Kino z Dziadkiem

Posłałam dziś Igo z Dziadkiem Zdzisiem do kina na Dobrego Dinozaura.

Młody wrócił szczęśliwy, pełny nachos, sprite’a i popcornu. Oczywiście obiad w tej sytuacji je się lewym zębem, wiadomo. Dziadek wyluzowany niczym sanki w maju. Film nastroił go melancholijnie, więc się nieco zdrzemnął ale nie chrapał zbyt głośno. Sielanka jak z elementarza.

Wtem między jedną a drugą łyżką zupy pomidorowej z makaronem Igo radośnie zagaił:

– Mamo, a czy wiesz, że Hitler miał jedno jądro?!

 

Nie wiedziałam.
Dziadek Zdzisio jest nieustająco w formie.

O typach urody

W zeszłym roku od Teściowej dostałam w prezencie świątecznym… obieraczkę do jarzyn. Kolor srebrny. Nieporęczna, ponieważ jest wielkości małej zakopiańskiej ciupagi i ostra przepotwornie. Mogę użyczyć w celach obronnych. Położyłam ją na honorowym miejscu w szufladzie tuż obok łyżki do sosów sprzed dwóch lat. Łyżki z okapnikiem. Czymkolwiek on jest.

W tym roku widzę poprawę. Krem przeciwzmarszczkowy na dzień z serii Słowiańskie Piękno.

Pokraśniałam z radości na tę okoliczność, gdyż ponieważ albowiem spodziewałąm się warząchwi, tarki, ewentualnie fartuszka. A tu taki jakże niespodziewany zwrot w relacjachAle żeby nie było, że różowo i brokat. Teściowa popatrzyła na ten krem i na mnie, jeszcze raz zatrzymała się na kremie i orzekła:

– No ale nie wiem czy Ty jesteś takie słowiańskie piękno. Nie, raczej nie.

Widocznie nie znalazła słoiczka z napisem Szpetna Nordycka Łajza.

Ech, święta, święta i po świętach 🙂

Nie drażnić! Pacjent bez kagańca.

W kolejce do lekarza oczywiście opóźnienie. Bagatela, półtorej godziny.

Po przepytaniu uprzejmym pacjentów na okoliczność umówionej godziny został mi jeden Pan. Pan stwierdził, że on nie jest na godzinę. Pan odpicowany i z teczką, nie trzeba być zatem Sherlockiem by odgadnąć, że to przedstawiciel firmy farmaceutycznej. Na moje nadal uprzejme stwierdzenie, że jeśli jest przedstawicielem ww to w świetle praw pacjenta wejdzie na samym końcu, Pan wyraził gwałtowne oburzenie i prychając stwierdził, że wejdzie teraz przed wszystkimi i że nic mu nie zrobię bo to lekarz podejmuje decyzję. Na to niestety moja wewnętrzna Walkiria przypuściła atak.

Zajęłam sobie elegancko ogonek, pofatygowałam się do rejestracji, uzyskałam potwierdzenie moich przypuszczeń, że owszem przedstawiciele tak ale po wszystkich pacjentach i nie w godzinach pracy lekarza. Następnie w trybie pilnym poprosiłam o rozmowę z dyrektorem placówki, któremu jasno i klarownie oraz nadal uprzejmie acz bardzo już urzędowym nie znoszącym sprzeciwu tonem wyjaśniłam sytuację i na koniec poprosiłam o pilne działanie. Pan dyrektor najwyraźniej nie miał ochoty na działanie, ale pod naporem mego nieodpartego uroku osobistego oraz kilku kluczowych argumentów osobiście pofatygował się pod gabinet 126. I tu nastąpiło najlepsze. Pan został poproszony o przedstawienie numerka do wglądu. Oczywiście takim nie dysponował, więc coś tam bąknął o indywidualnej umówionej rozmowie z lekarzem. Padło więc proste pytanie czy jest przedstawicielem firmy farmaceutycznej i to już niestety musiał potwierdzić. Pan został stanowczo poproszony o stawienie się w umówionym owszem terminie ale PO godzinach pracy lekarza i musiał spakować swój oburz i prychanie do teczki oraz oddalić się w trybie pilnym.

Tak, chyba jestem zajebista. Ja, której byle telefon do przychodni czy urzędu robił gulę w gardle. Mam dość braku respektowania moich praw i nie zamierzam w tej kwestii milczeć.

Merchandiser domowy

Subtelna podpowiedź dla Świętego Mikołaja na drzwiach lodówki.

Obawiam się jednak, że sanie już wyruszyły.

Może zrobię dopisek: plus za dobór miejsca ekspozycji ale niestety za późno? 😉

12391160_570582016440613_1560635505955567854_n

Schody

Troje dzieci w deszczową niedzielę w niewielkim mieszkaniu na poddaszu.

Na dworze wiatr urywa głowę nawet osobnikom ze zdecydowanym brakiem szyi. Dzień zaskakująco szybko robi się ciemnoszary, powietrze za oknem mało przejrzyste i mętne.  Igo cierpi ucząc się do jutrzejszego sprawdzianu z historii, Jan sprawdza wytrzymałość podłogi i Dziadków stepując w rytm szumu zmywarki a Lena układa wieże z klocków, by potem malowniczo je burzyć celnym kopnięciem.

