Światowy Dzień Niewyspania

Dostałam tłuczek do mięsa. Kurcze, ten Mikołaj to mnie czasem zaskakuje. Ale czy to znaczy, że w święta pod choinką znajdę najwyżej kilka mandarynek? Oby nie. Cholera, mogłam napisać ‚cadillac’ zamiast ‚śrubokręt’.

W drodze do żłobka Młody wydawał się być nieco zgaszony. Zagadywałam doń z wysokości wózkowej rączki i obserwowałam żółtą chustkę uprzednio zawiązaną na łysawej głowie ale nawet się nie poruszała. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy Ludzki aby nie zachorował ale na szczęście dotarliśmy na miejsce. Dopiero przy próbach wpakowania Orlando Bruma w stosowny właz (odkryłam nowy sposób aby się zmieścił i o dziwo nie był mi do tego potrzebny kilof) zorientowałam się, że ktoś tu chrapie. I bynajmniej nie jest to Orlando. Ludzki ostatnio bowiem ma zwiększone zapotrzebowanie na sen. Phi, nic dziwnego skoro o czwartej piętnaście zaczyna śpiewać a kończy przed piątą. Synu, masz rację – cztery godziny snu matce w zupełności wystarczą. Dzięki temu ja też mam zwiększone zapotrzebowanie. Na topory, tasaki, tomahawki i inne siekierki. Nic tak dobrze nad ranem nie wpływa na człowieka jak wyrób wykałaczek ze stołowej nogi. Albo dwóch. I doprawdy nie wiem kto twierdzi, że brak snu generuje agresję. Doprawdy.

Młody wygląda podczas snu jak najwpanialsze dziecko świata i każdorazowo rozczula mnie ten widok. Teraz też najchętniej uwaliłabym się obok na chodniku i przyłączyła się do sennych pomruków ale praca choć nie zając i nie ucieka, wiąże się z pewną odpowiedzialnością. Między innymi taką, że pracownik rano ewentualnie śpi na biurku, nie zaś na chodniku przed żłobkiem. Niby prawie to samo bo i tu i tu marnotrawimy cenny poranny czas. Ale jak ogólnie wiadomo prawie robi czasem dużą różnicę.

Chcąc nie chcąc wypakowałam więc śpiocha z karety – sarkając przy okazji na tę odpowiedzialność przebrzydłą – i już miałam go zanieść na górę gdy zza uchylonych drzwi korytarza najstarszej grupy moich uszu dobiegła przedziwna rozmowa…

– Mamo, a co to znacy bącie powaleni?
– Powaleni??
– Ksiąc tak mówił. Słysałem.
– Pochwaleni. Yyyy… to znaczy synku, że ktoś się z kimś wita i go pozdrawia i jest to bardzo ważny ktoś.
– Znacy mówi mu ceść?
– Tak, właśnie to znaczy.

Chwila zadumy.

– To ja nie rozumie pani cioci…
– A dlaczego nie rozumiesz?
– Bo jak wcoraj zjadłem całą zupę to pani ciocia powiedziała, że mnie do ciebie pochwali a dziś nie powiedziała ci ceść tylko dzień dobry.

🙂

Otwarta Lista Zakupów

Coś takiego jak Otwarta Lista Zakupów mieszka u mnie kurząc się niemiłosiernie na kuchennym parapecie. Tuż obok kwiatków doniczkowych, których jeszcze nie zabiłam. Chyba tylko przez przypadek. Bo znów nie przypominam sobie kiedy je ostatni raz podlewałam. Muszę sobie zrobić wielki neon z napisem ‚podlej kwiaty’ i umieścić go w takim miejscu bym ciągle się o niego stukała boleśnie w głowę. Rozważałam jeszcze opcję nauczenia kwiatów wołania ‚pić’ ale chyba mowa ludzka to nie to samo co reakcje wariografu na muzykę Beethovena. Mogłyby nie podołać przed pomarciem na suchoty. W każdym razie – bo znów zaczynam od dinozaurów zamiast pisać na temat – leży sobie na parapecie owa lista i się kurzy. Na niej widnieje zapotrzebowanie na: tłuczek do mięsa, śrubokręt gwiazdkowy, otwieracz do konserw i korkociąg. Mieszkam tu już prawie rok (w październiku stuknie) a jeszcze się powyższych nie dorobiłam. A z każdym z tych przedmiotów wiąże się odrębna historia. Dziś korkociąg. Bo ostatni. Poza tym ostatnio przyszła do mnie Halka z dwiema butelkami kadarki i strasznieśmy się umordowały zanim mogłyśmy wreszcie umoczyć dzioby w tych procentowych nurtach. Nie wspominając o kuchni…

