Uroczyście przysięgam, że jak jeszcze raz dostanę od gazety peel gwarancję większej gotówki, albo że mi angielski przyspieszą, albo powiększą penisa mojemu małoletniemu Synowi, albo że cokolwiek zrobią, powiedzą, napiszą… to komuś jebnę.
Przez web.
Uroczyście przysięgam, że jak jeszcze raz dostanę od gazety peel gwarancję większej gotówki, albo że mi angielski przyspieszą, albo powiększą penisa mojemu małoletniemu Synowi, albo że cokolwiek zrobią, powiedzą, napiszą… to komuś jebnę.
Przez web.
Przez ten cały powrót do rzeczywistości pourlopowy całkiem zapomniałam a wczoraj Lokatorowi stuknął kolejny jubel. Od pamiętnego poranka na Żelaznej minął rok i cztery miesiące. Wszystko się pozmieniało. Najbardziej gabaryty i umiejętności. A kocham Go wciąż tak samo. Prawdopodobnie dlatego, że bardziej się nie da.
Zawsze każdego 19 dnia miesiąca umieszczam tu kolejne obywatelskie portrety. Potem sobie czasem oglądam jak mi Potomek rośnie i przeprowadzam wśród znajomych rozmaite zabawy w stylu: znajdź 5 elementów różniących. Poza otoczeniem rzecz jasna. Tym razem też miałam taki zamiar, tyle, że dziś bo wczoraj to przydałby mi się raczej bilobil. Jeśli nie lobotomia. Nawet zabrałam aparacik, co to go mam od niedawna. Niestety kabel został na stole, więc zdjęcia będą jutro.
W żłobku dopiero dzisiaj zauważyłam wiszący na ścianie duży biały arkusz papieru a na nim z okazji minionych Walentynek odciśniętych 13 małych łapek. Powiesili później bo czekali aż Igor wróci z gór. Nie wiem czy bardziej wzruszył mnie widok tej czerwonej dłoni w rozmiarze xxs, czy to, że poczekali.
W tym miejscu wytrę te oczy co mi się zawsze w takich okolicznościach pocą i zostawię miejsce na fotkę.
A dziś w nocy kolejny Człowiek dostał świat w prezencie. Tym razem od Lukrecji. Miałam odwiedzić Ją po powrocie w szpitalu żeby się biedactwo nie nudziła. No, to teraz raczej się nudzić nie będzie. Tym bardziej, że Fasola postanowiła sprawić rodzicielom psikusa i w ostatnim momencie… zmieniła płeć. Miała być dziołcha dla Igorowskiego. Ale nic to. Przynajmniej będzie z kim łazić po drzewach.
Nie wiem tylko kto będzie chodził w tych wszystkich sukienkach 🙂
W Centrum zaroiło się od błyskających światełek. Policja, straż, karetka. Nic nowego w sumie – pomyślałam sobie wysiadając z tramwaju. Bo tu się ciągle coś dzieje. Ale światełka zagęściły się tuż przy Firmie.
Dwa domy dalej jest kamienica. W kamienicy na parterze jest Apteka. Nad Apteką są balkony a z balkonu na trzecim piętrze lecą doniczki i trochę gratów. Ktoś stwierdził, że życie jest do chrzanu i tym razem nie chce mu się już powtarzać tego zdania w przyszłości. Przyjechało wszystko co przyjechać mogło, policja wstrzymała ruch, karetka łypie na niebiesko w cichym oczekiwaniu a panowie strażacy sięgnęli już drabiną sąsiedniego okna pod feralnym rozkładając pomarańczowy dmuchany materac. Mężczyzna wygląda od czasu do czasu nieśmiało, przygląda się tłumkowi na chodniku i chyba już sam nie wie co robić. Współczuję wszystkiego.
