Akcja dokarmianie ;)

Halka nadal skrzypi, choć już jakby mniej. Ale konkurencję drzwiom wejściowym może robić przednią.
Mówi, że jej gorączka spadła ale coś mi się wierzyć nie chce. Chyba, że ze schodów. Poza tym zaraz ją sieknę bo zamiast leżeć w łóżku łazi po chałupie i to z gołym brzuchem i szyją. To sabotaż. Ona wcale nie chce zdrowieć 😉 Będzie mi tak skrzypieć do końca świata i naśladować Joe Cockera. I może nawet płytę nagra. Idę ją przywiązać do łóżka.

A ja? A ja dziś olałam próbę sikiem podwójnie cedzonym i pracy a następnie po angielskim wsiadłam w 160 (po okolicznościowym odczekaniu 30 minut ofkurs) i przyjechałam do niej. I fajnie. Ucieszyła się. Znaczy warto było.

A teraz zrobię spaghetti na pięć osób ;))

Bajka kulinarna

Po sygnale nie wysiadać

Śniło mi się, że byłam kierowcą autobusu. Siedziałam sobie z zapyziałej pikowanej kufajce, watowanych gaciach z ośligłym wyrazem twarzy, kurzyłam jakiegoś śmierdziela przylepionego do kącika ust i byłam mężczyzną. O zgrozo!

Sama nie wiem co poraziło mnie bardziej. Czy ta zapyziała kufajka i gacie (pewnie jeszcze miałam gumiaki ale wolałam jak osioł w Shreku ‚nie patrzeć w dół’), czy śmierdziel (teraz przez najbliższe kilka lat będę miała awersję), czy fakt zmiany płci. I to żeby jeszcze na jakieś bożyszcze drących majtki nastolatek. Ale nie – musiałam akurat wylosować wstrętnego kierowcę autobusu o fizjonomii przerośniętego gnoma.

To był koszmar. W dodatku miałam wąsy. Takie mięsiste, czarne wąsy. Nienawidzę wąsów. Zabrać mi to świństwo z twarzy. Chciałam się uszczypnąć, żeby się obudzić – bo oczywistym było, że to sen – ale zamiast tego włączyłam brzęczyk, zamknęłam drzwi i pojechałam w dal siną i odległą przy okazji przycinając jakiejś staruszce torbę.

Wrzask, kwik i koniec świata. Nie umiem jeździć autobusami. Ba. Nie potrafię nawet samochodem. Zanim przejechałam jeden przystanek sklęłam połowę ludzkości, rzuciłam w przestrzeń pieprznym dowcipem, skosiłam latarnię, stragan z szalikami, kwiaciarkę z wyposażeniem i zatrzymałam się na kiosku ruchu, gdzie przyjemna w dotyku pani w świeżo odwałkowanych puklach podała mi jakgdyby nigdy nic plik gazet i wyatrukułowawszy retoryczne – ‚to co zwykle?’ – pożegnała mnie promiennym uśmiechem.

Osłupiałam. Przejechałam jej przez pół kiosku a ta podaje mi gazety? Hmmm. Może to taki zwyczaj? Może kioskarze mają nawet przeszkolenie jak postępować z klientem demolującym im doszczętnie miejsce pracy ośmiokołowym pojadem? Może. Ale ja osłupiałam. W zamyśleniu – co dalej – podkręciłam wąsa i… obudziłam się. O! To to był sposób, żeby się z tego autobusu wydostać. Pamiętam, że w ‚Celi’ Dżenifer Szafa klikała sobie w płetwę miedzy kciukiem a palcem wskazującym. Tu wystarczyło się zasępić…

Siedziałam na łóżku z rozdziawioną paszczą a palcami lewej dłoni przy ustach. I najgorsze jest to, że tym co w pierwszym momencie przyszło mi do głowy, była rozpaczliwa myśl ‚ja nie chcę mieć wąsów!’.

Chyba jest ze mną gorzej niż myślałam.
Drrrryń. Następny przystanek ‚Kawa’…

Miłość boli ;)

Basia opowiada mi o programie Jackass. Ponoć jakiś czas temu zainscenizowali mały kidnapping z udziałem Pana Łydki w roli głównego kabaczka.

