No może niezupełnie, bo Halkowy z Chórem UW. Było to ‚Stworzenie świata’ Haydna. Oprócz Halkowego chóru i dyrygentki tegoż – Iriny Bogdanovitch (nawiasem mówiąc świetna była – mała, drobna a ileż werwy, no i bardzo ładna babka przy tym) w koncercie brali udział: sopranistka – Bożena Harasimowicz-Haas (przy jej solówkach to ciary na plecach miałam jak ta lala), na basie wokalnie szył Robert Gierlach (miewał lepsze dni ale składam to na karb przeziębienia) a tenorem był młody (bodajże 24-letni) student czwartego roku Akademii – Karol Kozłowski (nosz w morde kopara opada – chłopak ma wspaniały głos a i wygląda niczego sobie – według mnie jak tak dalej pójdzie to w końcu w Polsce będziemy mieć dobrego tenora), instrumentalnie wyżywała się Sinfonia Varsovia a widowiskowo Tomasz Gudzowaty (jego zdjęcia ilustrowały całą imprezę).
Mimo mojej szczerej nienawiści do języka niemieckiego (już samo nazwisko kompozytora od zawsze sprawia mi trudności) i barokowych ozdobników klawesynowych, koncert bardzo mi się podobał. Soliści rewelacyjni, chór dobrze przygotowany, dyrygentka super. Orkiestra oczywiście momentami grała za głośno (i reszta musiała się nieźle natrudzić żeby nie zostać zagłuszoną) ale to już charakterystyczne dla Sinfonii. Ogólnie rzecz ujmując bardzo udany koncert.
Zebraliśmy się przy wejściu Awitka, Hub, Adam i ja. Na dworze wstrętna marznąca plucha – w środku my. I ta wersja mi odpowiada. Czekaliśmy jeszcze na Gro i pewnie byśmy sobie jeszcze poczekali (myślał, że koncert nie na 19.00 tylko na 19.30) gdybym nie ściągnęła go esemesowo z trzeciego piętra Empiku, gdzie najspokojniej w świecie gmerał w płytach. Zebrani już do kupy pognaliśmy zasiedlać balkony.
Halkę wypatrzyłam od razu. Z wzajemnością zresztą (drugi rząd, trzecia od lewej – Awia będzie miała zdjęcia). Szczerzyła się do mnie jak była partia nazwana przez nas roboczo ‚baranki’, którą często gęsto śpiewałyśmy razem na autobusowych przystankach i autokarowych wycieczkach. Adam aż pożyczył ode mnie okularów, żeby Halkową zobaczyć i coś podejrzanie długo nie chciał oddać (Halu ty to przemyśl). Swoją drogą całkiem ciekawie wyglądał w delikatnych, bardzo kobiecych, czerwonych oprawkach.
W tak zwanym ulubionym przeze mnie międzyczasie ryzykując kary i męki dotkliwe (w Filharmonii obowiązuje całkowity zakaz używania komórek), sprytnie zmilczanym telefonem wystosowałam mesydż do Biko, czy może chce posłuchać. Chciał. I tym oto sposobem Biko, choć na drugim Polski krańcu, uczestniczył w Halkowym koncercie za pośrednictwem mojej złachanej, zmęczonej, przez psa nie raz ogryzionej i kapiącej się w wannie ale nadal jeszcze wiernej, choć zasięg gubiącej Nokii 8210. Z tego samego cudu techniki koncertu wysłuchała jeszcze Kata (w prezencie imieninowym słonko i bo cię lubię po prostu), Młody-Duchem i Luki z Chóru mojego własnego (bo chciał a nie mógł).