Z jednej strony pewnie by skoczył, bo skoro już zaszedł tak daleko, to najwyraźniej ma jakiś powód. Z drugiej – może do tej pory jeszcze sie wahał, jeszcze sam nie był pewien co zrobi, ale teraz, gdy już to wszystko tak miga, pomarańczowieje i nagrywa na kamerki, pewnie już bliżej jest pójścia w ślady doniczek. W końcu jak nie skoczy, tak czy siak będzie musiał za całe zamieszanie nieźle wybulić…
Trochę pogmatwane to wszystko. Raz, że z trzeciego piętra raczej nie skaczą ci, co faktycznie im się już nie chce, bo tacy wybierają trzynaste. Dwa, że facet pewnie zwyczajnie potrzebował najpierw przynajmniej próby rozmowy z jakimś psychologiem (którego na pewno policja do takich przypadków ma na składzie i nie wiem czemu go teraz nie przysłała – za wczesna pora?), zanim rozłożyli te wszystkie płachty i włączyli kamery. A stał tam pięć godzin. Trzy, że pamiętam podobną akcję sprzed paru lat. Gdzieś to jest w archiwum. Siedziałam wtedy jeszcze w starym biurze i miałam widok dokładnie na dźwig, na który wspiął się jakiś niedoszły Ikar. Zdjęli go stamtąd wtedy dość szybko i wysłali prosto do psychiatryka. Ponoć chciał w ten sposób zwrócic na siebie uwagę i dostać dobrą pracę. Szkoda, że nie pomyślał najpierw o CV. Raty pewnie spłaca do dziś.
No, także na miejscu dzisiejszego pana już brałabym pożyczkę w Mandarynce.
Z roku na rok deja vu robią na mnie coraz mniejsze wrażenie. Owszem, widzę cudzą tragedię w tym wszystkim, i brak wyjścia, i matnię, ale widzę też inne rzeczy. Znieczuliłam się tak strasznie, czy po prostu wolę walkę i ciężką pracę niż załamywanie rąk i wymaganie by świat sam się do mnie dostosował? Nie wiem. Może po prostu jestem dziś bardziej cyniczna niż zwykle.
Dylematy egzystencjalne to ja miałam w wieku piętnastu lat. Teraz jestem… bo ja wiem… odpowiedzialna. To chyba dobre słowo. Jasne, że czasem mam ochotę zakopać się gdzieś, ułożyć na sobie kamyczki i mieć w tyłku całokształt. Chyba każdy czasem tak ma. Ale biorę się wtedy w garść i udaję przed samą sobą, że jestem twarda jak Roman B. Aż uwierzę.
Bo tego nie tylko kotu się nie robi.
Halo! No bo piszę już. Jakby co.
Na początek to dyskretnie tylko wspomnę, że oczywiście pakowałam się pomiedzy pierwszą a trzecią w nocy. W związku z powyższym o piątej z minutami, kiedy to Lokator wychynął znad szczebelków i wszczął wokalizę w intencji obudzenia matki, czyli mnie, odczułam silny dyskomfort. Pies drapał dyskomfort – autentycznie myślałam nad znalezieniem odpowiedniego knebla. Nie wiem jak to jest ale Dzieć mój ma wybitne zdolności – może być ciemno jak w krecim tyłku a On i tak zawsze mnie namierzy i ogłuszy. Choćbym nie wiem jak nakryła się kołdrą i udawała, że słyszę tylko wewnętrzny zen. Dopóty będzie dziamgotał, dopóki go znad tych szczebelków nie zgarnę. I sprawa nie kończy się na przytuleniu i sobie chrapaniu dalej razem, o nie. Dalej to są rozmaite radosne wrzaski, kwiki i ćwierknięcia. Cały folwark zwierzęcy w jednym małym Potworze. Czy jest na sali egzorcysta? Może być trzy.
