Albo mamy dozorczynię, która uciekła z jakiegoś zakładu chronionego kratami i miękko obitymi ścianami albo mam koszmary i budzę się dopiero w tramwaju. Obawiam sie jednak, że to pierwsze. Pani Kazia – umownie nazwijmy ją Kazia bo niedawno było Kazimiery – zwykła robić rzeczy dziwne i jeszcze dziwniejsze. Trzepanie dywanów o 21.30 lub 23.40 to jej ukryte hobby a pozostawianie wiadra z mydlinami u podnóża schodów na ciemnej klatce schodowej zapewne ma rekompensować jej trudne dzieciństwo. No nic. Ale dziś przegięła cały batalion pał. Jeszcze zanim wytoczyłam się z wózkiem wraz z wózka Należną Zawartością dobiegały mnie z dziedzińca mocno nieparlamentarne okrzyki kierowane pod adresem losowo wybranych mieszkańców, których to akurat miała szczęście przeogromne spotkać na chodniku. Zdumiałam się z lekka bo co jak co ale Pani Kazia mimo swoich dziwactw była do tej pory dość cichą i mało szkodliwą kobietą. O ile oczywiście miało się na tyle bujną wyobraźnię by przewidzieć wiadro mydlin na schodach. A tu proszę. Może kto jej sprezentował słownik wulgaryzmów i się biedaczka ambitnie ćwiczy, kto wie. Wyjrzałam nieśmiało bo wyjść tak czy siak musiałam i nie dostrzegając zagrożenia wytoczyłam Orlando Bruma z Należną Zawartością na zewnątrz. Należna Zawartość zajęta była akurat próbą dokonania sekcji pluszowej kaczki swymi ostrymi jak stado brzytw nowo nabytymi zębiszczami, ale na widok przyczajonej Pani Kazi zamarła z kaczym kuprem w paszczy najwyraźniej czekając na rozwój wydarzeń. Przez chwilę zacukałam się i ja. Z zacukania wyrwał mnie okrzyk, którego transkrypcja od pokoleń powielana jest na murach w co najmniej czterech wersjach (ta trzyliterowa jest mimo wszystko najpopularniejsza), z których tylko jedna jest poprawna pod względem ortograficznym. Już chciałam zasugerować, że płeć się nie zgadza i Pani Kazia zapewne wzięła mnie za osobnika rodzaju męskiego, gdy dozorczyni z płonącymi wściekłością oczyskami wystawiła mi przed nos czarny worek i wysyczała: ‚wrzucić ci go do wózka?’. Worek był pełen śmieci i najwyraźniej ktoś porzucił go na chodniku nie zadając sobie trudu skorzystania ze śmietnika. To niestety częsty proceder odkąd śmietnik został obwarowany kratami i zamknięty na kluczyk. To właśnie ten niecny czyn musiał tak wzburzyć Panią Kazię, która teraz w dość osobliwy sposób szukała właściciela porzuconych odpadków. Tak się jednak dziwnie składa, że mnie niespecjalnie taka forma poszukiwań odpowiada i miast wyjaśnień (że przecież w ręku już dzierżę jeden wór śmieciowy i jest on bez wątpienia niebieski a ponadto mam klucz do świątyni MPO i z niego korzystam) prowokuje butność i wredotę. ‚Proszę spróbować. Życzę powodzenia’ – odparłam unosząc brew i z uśmiechem odjechałam w stronę śmietnika. W pani Kazi najpierw coś zabulgotało, potem syknęło i dałabym głowę, że zobaczyłam siwy dym. Grunt, że wściekłość odebrała jej mowę. Nie na długo jednak. Postękała, postękała i wydusiła pod mym adresem (tym razem we właściwej, żeńskiej formie) kolejny oklepany zwrot (pierwowzorem była łacińska krzywizna), nadużywany przez jednostki niedostosowane społecznie dla wyrażenia emocji a za granicą pozwalający rozpoznać rodaków bez pudła. Nie mogłam się oprzeć, doprawdy – uśmiech mój stał się jeszcze szerszym i dodałam tylko najuprzejmiej jak potrafiłam: ‚nie musi się pani przedstawiać’. Poszła tak jak stała. Razem z tym workiem i z tą swoją chorą nienawiścią. A jej krok zapewne przyspieszyły oklaski zgromadzonych już tłumnie na chodniku a zbulwersowanych zachowaniem dozorczyni mieszkańców.
Po raz kolejny zauważam, że nic nie jest w stanie wytrącić agresora z równowagi tak jak pozorna uprzejmość, spokój i uśmiech. Na kontratak jest przygotowany każdym koniuszkiem neurona (choć najczęściej na milczenie bo to najpopularniejsza reakcja na takie obelgi – ja niestety nigdy nie mogę sobie darować), na konfrontację ze słowami, których nie przewidział w repertuarze, a które niekoniecznie mają za zadanie zelżyć i obrazić – nigdy. Mnie to jakoś niespecjalnie rusza. Przeszkadzać przeszkadza ale z równowagi nie wytrąca. Studenckie praktyki na Rakowieckiej robią swoje. Tylko Igora mi szkoda. Przywykł do nieco innego leksykalnie otoczenia. I nie wiem czy chcę by poznawał to nowe. Też wyrażam się wielce nieparlamentarnie, taa nieparlamentarnie… klnę jak szewc po prostu – zdarza mi się w sytuacji wzburzenia na przykład, nie zaprzeczę. Bo wolę to niż rzucanie talerzami, których mam tylko cztery. Ale nie robię z wulgaryzmów przerywników w intonacji zdania ani znaków interpunkcyjnych. I w chwili, gdy znajduję się w sytuacji, w której robi to inny człowiek, błyskawicznie wyłącza mi się opcja ‚szacunek’. Trzeba zasłużyć.
W takich chwilach ( w sensie: czytając tego typu opowieści) cieszę się,że mieszkam w domku…mimo,że ów rezydencja jest między cmentarzem a domem pogrzebowym „Radość”, w niewielkiej odległości kilku metrów…ale nie mam żadnej dozorczyni,a grabarze klną pod nosem jedynie wtedy, gdy trumna im się w wykopany otwór nie mieści.
Urocze,nieprawdaż?
PolubieniePolubienie
no, pięknie! a ja od miesięcy już noszę w sobie chęć ulżenia słusznej agresji werbalnej. tylko niestety żadna ewentualna agresja nie wydaje mi się słuszna oprócz jednej wrednej baby w krakowskiej chimerze, ale to już było minęło.
chyba bym nie potrafił tak spokojnie jak Ty.
PolubieniePolubienie