Ja – Chciałabym porwać Brada Pitta…
Basiaz nagłym ożywieniem – Pomogę ci, tylko po mnie zadzwoń!
Ja – … na strzępy 😉

Potrójny Tulup

dzień wolny
Hal jest chora i chrypi jak zardzewiała zasuwka
jedziemy do lekarza

na drzwiach karteczka:
‚pielęgniarki środowiskowe załatwiane są poza kolejnością’…
czyżby kiler i spółka?

cytat z filmu:
‚Shelby – tryskasz optymizmem!
przejechałaś dziecko czy co?’

i drugi:
‚jesteś wstrętna i trzeba cię zniszczyć
ale matka natura zrobi to szybciej’

byłyśmy u fryzjera
15 cm moich włosów zostało na posadzce
teraz są ładne

zakochałam się
w zapachu Davidoff Echo Woman
najwyraźniej bez wzajemności

za dużo zer
na etykietce
i w moim portfelu

Miłego wieczoru

Nie wiem jak Wy…

…ale ja idę spać.

Imieniny Katy w Merlinie zdecydowanie przejdą do historii.
To nic, że straciłam głos – ważne, że warto było.

No i od dziś (a właściwie od wczoraj) mamy ‚na składzie’ nowego bloga. Ale to już się właścicielka pochwali 😉

Dobranoc

ps. tak wiem – zdjęcia – obiecuję wstawić w wolnej chwili

Chrrrr

Z ostatniej chwili

Niedziela, godzina 01:28
Wolna chwila.
Wstawiłam.

Dobranoc

Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie

No może niezupełnie, bo Halkowy z Chórem UW. Było to ‚Stworzenie świata’ Haydna. Oprócz Halkowego chóru i dyrygentki tegoż – Iriny Bogdanovitch (nawiasem mówiąc świetna była – mała, drobna a ileż werwy, no i bardzo ładna babka przy tym) w koncercie brali udział: sopranistka – Bożena Harasimowicz-Haas (przy jej solówkach to ciary na plecach miałam jak ta lala), na basie wokalnie szył Robert Gierlach (miewał lepsze dni ale składam to na karb przeziębienia) a tenorem był młody (bodajże 24-letni) student czwartego roku Akademii – Karol Kozłowski (nosz w morde kopara opada – chłopak ma wspaniały głos a i wygląda niczego sobie – według mnie jak tak dalej pójdzie to w końcu w Polsce będziemy mieć dobrego tenora), instrumentalnie wyżywała się Sinfonia Varsovia a widowiskowo Tomasz Gudzowaty (jego zdjęcia ilustrowały całą imprezę).

Mimo mojej szczerej nienawiści do języka niemieckiego (już samo nazwisko kompozytora od zawsze sprawia mi trudności) i barokowych ozdobników klawesynowych, koncert bardzo mi się podobał. Soliści rewelacyjni, chór dobrze przygotowany, dyrygentka super. Orkiestra oczywiście momentami grała za głośno (i reszta musiała się nieźle natrudzić żeby nie zostać zagłuszoną) ale to już charakterystyczne dla Sinfonii. Ogólnie rzecz ujmując bardzo udany koncert.

Zebraliśmy się przy wejściu Awitka, Hub, Adam i ja. Na dworze wstrętna marznąca plucha – w środku my. I ta wersja mi odpowiada. Czekaliśmy jeszcze na Gro i pewnie byśmy sobie jeszcze poczekali (myślał, że koncert nie na 19.00 tylko na 19.30) gdybym nie ściągnęła go esemesowo z trzeciego piętra Empiku, gdzie najspokojniej w świecie gmerał w płytach. Zebrani już do kupy pognaliśmy zasiedlać balkony.