Normalnie bym się ucieszyła, ale czy to musi być nad ranem? No halo. Lokator generalnie to dziwny człowiek jest – i tu dygresja powyjazdowa bo mieszkaliśmy jak zwykle w tak zwanym „blokhausie głośnym” i tam imprezy to się w zasadzie nie kończyły – bo do jakiejś drugiej w nocy, nie jest go w stanie zbudzić nic, nawet wrzeszczando korytarzowe na piętnaście gardeł, gitarę i flet. Później budzi go chyba nawet pierdnięcie kanarka w sąsiedniej wiosce. I nie ma przebacz – trzeba usypiać. Do trzeciej na przykład. Za to mija godzina piąta i cyk – rześki szczygiełek. Niezależnie od tego ile i jak spał. Koniec dygresji.
Wyspana więc byłam oględnie rezcz ujmując średnio. Dosyć. O szóstej podjechał po nas samochód (bo w tym roku burżujsko nie pociągiem a autem właśnie jechaliśmy), a w samochodzie kolega i dwie koleżanki (w tym jedna podwójna bo z przyszłym Potomstwem wewnątrz), powpychaliśmy się gdzie się dało i pojechaliśmy. Przy okazji pragnę nadmienić, że znów bagaż Lokatora stanowił mój do potęgi trzeciej i nie wiem jak to ogarnąć bo Jego co roku rośnie a mój maleje. Za kilka lat będę zabierać tylko gacie i skarpetki a Obywatelowi zamówię poręczny kontenerek.
Aha. No i w tym roku zapomniałam tylko rajstop. Więc w sumie duży spokój. Koleżanka kupiła w spożywczym.
Po drodze spodziewałam się wycia i ryków a było bardzo grzecznie. W tym miejscu wyrazić pragnę swój podziw dla Lokatora, który nie zjadł pasów, nie rozniósł fotelika i nie eksplodował podczas tych wszystkich godzin. Choć widziałam, że niejednokrotnie miał ochotę. Ja sama byłam blisko. Przyjechaliśmy na miejsce w sam raz na obiad. Igor zobaczył góry i zemdlał. Oczywiście najpierw się najadł i trochę poczarował okoliczną płeć żeńską. Poza tym Syn mi się na wyjeździe rozwinął towarzysko. No i zaczął na dobre chodzić. Teraz mam problem z nadążeniem.
I stwierdzam, że chyba Igorowskiemu było w zasadzie najlepiej na tym wyjeździe. Wszystkie kobiety na próbach patrzyły w jedną stronę i bynajmniej nie na dyrygenta. Wszyscy mężczyźni nosili Go na rękach (albo przynajmniej nie deptali) a znaczna część z nich nawet całkiem chętnie. Oczywiście, że to świetny sposób na podryw, więc bardzo często Ludzkiego się wypożyczało na przerwie temu czy owemu i po chwili już otaczał go wianuszek niewiast i aura Supermana. Gdy Młody chciał to spał, bez pardonu gramolił się na kolana, wyżerał z talerzy to na co miał ochotę i tym, na których talerze miał ochotę i puszczał oko do kucharki. Adaś twierdzi, że niezły będzie z Młodego podrywacz. Ja twierdzę, że już jest. Wystarczyło popatrzeć na te wszystkie uśmiechy.
A same warsztaty to tak: dużo dobrej muzyki, jeszcze więcej ciężkiej pracy, mało snu, nieco grzanego wina, specyficzna wyjazdowa atmosfera, ludzie pytający czy chcemy coś ze sklepu, albo czy w ogóle coś chcemy, walające się wszędzie nuty i zupa z wielkiego gara. I Grybów, wprawdzie pierwszy raz bez śniegu po kolana, ale urokliwy. Fajnie było, tylko ja już się chyba starzeję. Naprawdę. Mam dziecko, nie piję do trzeciej w nocy, nie śpiewam do piątej rano, jak tańczę salsę to mnie czasem strzyka i łupie tu i ówdzie, odczuwam niewyspanie i mam wory pod oczami… a odnoszę wrażenie, że jeszcze chwilę temu mogłam wszystko i mnie to bawiło. I nie wiem kiedy mi umknęła ta zmiana.