Halka przyszła wieczorem. Przyniosła dwie kadarki, ptasie mleczko i zarządziła ogólnie pojęte się_upodlanie. Przystałam na to chętnie albowiem Dziecia przezornie już uśpiłam licząc w skrytości ducha na jakieś nocne ekscesy, libacje i w ogóle społeczny margines do sześcianu. Tylko przez mgłę jakby mi wziunęło migło, że dziecko plus zapałki równa się pożar albo inny kataklizm. Oczyma wyobraźni już widziałam jak dziennikarze filmują nawaloną matkę, mnie znaczy, która nie dopilnowała dziecka i jak nic pójdę siedzieć by spod celi pisać obleśne grypsy do klawisza z wąsikiem. Mgła rozwiała się sama albowiem nawet gdyby Młody mógł jakimś cudem dosięgnąć do szafki z zapałkami (do której ja ledwo dosięgam), musiałby najpierw nauczyć się fruwać by wydostać się z łóżka. Poza tym nie pamiętam kiedy ostatnio obudził się przed piątą trzydzieści rano, więc jakby problem przedwczesnego zaprzestania chrapania rozwiązał się sam.

W zamrażalniku miałam zupełnie przypadkiem pyszne lody orzechowe, w szafce pod zlewem chrupki keczupowe, a w odtwarzaczu oczywiście ‚Constantine’ więc z całym arsenałem umościłyśmy się wygodnie na łóżku i rozpoczęłyśmy realizację niecnego planu się_upodlenia. Się_upodlenie zaczęłam osobiście od otwarcia w kuchni Pierwszej Butelki. Nie bez trudu, bowiem korkociągu u mnie jak nie było tak nie ma. Celem otwarcia Pierwszej Butelki zaangażowałam śrubokręt, ostry nożyk i wrodzoną sobie delikatność. Delikatność bo o ile w przypadku wbijania korka do środka na początku wskazana jest siła, o tyle pod koniec trzeba działać niezwykle ostrożnie gdyż można zostać opryskanym zawartością butelki. Całkiem zdrowo. Kadarkę przezornie umieściłam w zlewie. I dobrze, bo zawsze co nieco z niej siłą korka wychlupnie. Potem polałam do szklanek (kieliszków już nawet nie zapisuję) i zaniosłam do pokoju.

Otwarcie Drugiej Butelki niefrasobliwie powierzyłam Halucie. Niefrasobliwie bo po tej jednej już byłyśmy zdrowo ten_teges wstrząśnięte a ponadto Haluta silna kobita jest i te korkociągi wszystkie są jej często najzupełniej zbędne. Ale upodlałyśmy się spokojnie zachwycając się nawet kostkami Keanu (sądzę, że choćby i beknął my tylko byśmy słodko zakwiczały chórkiem: o jaki uroczy blurp!) a upojny wieczór przeszedł już w noc głuchą i toczył się dalej. W połowie drugiej butelki coś mnie tknęło. Poszłam do kuchni, zapaliłam światło… i oczom moim ukazał się widok tyleż śmieszny (w danym momencie śmieszyłby mnie nawet zbir, który wlazłby przez okno i chciał mnie zadusić) co przerażający. Cały sufit był upstrzony ciemnofioletowymi plamami po zaschłym czerwonym winie. Nawet na kawałku ściany, tuż obok Aniołka Na Pogodę Ducha szczerzyły się ciemne ciapki. Normalnie bym zmartwiała – nie moje mieszkanie, zaschłe czerwone wino, kosmos. Ale teraz tylko się urechotałam. Zawołałam Halutę i dla odmiany ona zmartwiała.

Zaiste jeśli ktoś podglądał nas z okien domu naprzeciwko widok miał wyborny.
Scenka pierwsza, 21.00: dwie kobiety i wyżerka. Scenka druga, 23.00: dwie kobiety, wino i film. Scenka trzecia, 3.15: dwie kobiety, kuchnia i generalne szorowanie. Nie wiem czy normalne jest skakanie po sufitach o trzeciej w nocy z gąbkami obficie nasączonymi vanishem i pucowanie tymiż gąbkami powinnych plam do białości, ale z pewnością tego typu rekreacje nie są nam obce. Ubaw też miałyśmy przedni. Pomijając oczywiście fakt, że przy okazji wybieliłam sobie w paru miejscach fajne i całkiem nowe lniane spodnie i teraz przemyśliwuję co by zrobić by je równo zafarbować. Albo raczej co w ogóle z nimi zrobić.