Halkę wypatrzyłam od razu. Z wzajemnością zresztą (drugi rząd, trzecia od lewej – Awia będzie miała zdjęcia). Szczerzyła się do mnie jak była partia nazwana przez nas roboczo ‚baranki’, którą często gęsto śpiewałyśmy razem na autobusowych przystankach i autokarowych wycieczkach. Adam aż pożyczył ode mnie okularów, żeby Halkową zobaczyć i coś podejrzanie długo nie chciał oddać (Halu ty to przemyśl). Swoją drogą całkiem ciekawie wyglądał w delikatnych, bardzo kobiecych, czerwonych oprawkach.

W tak zwanym ulubionym przeze mnie międzyczasie ryzykując kary i męki dotkliwe (w Filharmonii obowiązuje całkowity zakaz używania komórek), sprytnie zmilczanym telefonem wystosowałam mesydż do Biko, czy może chce posłuchać. Chciał. I tym oto sposobem Biko, choć na drugim Polski krańcu, uczestniczył w Halkowym koncercie za pośrednictwem mojej złachanej, zmęczonej, przez psa nie raz ogryzionej i kapiącej się w wannie ale nadal jeszcze wiernej, choć zasięg gubiącej Nokii 8210. Z tego samego cudu techniki koncertu wysłuchała jeszcze Kata (w prezencie imieninowym słonko i bo cię lubię po prostu), Młody-Duchem i Luki z Chóru mojego własnego (bo chciał a nie mógł).

Może i jakość przekazu pozostawiała wiele do życzenia – w końcu notorycznie szwankujący telefon po przejściach schowany w mankiecie ma prawo nie oddać pełni ‚Stworzenia świata’ jakby tego chciał sam Haydn. Może i zasięg się rwał jak świeże bratki i gubił jak moje rękawiczki. Może i całe stado innych rzeczy było nie tak… ale wiem, że liczy się pamięć i chęci. Tym też się pocieszam. Bo czym innym usprawiedliwić wariacki pomysł wyciągania cichaczem komórki, uruchamiania jej, pisania esemesów na raty, żeby się nikt nie zorientował, prób połączenia się i wreszcie przesiedzenia większości koncertu w wyjątkowo mało komfortowej pozycji ‚na pierdzącego cichaczem jeża’ to lewym okiem łypiąc na zasięg co to się gubił a prawego nie spuszczając z Hal, co by się nie przyczepiła, że na nią nie łypałam. Bo łypałam. Jeszcze jak. Nawet mrugałam mało żeby nie stracić jej paszczęki i zakatarzonego nosa z pola widzenia. Udało się. Koncert rozszedł się falowo po całej Polsce i jam to nie chwaląc się uczyniła.

Teraz pewnie wsadzą mnie do pierdla za rozpowszechnianie bez praw autoskich ale to by się nawet dobrze składało. Ciepło, miło i przytulnie… no i w końcu się wyśpię.

Po koncercie i okolicznościowych gratulacjach poszliśmy do Sphinxa bo byliśmy wściekle głodni i poza tym było najbliżej. Tym razem kelnerował Pan Fajny albo jego bliski kuzyn. Nikogo nie zjechaliśmy, na nikogo nie nakrzyczeliśmy, o nikim nie pisaliśmy w książce skarg i wniosków. Za to potem na Halkowym pożyczonym z pracy laptopie oglądaliśmy moje zdjęcia z tej zdjęciowej sesji co to przed tygodniem o niej pisałam. A raczej staraliśmy się oglądać ale niestety oprogramowanie przerosło nasze oczekiwania in minus i wypięło się na nas nie oferując żadnej przeglądarki. Po zobaczeniu kilku zdjęć daliśmy sobie spokój. Może to i dobrze.

Po wyjściu na powierzchnię rzeczywistości stwierdziliśmy pełność brzuchów, polepszone humory i szklankę na chodnikach. Ulic nie badaliśmy. Brakowało tylko gołego policjanta biegającego po trotuarach z okrzykiem ‚akcja goło_leć!’. Bo gołoledź jak w mordę strzelił. A jeszcze z nieba padało takie prędkomarzliwe paskudztwo. Zimno, wietrznie, mokro i iść nie trzeba bo wystarczy stać na chodniku a i tak ślizgiem w wiatrem prujemy naprzód. Jednym słowem bosko.