Normalnie na co dzień żyję sobie przecież znacznie bardziej towarzysko niż większość mamuś, mam czas na znajomych i swoje pasje, ale na takich wyjazdach bardziej jaskrawo niż zwykle widzę wszystkie różnice. I pomimo, że staram się żyć tak samo, nieco tylko modyfikując zachowania i dostosowując się do Obywatela i Jego potrzeb, to już pewnych rzeczy przeskoczyć nie potrafię. Choćbym nawet chciała. Wyjazd z Dzieckiem to rzadko kiedy odpoczynek, zwłaszcza gdy jest małe. Z drugiej strony chcę by Igor zobaczył te wszystkie fajne widoki, przeżył te emocje, naśmiał się do tych moich ludzi, nacieszył. Razem ze mną. No i cieżko jest z tymi złotymi środkami chyba. Ale pracuję nad tym. Pocieszam się myślą, że przynajmniej przez chwilę bedzie taki czas w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy ja jeszcze będę miała cierpliwość a On ochotę na takie wspólne wyjazdy.
Tymczasem jestem dziś w nastroju powyjazdowo-nostalgicznym i miło sobie wspominam różne takie migawki. A to słoiczki miodu, które przywiozłam i teraz sobie stoją na kuchennym parapecie i dwójniak co pyszni się w szafce, a to czajnik, który w pokoju nam świecił ultrafioletem i spokojnie mógłby robić za nocną lampkę, a to imprezę pod hasłem „Jaskrawiec”, na którą każdy ubrał się w tak oczojebne kolory jakie tylko wynalazł w szafie i okolicznych lumpeksach, a to te góry za oknem, a to krótki przystanek w przytulnej pizzerii Krakowie i wieczorna wizyta kumpla, z którym przecież widziałam się jeszcze rano i rozmowy przy herbacie, że mimo wszystko fajnie było.
O, albo telefon od Gogi, żebym już wracała bo nie ma co czytać i nudno.
Takie tam moje puzzle.
Jak mi będzie naprawdę źle to sobie wrócę, poczytam i się pouśmiecham trochę do monitora. Też mu się należy.
_______________________
W ramach wspomnień zapisuję recepturę ulubionego mi grybowsko drineczka:
– martini wermuth (może być istra – tańsza),
– sprite (dla tych cierpkolubnych tonic),
– plasterek cytrynki,
– dwa plasterki zielonego ogórka.
Pije się jak złoto bo pyszne. Osobiście zmodyfikuję domowo dodając listek mięty i lód. Mniam.
Czasami, gdy mam akurat przerwę i nic pożyteczniejszego do zrobienia nie rysuje się na horyzoncie, wchodzę na zapomnianą na ogół stronę swoich blogowych statystyki i nadziwić się nie mogę ilu to ludzi spędza swój drogocenny czas by poczytać o moim sedesie, albo o tym, że nie wiem czy zjeść wafelka czy może pomarańczę, albo o której wstałam. O, wczoraj na przykład było tu 417 osób. Normalnie jestem w szoku.
Inna sprawa, że jakoś codziennie tego nie zauważam, ale to zdumiewające doprawdy, że pisząc o zwyczajnym życiu zwyczajnej młodej (dość jeszcze) kobiety z Małoletnim na składzie (sztuk raz) i masą całkiem zwyczajnych przemyśleń, można przyciągnąć tylu czytelników. Bo nawet odliczając wszystkich znajomych, którzy zaglądać by mogli niejako z obowiązku (choć wierzę, że nie tylko), rysuje mi się całkiem spora publika. I jaka to odpowiedzialność. Skoro wiem, że mogą mnie na przykład czytać jednostki niezdecydowane i chwiejne emocjonalnie, nie mogę napisać, że najlepsza rozrywka to skoki na bungee bez bungee. A nóż widelec ktoś by sprawdził. I potem jego rodzina ciągała by po sądach mnie, mojego Syna, Przyszłe dzieci mojego Syna i przyszłe domowe zwierzęta dzieci dzieci mojego Syna.
