Mamut dostał skierowanie do szpitala. Skierowanie bo bez skierowania to trzeba teraz stracić przytomność na ulicy żeby przyjęli. I najlepiej jeszcze w trakcie zadzwonić na ten darmowy numer 112 bo nikt inny tego nie zrobi. Przynajmniej nie w Warszawie. No więc dostał skierowanie a na skierowaniu dostał rozpoznanie i dopisek wołami, że pilne. Cito znaczy. Nigdy nie byłam w szpitalu na planowej operacji bo z reguły trafiałam do niego całkiem nie planowanie (no może poza porodem ale to całkiem inny typ szpitala jest). Mamut też. Wydawało nam się, że jak pojedziemy do wskazanego przez lekarza szpitala i okażemy ten świstek, to położą Mamuta na oddział i zrobią co trzeba. Na pewno, że się przejmą. Nie przejęli się. Ani rozpoznaniem co stało jak wół drukowaną czcionką, ani dopiskiem, że cito. Generalnie nami też się nie przejęli. Lekarz kazał być o siódmej rano, na czczo. Byłyśmy we wtorek, obie, choć raczej ja nie musiałam być na czczo. Ale raczej nie jadam tak wcześnie, więc byłam. Pani Izba Przyjęć, która ani na chwilę nie oderwała wzroku znad zeszytu, w którym coś mozolnie skrobała, rozkazała nie znoszącym sprzeciwu tonem iść na oddział i zapytać bo tam mają osobną izbę przyjęć. Bo tu takie PROCEDURY są. I poszłyśmy. Do innego budynku, do innej izby. Druga Pani Izba Przyjęć kazała nam czekać na korytarzu a sama wyprawiała przez telefon męża do pracy. Już wiemy, że mówi do niego Tuptusiu. Skowronki szybko jej opadły gdy wyjawiłam powód naszego tam wczesnego do niej przybycia i przedstawiłam stosowny świstek, czyli Bardzo Ważne Skierowanie.
– Co mi tu pani daje?! My tu mamy inne PROCEDURY! – usłyszałam i wtedy po raz pierwszy pomyślałam o procedurach, że są święte. Bo skoro to co wpisze lekarz prowadzący na skierowaniu do szpitala nic nie znaczy, procedury muszą być niczym krowy w Indiach. Pominę kolory jakie przybierał Mamut przez cały czas i to jak starałam się ją uspokoić (bo nie dość, że nagle dowiedziała się, że musi do szpitala a szpitali boi się panicznie to jeszcze nie wiadomo czy ją w ogóle przyjmą).
Ogólnie skrócę, bo rozpisywanie się nad kolorami w tym przypadku nie ma najmniejszego sensu. Grunt, że od siódmej do dziesiątej czas spędziłyśmy oczekując przed drzwiami Jego Magnificencji Punktu Konsultacyjnego usiłując nie dać się wygryźć czy wykopać z kolejki rozszalałym kobietom w wieku różnym. A wszystkie ze skierowaniami. Wszystkie na cito. Wszystkie od lekarzy, którzy mają pozwolenie na prowadzenie praktyki i jakiś już czas temu ukończyli uprawniające ich do tejże studia. Byłyśmy drugie. Kobiet było dwadzieścia. I tak muszę mówić tu o niebywałym szczęściu gdyż Jego Magnificencja Punkt Konsultacyjny czynny jest tylko i wyłącznie we wtorki i czwartki w godzinach dziesiąta.zero – jedenasta.zero. I przyjmuje tylko dwanaście pań. Koniec, kropka.