Bilans wieczoru był jednak dodatni. Upodliłyśmy się w dobrym bądź co bądź stylu, obejrzałyśmy po raz enty ten sam film, wychichrałyśmy się za wszystkie czasy i jeszcze trochę popracowałyśmy w kuchni. Same pozytywy. Koniec końców dobrze też wiedzieć, że vanish skutecznie usuwa plamy po czerwonym winie. Nawet na białym suficie i kawałku ściany. Nadal są białe.

I tylko w Otwartej Liście Zakupów korkociąg wpisany jest drukowanymi literami.

Moja Warszawa

Deszczowe poranki sprawiają, że miasto wygląda jak zapyziałe. Ale w taki uroczy sposób. Jak dama przyłapana w łóżku na rozgłośnym ziewaniu. Jak ukochana osoba, z którą po raz pierwszy spędziliśmy noc. I jesteśmy tak już blisko, że bliżej być się nie da a jednocześnie zbyt daleko jeszcze by nie krępował nas poranek. Pierwszy wspólny poranek. Intymny jak spojrzenie okuliście prosto w głębię źrenicy. Zawstydzone uśmiechy tramwajów skrępowanych, że dziś tak w nich pusto. Mocniej nasuwana na niebo kołdra stalowych chmur. Zamglone drapacze o trzydziestu piętrach tkwiące jeszcze iglicami w swoich snach o władzy i potędze. Kałuże chowające oczy w kolejnych kroplach deszczu. W zadumie marszczące czoło na wietrze.

Uwielbiam długie weekendy w Warszawie. Ludzie pojechali do swoich domów. Tych prawdziwych. Wszystko cudownie pustoszeje a mnie przypomina się kadr z dawnego filmu o opuszczonym mieście. Filmu, którego tytułu nigdy nie byłam w stanie sobie przypomnieć, a w poszukiwaniu którego przeglądam witryny kiosków z kolorowymi okładkami pełnymi kiczowato przerobionych w photoshopie pań i krzykliwych czcionek. Wiem, że gdy go zobaczę, będę wiedziała, że to ten. Obawiam się tylko, że żaden z redaktorów naczelnych tych pism może nie pokusić się o ten tytuł.

Stoję więc nad kałużą, napawam się tym spokojem i pustką wokół a odbicie w lustrze wody macha mi na ‚do widzenia’. Światło zielone. Można przejść. Choć i tak można było bo ruch na ulicy żaden. Myślałby kto, że to centrum. Śródmieście. A po południu wrócę na tę Zdzichową ukochaną Wolę. Tam nie zmienia się nic. Może dlatego, że wszyscy swoi. Życiowi weterani z Żytniej pamiętają jeszcze jak to miasto dopiero rosło. A teraz takie dumne, metal i szkło, wyścig szczurów, młodość, twarde łokcie i Pan Kanapka w wielkim biurowcu. Za trzy pięćdziesiąt.

Myślę sobie…

Jak bardzo trzeba kogoś kochać, by przenieść się dla niego z ukochanego domu, podwórka, życia na przedmieścia i utyskując odkąd pamiętam, całe czas być dumnym z tego, że jest się swoim, z Warszawy, nie takim na chwilę, za pracą czy z braku innego pomysłu. Dumnym parszywie bo niewdzięcznie. Bo wszędzie Warszawiakami pomiatają. Wszędzie. Nawet tu.

Jak bardzo są niezmienne pewne miejsca w tym nieustannie przeobrażającym się mieście, gdzie niemal stuletnie oficyny ustępują pod naporem kolumn i szeregów pudełek z balkonami, z podziemnymi garażami, z trawnikami rozwijanymi z rolki, z zakazami psów i psów wyprowadzań, które odgrodzą się sztachetami, murami, ochroniarzami w uniformach… tworząc getta. Na tych samych współrzędnych.

Jak wcześnie musiał wstać ten ktoś, dzięki komu mogę zjeść rano świeży chleb. I jak puste ulice widział jadąc do pracy nocnym autobusem. Grubo jeszcze przed świtem. I daleko po północy.