Może i jakość przekazu pozostawiała wiele do życzenia – w końcu notorycznie szwankujący telefon po przejściach schowany w mankiecie ma prawo nie oddać pełni ‚Stworzenia świata’ jakby tego chciał sam Haydn. Może i zasięg się rwał jak świeże bratki i gubił jak moje rękawiczki. Może i całe stado innych rzeczy było nie tak… ale wiem, że liczy się pamięć i chęci. Tym też się pocieszam. Bo czym innym usprawiedliwić wariacki pomysł wyciągania cichaczem komórki, uruchamiania jej, pisania esemesów na raty, żeby się nikt nie zorientował, prób połączenia się i wreszcie przesiedzenia większości koncertu w wyjątkowo mało komfortowej pozycji ‚na pierdzącego cichaczem jeża’ to lewym okiem łypiąc na zasięg co to się gubił a prawego nie spuszczając z Hal, co by się nie przyczepiła, że na nią nie łypałam. Bo łypałam. Jeszcze jak. Nawet mrugałam mało żeby nie stracić jej paszczęki i zakatarzonego nosa z pola widzenia. Udało się. Koncert rozszedł się falowo po całej Polsce i jam to nie chwaląc się uczyniła.
Teraz pewnie wsadzą mnie do pierdla za rozpowszechnianie bez praw autoskich ale to by się nawet dobrze składało. Ciepło, miło i przytulnie… no i w końcu się wyśpię.
Po koncercie i okolicznościowych gratulacjach poszliśmy do Sphinxa bo byliśmy wściekle głodni i poza tym było najbliżej. Tym razem kelnerował Pan Fajny albo jego bliski kuzyn. Nikogo nie zjechaliśmy, na nikogo nie nakrzyczeliśmy, o nikim nie pisaliśmy w książce skarg i wniosków. Za to potem na Halkowym pożyczonym z pracy laptopie oglądaliśmy moje zdjęcia z tej zdjęciowej sesji co to przed tygodniem o niej pisałam. A raczej staraliśmy się oglądać ale niestety oprogramowanie przerosło nasze oczekiwania in minus i wypięło się na nas nie oferując żadnej przeglądarki. Po zobaczeniu kilku zdjęć daliśmy sobie spokój. Może to i dobrze.
Po wyjściu na powierzchnię rzeczywistości stwierdziliśmy pełność brzuchów, polepszone humory i szklankę na chodnikach. Ulic nie badaliśmy. Brakowało tylko gołego policjanta biegającego po trotuarach z okrzykiem ‚akcja goło_leć!’. Bo gołoledź jak w mordę strzelił. A jeszcze z nieba padało takie prędkomarzliwe paskudztwo. Zimno, wietrznie, mokro i iść nie trzeba bo wystarczy stać na chodniku a i tak ślizgiem w wiatrem prujemy naprzód. Jednym słowem bosko.
Odprowadziliśmy pochrypującą Hal na przystanek, poczekaliśmy z nią 20 minut, zapakowaliśmy, pomachaliśmy i sunęliśmy dalej. Dawno nie byłam na łyżwach (tu dyskretny ukłon w stronę Lukiego za możliwość wczepienia się pazurami w jego biedne, wątłe ramię w Krynicy). W metrze było już cieplej i bezpieczniej a potem to mnie Gro odprowadził i chyba tylko dlatego nie wykopyrtnęłam się na pierwszej lepszej nawierzchni chodnikowej i nie zubożyłam budżetu ostrego dyżuru chirurgii urazowej o gips. Jeszcze raz wielkie dzięki Gro. Pozdrów siniaki na ramieniu.
Wiem jedno – moje dłonie na opaskę uciskową nadają się bezapelacyjnie. Zatamują wszystko a już najbardziej krążenie.
Wiem drugie – na laptopie z 97 roku bez przeglądarki za to z touchpadem nie da się obejrzeć więcej niż pięciu zdjęć.
Wiem też trzecie – stoję. Nie wiem na jak długo i jak mocno ale stoję.
Nie jest dobrze…
nie jest nawet ‚jakoś’.
Ale przynajmniej jest.
Zawsze coś.
Podłoga