Punkt otworzył się o dziesiątej.dwadzieścia i za sprawą Pani Kusej Spódniczki pobrał on nas stosowne dokumenty. Rzeczone skierowania, dowody osobiste i ubezpieczenia, badania z oznaczeniami grup krwi i inne takie. Tylko czekałam aż Kieca Z Krawata zażąda aktualnej gwarancji do telewizora albo odpisu aktu urodzenia prababki. Ale nie. Wystarczyło. I teraz mogłyśmy oddać się bez reszty czekaniu na Jego Świątobliwość Ordynatora Wielkiego. Bo to nie koniec był a zaledwie następny przystanek. Ordynator Wielki zwykł przyjmować, co wyczytałam ze stosownej tabliczki nadrzwiowej, we wtorki w godzinach jedenasta.zero – czynasta.czydzieści. Jak się zatem okazuje miałyśmy taki fart, że spokojnie mogłyśmy puścić chybił-trafił w lotto. Ale żadna z nas o tym nie pomyślała. Może dlatego, że jak wyszłyśmy ze szpitala to było po trzeciej i miałyśmy dość. Ale po kolei. Ordynator Wielki przyszedł w samo południe – operację jakąś miał. Chyba bankową – pomyślałam ale ugryzłam się w język. Zarządził badanie. Mamut się zdziwił, że po co badać skoro tamten lekarz już badał, i rozpoznał, i skierował nawet, ale wyraziłam sugestię, że najwyraźniej lekarze sobie nie ufają i sami muszą się przekonać. No bo a nóż widelec tamten lekarz chciał zrobić Mamutowi dowcip. Prawda? Właśnie. Jego Świątobliwość wybadał co tam chciał, zlecił dodatkowe parę dziesiątek w plecy na jakimś super_ważnym_badaniu i kazał przyjść jutro. O siódmej rano. Do Pani Izby Przyjęć nr Dwa. Z jego skierowaniem. Pff.
Nie obliczyłam ile drzewek z lasów Amazonki poszło się głaskać przez to namnażanie papierzysk ale teczkę miałyśmy pulchną. Przynajmniej ona nie była na czczo. Wróciłyśmy do domu i już o szesnastej z minutami zjadłyśmy śniadanie. Było pyszne.
We środę o siódmej rano stałyśmy już przed drzwiami Pani Izby Drugiej Z Mężem Przez Telefon. Oczywiście od dwóch dni wstawałam o piątej aby oddać Igora do żłobka na szóstą i zdążyć na tę nieszczęsną siódmą pod ten je..dyny w swoim rodzaju szpital ale kto by się tym przejmował. Pani Izba na pewno nie. Rachunki za telefon to mają spore – tylko tyle mam do dodania. W telegraficznym skrócie: o dziewiątej Mamut był już na oddziale i dostał swoje łóżko a ja wykopałam spod niego zydelek, od dziesiątej zaczynały się operacje, o jedenastej wywieźli zielonego Mamuta do sali o srebrzystych drzwiach. Nie zdążyłam obgryźć paznokci bo już po kwadransie Mamut był z powrotem. Zdziwiłam się z lekka, że tak taśmowo ale ponoć niezły mieli przerób, więc przyspieszyli. Wyłączyłam wyobraźnię. Mamut spał. Do drugiej. Raz, słownie raz przyszła Pielęgniarka spytać co tam, jak tam i w ogóle. I zrobiła mi herbatę. Musi wyglądałam jak idź stąd. Lekarz przyszedł o szesnastej z minutami z wypisem. Nie pytał. Wygłosił kilka zaleceń i powiedział ‚do widzenia’. Bardzo śmieszne. Jeszcze tylko za trzy tygodnie musimy się zgłosić po bardzo_ważne_wyniki. I oto cała przygoda Mamuta ze szpitalem.
Nigdy nie sądziłam, że trzeba poświęcić dwa dni sterczenia, zżymania się i udowadniania, że nie jest się wielbłądem by poleżeć kwadrans na stole operacyjnym. I to ze skierowaniem. Jakby to jakaś Majorka normalnie była. A nie Praski. Zresztą w każdym jest dokładnie to samo. Tylko PROCEDURY mają święte.
———————————–
Jak to jest, że cokolwiek się nie powie, napisze, da do zrozumienia bądź do niezrozumienia… zawsze znajdzie się taki jeden lub pięć ktosiów, którzy mają bardziej? Mają bardziej, mocniej, głębiej i ogólnie intensywniej do sześcianu w nieskończoność. Nie żebym jakoś szczególnie się temu dziwiła bo w końcu każdy chce być wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, unikatowy i niepowtarzalny (tak wiem, że to wyrazy o wybitnie bliskich znaczeniach ale użyłam ich celowo co by podkręcić atmosferę wyczekiwania na to będzie dalej) ale czasem mnie to po prostu zastanawia.
