy wtedy solidarnie zaciskalismy zęby, gromadziliśmy w wannach wodę bo przez większość dnia jej w kranach nie było, ścieraliśmy pył nawet z masła w lodówce, sprzątaliśmy tysiące razy to samo oraz własnym sumptem glazurowaliśmy luki i wyrwy w aranżacji łazienkowych wnętrz – to delikwent się zaparł i nikogo nie wpuścił… bo przecież on ma tak ładnie a mu napsują. Mieszkaniec Parteru niech teraz lepiej będzie bardzo bardzo starym oraz schorowanym inwalidą i najlepiej kombatantem w widocznej ciąży, albowiem w przeciwnym razie zrobię mu kuku i będzie zajebiście bolało.
Z tego wszystkiego nie napisałam, że lada moment – czyli w piątek jakoś po czternastej – dramatycznie się postarzeję i skończę te magiczne trzydzieści lat. Ale właściwie to i tak nie miałabym nic odkrywczego do napisania, bo to urodziny jak każde inne. Nie planuję w akcie desperacji skoczyć na główkę z szafy ani nie spodziewam się nagłego ataku wolnych rodników i zalewu głębokich zmarszczek. Bilansów też nie będzie. Nie mam męża, ani nawet absztyfikanta, sąsiad jest żonaty a z drugiej strony mam sąsiadkę i to w zbyt podeszłym na cokolwiek wieku, nie mam swojego mieszkania, mam nieswoją pracę i swoje Dziecko, kota nie liczę bo jest zdrowo popierdolony. Ha! Przypomniało mi się, że nie mam nawet worków na śmieci a miałam kupić już w poniedziałek, bo kończą mi się foliowe reklamówki. Mam za to umówionego fachowca na randkę z pralką, więc jedyne czego mogę się spodziewać to rozległego zawału. Oraz nieprzeniknionej próżni w portfelu.
Czyż można optymistyczniej zakończyć?
Ale oczywiście, że można.
Zrobiłam kotlety szpinakowe.
Myślę o nich nieustannie. Wyszły diabelnie smaczne.
I właśnie planuję zmasowany atak na lodówkę.
______________________________________________________
Ps. Dora – ucięło adres mailowy i nawet gdybym chciała napisać,
to mogę słać co najwyżej… na Berdyczów