Odprowadziliśmy pochrypującą Hal na przystanek, poczekaliśmy z nią 20 minut, zapakowaliśmy, pomachaliśmy i sunęliśmy dalej. Dawno nie byłam na łyżwach (tu dyskretny ukłon w stronę Lukiego za możliwość wczepienia się pazurami w jego biedne, wątłe ramię w Krynicy). W metrze było już cieplej i bezpieczniej a potem to mnie Gro odprowadził i chyba tylko dlatego nie wykopyrtnęłam się na pierwszej lepszej nawierzchni chodnikowej i nie zubożyłam budżetu ostrego dyżuru chirurgii urazowej o gips. Jeszcze raz wielkie dzięki Gro. Pozdrów siniaki na ramieniu.

Wiem jedno – moje dłonie na opaskę uciskową nadają się bezapelacyjnie. Zatamują wszystko a już najbardziej krążenie.
Wiem drugie – na laptopie z 97 roku bez przeglądarki za to z touchpadem nie da się obejrzeć więcej niż pięciu zdjęć.
Wiem też trzecie – stoję. Nie wiem na jak długo i jak mocno ale stoję.

Nie jest dobrze…
nie jest nawet ‚jakoś’.
Ale przynajmniej jest.
Zawsze coś.

Podłoga

Palenie zabija?

Ponoć.
Można palić, bo się lubi.
Nie lubię.
Można palić, bo się musi.
Błeee. Chyba nawet nie mogę.
Można jednorazoro wypalić pół paczki w przeciągu pół godziny…
Tylko po to by nie zapomnieć jak się oddycha.
Nie palę. Wiem, że to sport nie dla mnie.
Wdech – wydech.
Oswajam podłogę.

Lubię jesień

nie lubię pecha
nie lubię lekarzy
nie lubię lekarzy, którzy nic nie mogą
nie lubię państwowych dotacji, których nie ma
nie lubię niepewności w pracy
nie lubię niepewności w życiu
i nie lubię niepewnych ludzi
nie lubię takich, którzy zawodzą
zwłaszcza wtedy gdy się ich najbardziej potrzebuje
i gdy się im ufało
i zwłaszcza gdy zawodzi wszystko
po kolei
i na całej długości

pięknie

marzę o jesiennej depresji
do k… nędzy marzę
przynajmniej miałabym jeden powód
ale ja lubię jesień
nawet jak mi zimno i marznę praktycznie non stop
i nawet jak na ulico-chodnikach jest taka parszywa zimna breja
w porównaniu ze wszystkim innym to nawet kocham jesień
płakać nie będę
tylko nienawidzę tej dławiącej w gardle guli, której nijak nie potafię przełknąć

chciałabym być miła
ale chwilowo nie mam pomysłu jak się pozbierać z podłogi
i czy w ogóle
cała jestem w odłamkach
do pełni ‚szczęścia’ brakuje tylko noża w plecy
ktoś reflektuje?
śmiało
teraz i tak nie oddam
z zasady nie oddaję
.