Jak dawno nie byłam na moich Polach Mokotowskich. Na Barskiej. Przy fontannie na Nowym Mieście czekając na film w kinie Wars. Na Agrykoli. W Cafe Manekin na czwartym piętrze. W bibliotece. U siebie.

… i uśmiecham się do kawy.

Mamy jeszcze oczy

Kociambry zostały w Mamutowie. Ogólnie panujący Hrabia Deszcz stwierdził, że w takim razie to on się teraz rozpada i się rozpadał był. Na dobre. Poza tym z Koleżanką Z Chóru stwierdziłyśmy, że skoro maluchom dobrze tu gdzie są to już zostaną. Mamut też coś stwierdził. Że chciał powiedzieć to samo tylko się obawiał naszej reakcji. Bo koty przyobiecane były. A Mamut już się przyzwyczaił do porannych tupotów pod drzwiami póki nie wystawi miseczki z jedzeniem i do wieczornych ofuknięć gdy zrywa owoce do kompotu. Czyli nie ma tego złego co by nie zmokło. W końcu koty są tylko dwa. Przynajmniej póki co. Stefan jest trzecia ale ona to już całkiem odrębna kategoria bo to domownik a domowników nie liczymy. Zbyt udomowieni na to są.

Zachowałam więc oczy i wszelkie inne dobra ruchome a osobiste w stanie nienaruszonym. Oczywiście jeśli nie liczyć potężnej połaci siniaka zdobytego ‚pod Schodami’ (zawsze tak piszą różni mądrzy i uczeni w źródłach historycznych – pod Verną, pod Waterloo, to ja mogę pod Schodami, a co). W sam raz do coraz bogatszej kolekcji siniaków. Jak tak dalej pójdzie to wydrukujemy z Młodym plakaty i zrobimy wystawę. Niektóre mają bowiem fenomenalne kształty. O, tu na przykład mam egzemplarz w kształcie dżina w pozycji półlotosu. Bez lampy. Bo lampa jest tutaj. Ciekawe, prawda? A tu bocian jedzący banana. Nigdy nie widziałam co prawda, żeby bocian jadł babana ale ja tam się czepiać bocianiej diety nie zamierzam. A ten nowy… toż to prawie jak Elvis. Zawsze wiedziałam, że Król żyje.

————————————-

Mamut twierdzi, że wyschłam na wiór i spokojnie mogę oddać jej parasol, bo przy obecnym stanie rzeczy w razie deszczu bez trudu zdołam lawirować pomiędzy kroplami. Żartowniś z tego Mamuta. Oczywiście, że dla Niej zawsze będę za chuda. Myślę, że nawet gdybym przyjechała w odwiedziny i nie mogła zmieścić się w drzwi z powodu nabytej tuszy, bez jednego okiem mrugnięcia wyciągnęłaby z barku kilof czy inne kango i poszerzyła futrynę. A potem zaproponowała jeszcze jednego kotleta. Bo tak mizernie wyglądam. Śmiem przypuszczać, że dla Mamuta nawet staroafrykańskie bożki bogini płodności wyglądają mizernie. Choć lala miała wymiary piramidy. I tak też wyglądała. Dosłownie.

Ja nie wiem ale ilekroć patrzę w lustro, wszelkie widma świetlne ogniskują mi się na obwisłościach, zwałach i fałdkach. Nie jestem gruba i nigdy nie byłam (no może poza końcem ciąży) i mieszczę się w swoje ciuchy… tylko kiedyś wyglądałam w nich jak młoda kobieta a teraz jak stara cukinia. Z ramionami Schwarzenegera. Nie wiem co się stało z moim wcięciem w talii ani gdzie się podział mój płaski brzuch, za którym tak tęsknię. Znaczy wiem. Ale przecież nie zacznę teraz wrzeszczeć na Lokatora. Poczekam spokojnie aż lekko wyrośnie i zacznie napomykać o odpowiedzialności w związku z wypadem pod namiot z jakąś nastoletnią wywłoką. Wtedy sobie ulżę. Dobra żarty żartami ale do tego czasu to ja jednak bym chciała odzyskać tę talię. Tylko cholera nie mam jakoś koncepcji co do sposobu. Bo jeszcze mniej jeść i bardziej się ruszać już nie mogę. Nie wiem czy w ogóle ktokolwiek może. Przy Ludzkim bowiem się człek nabiega tak, że spokojnie mógłby startować w maratonie. Albo w sprincie. A czasem nawet w sztafecie przez płotki.