Dobra, zakręciłam się. Wróć.
Bo generalnie chodzi mi o to, że to strasznie fajne, choć nie do końca zrozumiałe biorąc pod uwagę fakt o czym piszę, uczucie zobaczyć czarno na białym jak wiele ludzi przewinęło się przez taki zwykły termos. Co do komentarzy to też insza inszość, ale nawet przez moje – które często piszę będąc zalogowana, więc z linkiem zwrotnym – zagląda w porywach 10 osób dziennie. Cała reszta albo ma w linkach własnych, albo w ulubionych albo zerka sobie z ukrycia. Tych ostatnich w sumie najwięcej.
Wiem, że są blogowicze, którzy swoje notki dopieszczają, przemyślane są te ich wypowiedzi i mądre. A ja co? A ja bazgrolę na higienicznych chusteczkach, albo piszę mms w telefonie, albo po prostu otwieram worda i w wolnych chwilach coś klepnę, a potem pyk, pyk – wstawiam i nawet sobie nie pomyślę czy to aby warte czytania. No bo ustalmy – kogo u licha interesuje mój sedes, albo wafelek, albo o której wstałam? Normalnie powiedziałabym, że nikogo. Ale teraz nie jestem tego taka pewna.
Także ten tego… czuję presję. Następnym razem zajrzę na statystyki za pół roku.
No a teraz najlepsze. Najlepsze z najlepszych, czyli pytania. Bo trafiają na mnie różni osobnicy niekoniecznie umyślnie. Ot wpisują sobie w wyszukiwarkę jakieś słowo i lądują tutaj. Jakieś takie oczywiste w stylu termos czy bajka to ogólnie pomijam.
Czasem trafiają się jakieś słowne kwiatki i to dość zabawne:
chrapanie z niespodzianką
króliczki Playboya i wąsy
spuchnięte nóżki Zofii
pies w lodówce
i moi faworyci:
lanie pasem
prącie w kawie
Przygody Tomka Selera
absolutnie połknę pinezkę
szukam dziewczyny
Natomiast są ludzie, którzy googla traktują chyba jak wyrocznię… bo wpisują całe pytania. I nie wiem jak trafiają do mnie ale skoro już to postanowiłam im odpowiedzieć:
Gdzie się rozerwać?
Najlepiej na szwie. Jeśli nie wypali to polecam wojskowy poligon i kilka granatów.
Czy kobiety lubią?
Generalnie tak, choć czasem niekoniecznie. Wszystko zależy od tego czy akurat mają czy nie mają.
Jak radzić sobie z seksem?
Najlepiej we dwoje.
I znów faworyt:
Chmurka czy młotek?
Z bramki numer trzy wybieram sekator.
Wczoraj chyba nawet na Księżycu było więcej atmosfery. Ale spoko, twarda jestem. Choć przyznam szczerze, że pewne rzeczy nie przestają mnie zadziwiać. Jednak.
Mirmiłku, nie desperuj!
Lubawo, na moim grobie posadź orchidee…
Nie poszłam na chór bo jakoś nie byłam w nastroju. Zawróciłam w połowie drogi. Aż Młody się zmarszczył. Wiecie, jak mam iść i siedzieć jak smętna pipka to wolę odpuścić. Bo ja mam albo albo, bez półśrodków. Raz, że żaden ze mnie pożytek skoro jedyne na co mnie było stać, to odebranie dwóch smsów i wykonanie jednego telefonu, dwa, że to ma być przede wszystkim frajda, przyjemność i hobby. Wczoraj chyba tylko kilka rytualnych mordów mogło mi dać te trzy rzeczy na raz. A że z natury jestem człek spokojny i na rytuałach sie nie znam, zjadłam pół garnka barszczu.
Nie wiem gdzie to zmieściłam. Przysięgam.