Ujkent

W piątek Kata zabrała mnie na nocny maraton filmowy. Kocham enemefy. Wiem, że dla niektórych to czystej wody masochizm – dać się zamknąć na całą noc w kinie, obejrzeć 3-4 filmy, wyjść rano na powierzchnię miasta ledwie żywym i jeszcze za to wszystko 25 zeta wybulić – ale jak tylko mam okazję i możliwości (bo akurat fundusz emerytalny się okazyjnie powiększy albo wejściówkę) to zawsze chodzę. Teraz też się udało bo skubana wydzwoniła sobie dwa bilety z bezpłatnej gazety codziennej rozdawanej co rano przy stacjach metra. Fajnie. Dzięki temu mogłam z nią pójść na Noc Kina Norweskiego. Oczywiście spóźniłyśmy się z deczka i do połowy filmu nie byłyśmy pewne, który z nich akurat jest wyświetlany ale koniec końców wydedukowałyśmy bardzo inteligentnie z fizjonomii głównego bohatera, że jest albinosem i to pewnie ‚Noi Albinoi’. Większość filmu obejrzałyśmy ze schodów (aaale było fajnie) bo stwierdziłyśmy, że nie będziemy robić przedstawienia i przepychać się między ludźmi do naszych miejsc, których i tak byśmy nie odnalazły tak prędko bo ciemno jak w kozim zadku i ciasno przy tym strasznie. Oczywiście komentowałyśmy. I oczywiście jakiejś pani obok wlazł z zęby popcorn co go tak ciamkała bo ciągle tylko sykała i cmokała. Już jej chciałam zaproponować wykałaczkę ale ona to miała chyba na tle nerwowym, bo jak na nią patrzyłam to udawała, że nic jej w tę klawiaturę nie uwiera. Dziwna jakaś. Potem nieoczekiwanie stała się ciemność. Taka jebutnie absolutna. Prawie kwarki widziałam. Potem okazało się, że wszyscy mamy telefony z ładnymi, kolorowymi wyświetlaczami i potrafimy je uruchomić. Ciekawa umiejętność. I przydatna. Zwłaszcza podczas awarii prądu. Za czas jakiś stała się jasność, korzystając z okazji odnalazłyśmy właściwe nam miejsca siedzące i – ku nieukrywanej radości pani z popcornem w zębach – resztę filmu obejrzałyśmy w rzędzie R oddalonym od niej o całe kilometry ludzkich głów. ‚Noi Albinoi’ był dla nas najwyraźniej zbyt ambitny w założeniach bo nie urzekł nas jakoś wyraziście ale przyjemnie było posłuchać dość zabawnego w przełożeniu na piątkową noc języka. W przerwie ‚kino’ w ramach wynagrodzenia widzom niedogodności napięciowo-natężeniowych zafundowało wszystkim odrdzewiacz z kofeiną. Po tej kolejce nie chciało mi się już tego pić. Następny był ‚Elling’ i to był strzał w dziesiątkę. Rewelacyjny pomysł, świetny scenariusz, bombowo obsadzone role i ogólnie fantastyczny obraz. A to wszystko by nakręcić opowieść o dwóch wariatach, którzy po opuszczeniu zakładu zamieszkują razem. Pogodną, życiową i momentami zaskakującą. A już głos Ellinga – Kapuścianego Poety to istna wirtuozeria. Śmiech jak 150. Flip i Flap po norwesku z niesamowitym wyczuciem i kompozycją + refleksja. Polecam. W przerwie ‚bardzo dobra kawa’ i kilometrowa kolejka do Wujka Cześka. Szfak, co te cizie tam robią w tych kiblach? Manikiury? Dla mnie kolejność jest prosta – wejść, wylulać się, wyjść, umyć łapy i goł. A te siedzą tam po 15 minut (czyli całą przerwę) i robią się na bóstwa gdy inni skaczą już w ogonku na jednej nodze by honorowo nie oddać moczu na przecudnej urody posadzkę. I na kijek to? Przecież i tak o 6 rano nikt nie będzie patrzył jak taka lala wygląda. Mało tego – nikt nie będzie patrzył czy ona w ogóle wygląda, bo każdy będzie za bardzo skupiony na tym by nie zasnąć. Nie rozumiem sensu Wybiegu Dla Modelek w kinie w nocy. Ciemno, sennie, niewygodnie. Ale każdy ma to co lubi. Następnym filmem byli ‚Kumple’. Ten też nam się podobał. Zabawna, momentami poruszająca historia o sympatii, przyjaźni i… czymś więcej, zrealizowana w dynamiczny i bardzo ciekawy sposób (miejscami styl Jackass ale nie taki rzygliwie głupi tylko faktycznie śmieszny i uzasadniony), dobrze nakręcone to wszystko (to zasłużone brawa dla operatora) a do tego świetna muzyka. I wszyscy aktorzy nam się podobali. Ale może to już taka pora była 😉 Grunt, że film był naprawdę dobry i warto było nie spać kolejne dwie godziny i widać było, że jest zrobiony bez zbędnej góry funduszy za to z głową. Kreatywność to jest to. ‚Historie kuchenne’ to już w ogóle nas powaliły na kolana. Klimat rodem z rodzimego Barei, sceny jak z Gombrowicza i groteskowo przerysowane postaci. Dla mnie bomba. Sam pomysł inwigilowania obywateli przez umieszczanie im w kuchniach wysokich krzesełek z milczącymi, notującymi wszystko, uważnie obserwującymi gryzipiórkami w gajerkach to już sukces. A jeszcze wykonanie… mistrzostwo świata. Polecam, polecam, polecam. Wyszłam z kina rano uchachana jak dzika norka i wcale nie chciało mi się spać. Oczywiście do czasu…