————————————-

Dziś na ten przykład musiałam wstać o piątej. Bo wczoraj do północy prasowałam sterty pieluch i innych tekstyliów. I rozwieszałam pranie, klnąc w myślach na kolejną hałdę, którą ono dopiero utworzy. I gotowałam obiad na najbliższe trzy dni. A na dziś zostawiłam sobie układanie tego co poprasowałam w komodzie i szykowaniu kolejnej paczki wyprawkowej do żłobka. Paczka wyprawkowa to pampersy, ubranka, lekarstwa i mleko bez mleka na kolejny tydzień. Bo się akurat skończyło. Potem zaś sama zajęłam się ogólnie pojętymi przygotowaniami do wyjścia do pracy. I to wszystko można zrobić zanim Lokator się obudzi. Bo jak już się obudzi – jest wszędzie. Nawet tam gdzie nas nie ma. Albo zwłaszcza. Czasem jest w miejscach, o których nigdy bym nie pomyślała, że mogą przyjść Mu do głowy i nawinąć się pod kończyny. Na przykład w ultra wąskiej szczelinie pomiedzy maminym łóżkiem a półką z książkami, gdzie akurat można się świetnie zaszyć. I zrobić porządek z kolekcją dzieciowych pism dla młodych rodziców, w których eksperci radzą jak urządzić mieszkanie by nasz Ptaptuś nie zaszył się w wąskiej szczelinie i nie pobgryzał okładkowym dzieciom główek szczerząc się przy tym z zadowoleniem godnym zdobycia Mount Everestu w szpilkach. Przez nutrię.

Potem można już spokojnie zapakować całe towarzystwo wzajemnej adoracji: Ludzki odziany i obuty stosownie do aury + Jego aktualna zabawka + paczka wyprawkowa do Orlando Bruma i ruszyć do żłobka. Ruszyć pędem albowiem Wyrodna Matka prócz tego, że jest wyrodna jest zawsze wszędzie spóźniona. Choćby nawet wstała bilion godzin wcześniej. A nawet się wcale nie kładła. Spóźni się o ułamki sekundy dwa po przecinku… ale spóźni. Tak ma. Kurka siwa.

————————————-

A już w ogóle najfajniej jak się nagle okazuje, że Orlando Brum, który do tej pory codziennie mieścił się w drzwiach żłobkowej wózkowni (co prawda z trudem ale mieścił), teraz odmawia współpracy i pokazuje nam na swój wózkowy sposób słynny gest Kozakiewicza. Nie mieści się i kropka. Ani przodem, ani tyłem ani kurde bokiem przez okno. Szfak! Normalnie kosmos i zgrzytanie. I co by tu teraz zrobić drogie ‚mamo_to_nie_ja_tylko_sąsiad’? Dziecko na rękę, parasol w odwłok i wyciągać z wyimaginowanego barku kilof by Orlando łaskawie raczył się wtoczyć? Nie, kurde. Zostawiłam Bruma na pastwę okolicy i dzikich w niej tubylców a sama poszłam napierw odstawić Obywatela, potem uwiesiłam parasol na akacji a nastepnie bezceremionialnie złożyłam Srebrzystą Strzałę w bezkształtną masę żelastwa, kółek i tkaniny i wniosłam do wózkowni. Bez oporu. Dzielna jestem podwójnie bo muszę napomknąć, że wózek składałam po raz pierwszy. Dotychczas zawsze udawało mi się zlecić to zadanie komuś innemu. Mam nadzieję, że przy rozkładaniu ustrojstwa będę równie pomysłowa i też odkryję jakąś ukrytą dźwigienkę, która pozwoli mi znaleźć się w domu przed zmierzchem a Lokatorowi nie umrzeć z głodu przed kolacją.

Swoją drogą to Orlando Brum chyba przytył. Ja nie wiem czy to jest możliwe ale obejrzałam framugę drzwi wózkowni bardzo dokładnie i nie spostrzegłam żadnych zmian. Żadnych. Chyba, że to owe drzwi sie skurczyły. Tylko jak? Ruchy tektoniczne raczej bym wykluczyła. Warszawa z tego co wiem nie leży w miejscu podatnym na wstrząsy. Chyba, że emocjonalne. Z okazji kradzieży bądź napadu z bronią w ręku.