W jedzeniu pomogła mi troszkę Marysia, która przyszła i od razu wydała mi się znajoma. Rozmawiało mi się tak swobodnie, że wydało mi się niemożliwe, że spotkałyśmy się po raz pierwszy. Musiałam ją co najmniej kilka razy minąć na mieście.
Oczywiście nadal nie jestem spakowana. Ale jakoś przestało mnie to stresować. Teraz jestem na etapie lotos na tafli jeziora i generalnie zen.
Wy też tak macie? Że denerwujecie się czymś, spać nie możecie, ciągle myślicie choćbyście nawet nie chcieli i normalnie już oko wam lata… aż to nagle przychodzi sobie dzień, w którym wszystko macie dokumentnie gdzieś (dokładnie tam) i jakoś tak kompletnie bez emocji pijecie sobie kawkę.
No ja tak mam.
Przed takim jednym egzaminem myślałam, że zejdę. Albo urodzę jajko. Co tam jajko – cały kontener kur niosek. Była to psychologia kliniczna i prowadziła ją Siostra Profesor Trojga Imion Dwojga Nazwisk. Kobieta (choć wielu powątpiewało, że faktycznie jest rodzaju żeńskiego) była jedynym nie-świeckim wykładowcą na uczelni i chyba miała na tym punkcie jakiś kompleks. Albo sto. Każde zajęcia z nią to był dramat. W pięciu aktach. W akcie pierwszym wchodziła do sali i kto nie wstał miał przewalone. Musiałam więc bardzo solidnie przygotowywać się na każde zajęcia. W akcie drugim komentowała aktualną sytuację polityczną w kraju i na świecie – a że zorientowana tak na serio to była średnio, czasem wychodziły z tego kosmiczne dyrdymały – i kto ziewał albo chichotał miał przewalone. Często udawałam, że mam czkawkę albo muszę pilnie wyjść do toalety. W akcie trzecim wykładała to co miała wyłożyć, choć doprawdy zastanawiałam się czemu nie kafelki. Znaczy miała wiedzę ale kompletnie nie potrafiła jej przekazać bez ozdobników biblijnych. Nic nie mam do biblii ale jeśli ktoś mówi o biologicznym sprzężeniu zwrotnym i elektrody przypinane do pacjenta porównuje do gwoździ, krzyża i cierni, to sorry ale wymiękam. Musiałam bardzo dużo czytać. W akcie czwartym przepytywała tych co mieli przewalone i wkurzała się jeśli wszystko wiedzieli. Na moje nieszczęście zawsze byłam pyskata i wygadana, więc potrafiłam się obronić. A im więcej odpowiedzi na swoje pytania dostawała tym bardziej była rozjuszona. W akcie piątym w desperacji obrażała się i wychodziła trzaskając drzwiami. Co oznaczało na najbliższych zajęciach kolokwium z nie_wiadomo_czego. Bo wszystko mogło jej przyjść do głowy. Gdy przyszła sesja na wszystkich padł blady strach. Laski wkuwały w kiblu i nawet faceci pili walerianę. Zaszywało się w kieckach rozporki, poprawiało krawaty, zapinało pod szyję. Bałam się jak sto diabłów kadzidła, ale w przeddzień po prostu przestałam. Ot tak. Chyba osiągnęłam apogeum stresu i potem było mi już tylko wszystko jedno. Rozporek olałam. Bluzkę miałam nie dopiętą bo gorąco. I poszłam. Ci co pyskują na zajęcia muszą być przygotowani zawsze najlepiej, muszą czytać wszystkie podane lektury i najlepiej jeszcze dodatkowo szukać innych na własną rękę. I to się sprawdza. Był to dla mnie jeden z najmilej wspominanych egzaminów, uśmiech nie schodził mi z ust a Siostra Profesor Trojga Imion Dwojga Nazwisk wypytała mnie chyba nawet o przypisy. Do dziś moja wiedza w tej dziedzinie jest olbrzymia.