Jeśli chodzi o sobotę…
Sobotę głównie przespałam. Do 15. Bury byłby ze mnie dumny 😉 Wstałam w ciężkim szoku i półprzytomna. Taka zresztą pozostałam do wieczora. A wieczorem? Wieczorem była sesja zdjęciowa z dwiema koleżankami Małej Jaszczurki – Anią i Moniką (znaczy koleżanki obfotografowały mnie), która wyszła ponoć zadziwiająco dobrze. Czyli warto było przetrzymać makijażowanie i ubieranie w szeleszczące tafty 😉 Z braku gorsetu, stosownego do przepieknie udrapowanej długiej spódnicy, przewiązałam się w miejscach strategicznych letnią czarną sukienką. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Nie dość, że wyglądam jak nie ja to jeszcze wyglądam ładnie… nawet bardzo ładnie. No proszę. Odpowiedni strój, odpowiedni makijaż i odpowiednie światło i nawet ze mnie da się zrobić femme fatale. Poza tym zabawa była boska, zwłaszcza z wentylatorem i podfrywającą kiecką 😉 Laski zachwycone a ciąg dalszy ma nastąpić. To ja już się cieszę.

Niedzielę za to spędziłam z Halką i Młodym. Najpierw miałyśmy pobuszowac po sklepach i znaleźć dla mnie zimową kurtkę (bo już ta wiosenna, w której łażę zdecydowanie zdecydowanie zdecydowanie za chłodna) i czapkę ale po wyjściu z TESCO (było najbliżej), gdzie nie było niestety nic co mogłoby mi posłużyć w charakterze okrycia wierzchniego na najbliższe miesiące (wszystko było albo brzydkie, albo cienkie jak barszcz Sosnkowskiego albo brzydkie i cienkie jak tenże barszcz), zanotowałyśmy głód i ziąb nieznośny, więc pognaliśmy do domu grzać się i jeść pierogi z kapustą i grzybami. Grzać to się ogrzaliśmy ale pierogi to takie sobier były. Właściwie bezsmakowe. Dobrze, że akurat Mamut zadzwonił co byśmy z Hal na pomidorówkę i kotleta przyjeżdżały. No to pojechałyśmy. Jeden autobus, tramwaj, drugi autobus, trzeci autobus i wyjątkowo szybko – w godzinę – byłyśmy na miejscu. Pomidorówka jak marzenie a do tego kotlet smakujący jak kotlet, ziemniaki jak ziemniaki i marchwka z groszkiem – istna poezja. Potrójny obiad. O rety. To dopiero wyczyn. Ale tłumaczymy się faktem zimy co to zaskoczyła wszystkich i mrozu co to zaskoczył chyba nawet zimę. Najedzone, ocieplone, wyleniuchowane i z wymaćkanym, rozmruczanym, puchatym Stefanem w objęciach. Oto leniwa niedziela. Faaaajnie. Wróciłyśmy późnym wieczorem, trzęsąc się z zimna i szczękając zębiskami na wietrze z reklamówką pełną pierników i ciastek, bo Zdzich z pracy przyniósł (choć pierniki to pewnie znając życie sam w domie zrobił). Bel przywitał nas z radością jakbyśmy znikły na dwa tygodnie a nie na trzy godziny z hakiem. Tak sobie pomyślałam… Na odległość w Mamutowie jest super. Serio serio…