Wot zagwozdka.

Szewc zabija szewca bumtarara bumtarara

Po pracy jadę do Mamutowa łapać koty. Koty są akurat dwa. Postefanowe. Stefan powiła je już jakiś czas temu i chyba wyczuła na odległość 30km, że grubo jeszcze przed pojawieniem się na świecie, zostały przyobiecane. Akurat dwa. Postarała się. Nie wiem tylko czy bardziej z realizacją zamówienia, czy z odmową dostarczenia dostawy pod wskazany adres. W obu przypadkach bowiem wyszło jej celująco.

Kociambry przyobiecałam Koleżance Z Chóru, która z miejsca się ucieszyła i czekała cierpliwie aż włochate kulki pojawią się na horyzoncie. Pojawiały sie długo, bo Stefan – porządna matka – chroniła je strasznie przed zagrożeniami jakie niesie świat współczesny. Głównie przed niecnymi łapskami szykującymi się do adopcji jej potomstwa. Myślę, że nie przekonałby jej wywiad środowiskowy ani ciągnąca się dwa lata procedura. Przekonać by ją mogła jedynie najbliższa wiosna. Ale do tego czasu kociaki chciałabym umieścić pod innym bezpiecznym adresem.

Gdy już po trawniku zaczęły tu i ówdzie hasać małe łapki, okazało się, że łapek właściciele są dzicy. Dzicy straszliwie i fukają za każdą miską mleka czy kocich chrupek. Oswojenia miał podjąć się Mamut ale stwierdził, że go to w zasadzie gigla i za kotami się uganiać nie zamierza. W sumie racja. Jakoś nie wyobrażam sobie Mamuta w wersji ‚Tropiciel i Poskramiacz Kotów – usługi podwórkowe’. Dziś więc razem z Koleżanką Z Chóru i z Wózkiem Dziecięcym wraz z wózka Należną Zawartością udamy się komunikacją miejską popołudniową ‚na pragie’ celem nieufnych czworonogów wyszukania, obezwładnienia i zawłaszczenia.

Z wyżej wymienionego najtrudniejsze wydaje mi się wszystko. Ze szczególnym uwzględnieniem wszystkiego. Wyszukać nie wiem czy się uda bo diablęta pochowały się okrutnie i sam czort chyba nie wie gdzie są – w tym względzie liczę na woń kiełbaski i łut szczęścia. Obezwładnić będzie trudno bo do dyspozycji mamy przytulanie i głaskanie a o ile koty wyposażone są w pazury (a są!), jestem bardziej niż pewna, że będą chciały zrobić z nich użytek. Z powodzeniem. Zawłaszczenie wydaje się najmniej upierdliwe. Ale to się tylko wydaje. Zobaczymy co z tego wyniknie. Jeśli w najbliższym czasie notki nie będą się pojawiać, znaczyć to będzie, że rozszarpały mnie bestie. Albo co najmniej gdzieniegdzie poorały.

Sam przejazd też może być interesujący. Obywatel lekko już jest dla rodzicielki, znaczy mnie, przyciężkawy i na nosidło to ja się nie piszę. Kręgosłup mi wysiada, w krzyżu łamie, w barku strzyka – nie, nie, stanowczo wybieramy trójkołowca. Wózek jest świetny i sprawdzony ale dość pokaźny i nieco trudno się nim podróżuje komunikacją miejską. Zwłaszcza gdy autobus, który w rozkładzie z przystanku widnieje jako nisko_podłogowy okazuje się mieć schody. I to jakie. W tym względzie liczę na pomoc Koleżanki Z Chóru bo panowie w tychże wzmiankowanych środkach są jakoś mało męscy i każdy ma zaraz albo poważne schorzenie kręgosłupa albo słuchu.

Tu odchodzę krokiem powłóczystym od problematyki męskości w autobusach i tramwajach na stołecznych ulicach bo dopadła mnie refleksja na temat wózka, który jakiś czas temu kupiony na allegro (oczywiście) za śmieszne (jak na cenę wózków) dwie stówy, miał być moim spełnieniem marzeń i JECHAĆ PROSTO. Jego poprzednik skręcał bowiem w lewo co powodowało, że mogliśmy poruszać się do przodu ale z mozołem i znacznym z bydlęciem się siłowaniem co na środku chodnika jakoś niespecjalnie mnie fascynuje. Udało się, wózek nie skręca. Ale jak wiadomo towar kupiony przez internet bywa wadliwy i to w sposób skryty, więc gdzieś MUSIAŁ tkwić haczyk, którego istnienie sprzedający jakimś dziwnym trafem zapomniał wyjawić. Tkwił (ów haczyk, nie sprzedający) w budce, którą rozkłada się nad Należną Wózka Zawartością, żeby Onej nie napadało tudzież naświeciło na facjatę i żeby Ona dalej mogła z zadowoleniem ogryzać sobie nogę odzianą w rajstopę.