Więc skoro dałam radę Siostrze Profesor, dam radę wszystkiemu. Pakowanie to przy tym piksel na 28-calowym LCD.
I jeszcze na deser to…
Dostałam wczoraj kartkę świąteczną i prezent pod choinkę dla Obywatela. W lutym. Wszyscy już dawno sądziliśmy, że przesyłka zaginęła. Zdążyliśmy nawet o niej zapomnieć. Ale nie – doręczają zawsze. Niech żyje in-post.
Kurtyna.
Przewidując, że może się nie udać, na wszelki wypadek nawet nie próbowałam się wczoraj pakować. W związku z tym standardowo zostawię to na ostatnią chwilę i przynajmniej trochę pobiegam po mieszkaniu. Na wszelką inną aktywność fizyczną nie mam bowiem ostatnio siły, ochoty ani nawet koncepcji. Brzuszki są fajne ale nie całkiem jak się po całym dniu pada na twarz rzutem prostym a ręce są takie długie, że na stojąco można sobie sznurować buty nie tylko swoje ale i sąsiada piętro niżej.
Młody na zmianę to marudzi, to ryczy, to się obraża. Zwłaszcza obraża. Na wszystko i wszystkich. A jak nie ma na kogo bądź na co, to obraża się ad hoc. Obawiam się, że jak Mu te zęby nie wyjdą szybko to sobie – jak zwykł mawiać Ojciec Hali – warę przydepnie. A ja w tak zwanym międzyczasie oszaleję, porzucę dobytek oraz potomstwo i wyjadę by pasać owce w zachodniej Kirgizji.
No więc nie spakowałam nawet złamanego lokatorskiego rajstopa. Nic. Ugotowałam za to cały wielgachny gar czerwonego barszczu ‚ z górką’. U mnie wszystkie, poza rosołem, zupy są ‚z górką’. W przypadku czerwonego barszczu oznacza to nawał buraków i ziemniaków. Generalnie można zjeść samą zupę i mieć wrażenie, że jesteśmy po dwóch daniach. Barszczyk jest pyszny i pachnie czosnkiem, majerankiem i pieprzem. Tylko nie wiem jak zdołam przeżreć tyle przez dwa dni. Musiałabym jeść co trzy godziny. A raczej wątpię bym na tę okoliczność dostała w pracy wolne.
Także ten tego jak ktoś nie ma co jeść a chciałby to mogę się podzielić.
_________________
bonus
Posiadam organiczną wręcz niechęć do wszelkiego rodzaju pakowania. Znaczy mogę pakować zakupy do torby lub się w kłopoty. Ostatecznie. Natomiast widmo jakiegokolwiek wyjazdu, choćby nie wiem jak było przyjemne, od razu niesie ze sobą dużą dozę stresu. Bo co z tego, że wzięłam ten urlop i jadę w góry z fajnymi ludźmi pośpiewać ukochaną muzykę cerkiewną (choć po 7 godzinach dziennie przez bity tydzień jej status może ulec gwałtownej zmianie), gdy wiem, że czeka mnie odkładana na sam koniuszek końców akcja pod tytułem PAKOWANIE.
Zazdroszczę ludziom, którzy po prostu otwierają plecak, jednym płynnym ruchem wywalaja doń część szafy a drugim kosmetyki z łazienki i gotowe. Ewentualnie mogą się zastanowić czy w trasie będą pili sok czy mineralną. Ja się zbieram w sobie, łażę i snuję się jak smród po gaciach pańszczyźnianego chłopa, by w końcu z obłędem w oczach ocknąć się, że właśnie mamy ostatnią noc przed wyjazdem a ja nawet nie wiem gdzie mam plecak.
