Troje dzieci w deszczową niedzielę w niewielkim mieszkaniu na poddaszu.
Na dworze wiatr urywa głowę nawet osobnikom ze zdecydowanym brakiem szyi. Dzień zaskakująco szybko robi się ciemnoszary, powietrze za oknem mało przejrzyste i mętne. Igo cierpi ucząc się do jutrzejszego sprawdzianu z historii, Jan sprawdza wytrzymałość podłogi i Dziadków stepując w rytm szumu zmywarki a Lena układa wieże z klocków, by potem malowniczo je burzyć celnym kopnięciem.
Awaria prądu zastaje mnie akurat podczas gotowania obiadu. Ciemność, widzę ciemność. Tak, wiem, to dość późny obiad. Przytomnie odkładam nóż gdzieś do zlewu i szukam świec. Po znalezieniu świec następują burzliwe poszukiwania zapałek. W tym czasie dzieci zdążą się poobrażać, pokłócić, podrapać i pooblewać moją na szczęście zimną już herbatą.
Gotowanie przy świecach jest niezwykle romantyczne. Jednakowoż dokończyć obiad musiałam w kuchni Mamutów piętro niżej. Moja płyta indukcyjna bez prądu jest bowiem aktualnie równie przydatna kulinarnie, co mapa Mongolii.
Można zatem przygotować niedzielny obiad dla siedmiu osób i ocalić sos od wykipienia. Można w półmroku pokroić mięso i nie odciąć sobie palców. Nie poparzyć się wrzątkiem też. Można z latarką czołówką przynieść z góry naczynia i sztućce po dwudziestu siedmiu schodach z jednym skrętem, a nawet ciasto na deser. Oraz można wracając się po zapomniane nożyczki… bardzo niefortunnie skręcić nogę.
Ałć.
Ten trzynasty to chyba lekuchno przesadził.