Powiedz, że złamałeś nogę a zaraz usłyszysz co gdzie kogo boli, strzyka, kłuje i komu się ułamał paznokieć a komu górna trójka. Lewa. Wspomnij o stracie bliskiej osoby a usłyszysz monologi o miłosnych związkach i rozwiązkach, zawodach, zdradach, zbrodniach i karach. Bez Dostojewskiego w tle. Przypomnij sobie czasy butnej i buńczucznej młodości a zaraz znajdzie się milion osób, które balowało stokroć razy więcej i bardziej niegrzecznie. Jakby to jakiś wyznacznik był. Jakaś miara kto lepszy w licytacji.
Nie jest to w sumie nienormalne. Wręcz przeciwnie. Każdy przecież w rozmowie, która zbacza na znajomy nam temat ma coś do dodania, do wspominania, do obgadania i mówi o sobie bo niby o kim miałby skoro siebie przecież zna najlepiej. Niezdrowo i dziwnie mi się tylko robi gdy takie ktosie stale mają bardziej, mocniej, głębiej na każdy, absolutnie każdy temat. Bez wyjątku. I wszystko i zawsze rozumieją bo same tak te ktosie miały. Że ho ho. A przy przykładach porównań czasem nie wiem czy śmiać się czy płakać. Tak bywają zaskakująco niewspółmierne. No, ale niby dla każdego jego kłopot jest tym naj. I zrozumiałe. Tylko po co podkreślać to przy każdej nadarzającej się okazji. Przeciez wiadomo wszem i wobec, że nie ma piedestałów i wszystko jest względne. Każdy ma prawo się poskarżyć, czy pomarudzić, że też mu źle. Ale po co robić z tego misterium i celebrować w każdy parzysty piatek miesiąca. Wszystko jest dla ludzi… ale z umiarem.
Tak bardzo wyjątkowi i oryginalni chcemy być, że nie zostawiamy miejsca na normalność.
Zdumiewa mnie w ludziach pragnienie ciągłej rywalizacji. O wszystko. O pierdoły, o rzeczy ważne i istotne, o uwagę innych, o pępek świata. To akurat jeszcze jestem w stanie zrozumieć bo jak ktoś jest strasznie niepewny wartości własnej osoby to ciągle potrzebuje potwierdzeń i im bardziej namacalne tym lepiej. Ale o rozległość bólu i jego odczuwalność także są walki. A doprawdy nie wiem co w tym takiego pożądanego. Przecież litość jest strasznie płaska. I na pewno nie jest przyjemna. Na pewno. Więc czy naprawdę o nią tu chodzi? A może raczej o nieodpartą i stałą potrzebę zdeprecjonowania tego co czyjeś? Żeby nasze było na wierzchu. Zawsze dwa razy bardziej. I żeby pokazać, że to cudze to w zasadzie nic nie warte było. I że to pryszczyk taki. Wewnętrzne phi i nic specjalnego. A to co u nas to dopiero coś. To się fachowo nazywa atrybucja w służbie ego – ciągłe porównywanie i sprawdzanie się, żeby wypaść lepiej na czyimś tle. Tylko tak na dłuższą metę to musi być strasznie męczące. Tak myślę. No i porównywanie to jedno a deprecjonowanie kogoś i wszystkiego co jego to już całkiem inne kalosze. Tło tłem ale deptanie i umniejszanie już robi różnicę. Taką jak między lekceważeniem a drwiną. Lekceważenie może zakłuć ale nie rani, drwina owszem.
I nadal nie wiem co w tym takiego przyjemnego. Ale nieodmiennie przypomina mi się scena modlitwy w ‚Dniu Świra’ Marka Koterskiego i jej końcowe słowa: ‚dopierdolić sąsiadowi’.
Są ludzie dla których to życiowy cel. Z reguły nawet tego nie zauważają.
———————————–
Jeśli ktoś dotrwał w lekturze aż dotąd to jest dobry. W sumie podziwiam. Proszę wybaczyć, że notka długa, cętkowana, kręta i mało zabawna ale chwilowo nie mam ani siły na opisywanie dobrych rzeczy, które zazwyczaj tu kolekcjonuję. Co nie znaczy, że ich nie zauważam. I tak, obiecuję się poprawić. Jestem po prostu bardzo zmęczona.