Teraz plecak to akurat wiem gdzie mam ale nie wiem co bym chciała zabrać. I na co właściwie miałabym ochotę co by przy tym jeszcze sprawdziło się w zmiennym klimacie. Bo jak zabiorę tę bluzkę – którą bardzo lubię, jest ciepła i wściekle wygodna – to do niej pasują te spodnie. A jak wezmę te spodnie, to przy okazji przydałby się ten tiszert (bo może być ciepło) i ten sweterek (bo może być zimno).. o i jeszcze ta koszulka (bo tak). I jeszcze coś jajcarskiego na imprezę. Pomarańczowe dzwony będą w sam raz. Ale co do tego? No i ile właściwie czego wziąć by nie było ani za dużo ani a mało? I o czym tym razem zapomnę? I tak ze wszystkim. A kosmetyki to już w ogóle odrębna kwestia. No i prowiant. Normalnie zgrzytam zębami na samą myśl o pakowaniu.
Inna sprawa, że zawsze w końcu udaje mi się zabrać wszystkiego akurat tyle ile potrzeba i okazuje się, że plecak mam najmniejszy ze wszystkich, a wcisnęłam do niego nawet zapasowy ręcznik i klapki) ale co się przedtem nadenerwuję, nałażę i nastękam to moje.
Tym bardziej, że większym stresem napawa mnie jak zwykle pakowanie Lokatora. Bo o ile sobie mogę pozwolić na pewne niedociągnięcia w kwestii przenośnego dobytku, to w przypadku Jego rzeczy, nie mogę zapomniec o niczym. Ba! Muszę pamiętać nawet o tym, o czym nawet jeszcze nie przypuszczam, że może się przydać.
Zwykle robię tak, że siadam i w myślach ustalam sobie co będę robiła i co będzie robić Ludzki, czego nie będę robiła i czego nie będzie robić On, czego ja nie będę robić a On owszem i czego On robić nie będzie a ja owszem. Potem mnożę to przez dni, dzielę przez chęci i możliwości, jeszcze raz dzielę – na wszelki wypadek, bo jak to baba lubię zawyżać, układam wersję na ciepło, zimno oraz mokro. Potem wybieram coś z każdej, dorzucam w ostatnim momencie jakiś drobiazg i gotowe.
W noc przedwyjazdową okazuje się, że jednak nie gotowe, bo nagle mi sie coś przypomniało i przepakowuję wszystko raz jeszcze. Albo razy dwa. W efekcie rano jestem niewyspana, zła i zgrzytam zębami a współtowarzysze podróży łypią na mnie z rosnącym zaciekawieniem.
Tym razem mam szczery zamiar spakować dziś przynajmniej Lokatora. Jeśli mi się uda, większa część stresu będzie musiała się udać pod inny adres a w zamian za to pojawi się szansa, że w sobotę o piątej rano (bo o szóstej ruszamy) będę przynajmniej względnie wyspana. I nie pogryzę dotkliwie żadnej przygodnie napotkanej staruszki w ciemnej bramie. Choć tak jak się zastanowię, to o tej dzikiej porze musiałaby to być dość osobliwa staruszka.
A generalnie to stwierdzam, że walę wszystko w czapkę i najwyżej będę się martwić na miejscu.
Tymczasem nucę sobie pod nosem różne melodie i układam im nowe, nie zawsze poprawne politycznie słowa. Dziecko bowiem ostatnio najbardziej lubi pieśni patriotyczne i narodowo-wyzwoleńcze – oczywiście śpiewane pełnym głosem i najchętniej w miejscach publicznych – a trzęsie przy tym takimi częściami ciała, że nie sposób nie rechotać. Kuprem na przykład notorycznie.
______________________________
Ps. Przy wczorajszej rozmowie telefonicznej z Soso prócz tego, że ze wzruszenia przypaliłam pierogi z kapustą, dowiedziałam się, że ta druga Ewa (ta pomyłkowa) też ma jakiegoś bloga. Nie wiemy obie jakiego ale jest szansa, że za jakiś czas gdzieś w jakimś miejscu w sieci ukaże się notka o termosie z kakao, pomarańczach i dziwnym liście od kompletnie nieznanej właścicielce bloga Bajki.