Awaria prądu zastaje mnie akurat podczas gotowania obiadu. Ciemność, widzę ciemność. Tak, wiem, to dość późny obiad. Przytomnie odkładam nóż gdzieś do zlewu i szukam świec. Po znalezieniu świec następują burzliwe poszukiwania zapałek. W tym czasie dzieci zdążą się poobrażać, pokłócić, podrapać i pooblewać moją na szczęście zimną już herbatą.

Gotowanie przy świecach jest niezwykle romantyczne. Jednakowoż dokończyć obiad musiałam w kuchni Mamutów piętro niżej. Moja płyta indukcyjna bez prądu jest bowiem aktualnie równie przydatna kulinarnie, co mapa Mongolii.

Można zatem przygotować niedzielny obiad dla siedmiu osób i ocalić sos od wykipienia. Można w półmroku pokroić mięso i nie odciąć sobie palców. Nie poparzyć się wrzątkiem też. Można z latarką czołówką przynieść z góry naczynia i sztućce po dwudziestu siedmiu schodach z jednym skrętem, a nawet ciasto na deser. Oraz można wracając się po zapomniane nożyczki… bardzo niefortunnie skręcić nogę.

Ałć.

Ten trzynasty to chyba lekuchno przesadził.

Scenka

Pan i Pani. Rozmowa.

– Zimno mi dziś jakoś – szepcze Ona.
– A bo nogi ogoliłaś – orzeka On.

 

Mistrz.

Na żywo z autobusu linii 159 czytał Lucjan Szołajski.

Nieoczekiwana popularność

Wstałam, rozwiozłam dzieci, wróciłam, wypiłam kawę, przeczytałam ze sporym rozbawieniem dziennik obserwacji fasoli, który Igor zostawił nieopatrznie w kuchni, poprawiłam rażący błąd ortograficzny, który znokautował mnie lewym sierpowym i całkiem spokojnie na piątkowym luzie udałam się do pracy na dziesiątą. Bez stresu, pośpiechu i burżujsko z miejscem siedzącym w SKM-ce.

W pociągu spostrzegłam kilka nieodebranych połączeń.

– Oddzwonię – pomyślałam nieco zdziwiona zaistniałą popularnością, gdyż akurat nie mam dziś urodzin ani imienin. Oraz niestety – cóż za dramatyczne niedopatrzenie – nadal nie otrzymałam Oscara, Nobla, Nike ani nawet czeku na miliony monet.

W pracy trwa szeroko zakrojona akcja poszukiwania mnie. Punktualnie od ósmej.

Ałć.
Pomyliłam zmiany.

No ale przynajmniej będę miała wejście.

Punkt widzenia, czyli o tym, kto ma gorzej

Grudzień przywitał mnie mokrym śniegiem prosto w oczy. Nie powiedziałam rozgłośnie co o tym myślę tylko dlatego, że bardzo spieszyłam się na SKM-kę. A razem ze mną postanowiła spieszyć się cała okolica. Niepotrzebnie. Pociąg przyjechał spóźniony 20 minut i tylko najbardziej zajadłe jednostki zdołały się do niego wcisnąć.

Z obłędem w oczach już miałam podstępnie wypchnąć z przejścia kombatanta, rencistę i kobietę w ciąży, na szczęście jednak moja wrodzona spostrzegawczość, mimo minus czterech dioptrii i zaparowanych okularów, pozwoliła mi dostrzec wolny fragment podłogi. Wczepiłam się więc dolnymi mackami w podłoże i wstrzymałam oddech. Drzwi litościwie zamknęły się, mogliśmy ruszyć. – Następna stacja Warszawa Wschodnia – wybrzmiał głos lektora. Czyli czeka nas pełne dziesięć minut w skrętoskłonów z oszczędzaniem tlenu.

Stłoczeni niczym sardynki w przyciasnej puszce ludzie zaczęli swoim zwyczajem narzekać. A to, że pociągów za mało i za spóźnione, a że do pracy za daleko, albo za blisko, a że rząd mamy bardziej niczym rozrząd i to w dodatku do wymiany, a że gdyby mieli samochód, nie ściskaliby się w SKM-ce, albo wręcz przeciwnie, bo paliwo drogie, a to, że pogoda, służba zdrowia, szkolnictwo, telewizja, uchodźcy, sąsiad spod trójki i nauczycielka bratanka. Pani tuż obok mnie przewracała wymownie oczami, Pan sapał zionąc szczypiorem a młodzież gimnazjalna badała, ile współtowarzysze podróży są w stanie znieść, zanim nie rąbną owej młodzieży parasolem w potylicę.

Już byłam blisko wydobycia telefonu i zapisania się w trybie pilnym na ochotnika na pierwszy wolny turnus do Tworek, gdy wtem w całym tym skłębionym tłumie rozległ się wysoką nutą dziecięcy głosik: – Mamo, kupę!

W tym momencie wszystkie sardynki, szczypiory oraz przewroty świata straciły na znaczeniu a nasza wspólna kolejowa udręka zbladła ustępując pola współczuciu. Wszyscy bowiem razem i każdy z osobna zdaliśmy sobie sprawę, że nasze niewygody i uzyskiwania są niczym, marnym pyłkiem w galaktyce marudzenia. W porównaniu z sytuacją matki tego dziecka było nam jakby luksusowo.