Budka jest luźna jak stolce na oddziałach geriatrycznych i na byle napotkanym przez wózek kamyczku przesuwa się dowolnie we wszystkie strony. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że gdyby budka była bardziej człowiekiem niż odpowiednio ze sobą scalonym fragmentem drutu i tkaniny, w Curriculum Vitae budka mogłaby sobie napisać, że jest niezwykle elastyczna. Niezwykle. Ale budkę z jej elastycznością opanowujemy uwieszoną na poręczy torbą jak też unikamy umyślnego wjeżdżania na kamulce celem sprawdzenia boskich amortyzatorów na uroczo pompowanych kołach i jest dobrze. A wózek z uwagi na nazwę swego modelu: ‚Orlando’ zyskał ostatnio przydomek i teraz miast Srebrzystej Strzały wołamy go Orlando Brum. Myślę, że Monsieur Le_Golas byłby dumny.

A w temacie cytat z Siekiery, którą zanegdotował ostatnio Born przebywając u nas na gościnnych występach. Born bowiem przeprowadził się i ma ciekawych współlokatorów. Znających się na dobrej muzyce i historii polskiej sceny punk. Przeprowadził się i któregoś poranka (albo wieczora – nieistotne) usłyszał Damski Okrzyk:

– Siekiera w telewizji!

Born ruszył naprzód jak ranny łoś – ponoć w samych gaciach (ja nie wiem czy ranne łosie hasają w gaciach ale jeśli tak, to komizm sytuacji zabiłby nawet najbardziej marudliwego krasnoludka) – taki był złakniony widoku idola z dawnych młodych lat w telepudle. Jakież było jego zdziwienie gdy na ekranie ujrzał całą podrygującą wdzięcznie wraz z pośladkami… Shakirę.

😉

________________
W bonusie zdjęciowym zaś efekt zabawy z latarką (kliknij w obrazek):


foto: Lenn

Przylot, przelot i wylot

Wieczorem nawiedził mnie Nielot. Był akurat przejazdem, więc postanowił zamieszkać u mnie w szafie. Ucieszyłyśmy się wszystkie. I Nielot i ja i szafa. W końcu rzadko ktoś mieszka w garderobie. Ucieszył się nawet Born, który wpadł przywitać się zapoznawczo z Nielotem. Jednak radość nasza nie trwała długo albowiem Ptica już po kwadransie bytności w mych progach skromnych a zagraconych oznajmiła, że gudbaj i w ogóle bo rano ma pociąg. Nie chciała wyjawić do czego. I nie wiem czy tak wystraszyła ją moja Dzielnica Narciarzy* czy znudziło towarzystwo grunt, że oznajmiła, że rano wsiada w ognisty rydwan PKP i jedzie dalej. Tym razem do Mignony. Born próbował oponować ale Dodo szybko pozbawiła go złudzeń, zawinął się więc i – uprzednio nas pożegnawszy – pojechał do domu. A my przegadałyśmy po babsku pół nocy nad zupą ogórkową i winogronami. O życiu, o Lokatorze i o reszcie świata. O ile w kilka godzin można cokolwiek na dany temat przegadać. Tym niemniej muszę przyznać, że się starałyśmy. Rano strasznie mi nie wychodziło udawanie, że jestem wyspana, wypoczęta, świeża i ciekawa nowego fascynującego dnia. Nielot też wyglądał na lekko zmiętą ale nie marudził. Dzielny. Zwlokłyśmy się jednak w cichej solidarności z legowisk, dokonałyśmy stosownych ablucji osobistych i Małoletniego, a następnie po odstawieniu Młodego do żłobka (miejsca, gdzie dzieci zwyczajowo przerabia się na parówki), ruszyłyśmy tramwajem numer 24 w ciąg dalszy dnia. Dla mnie ciąg dalszy dnia oznaczał pracę, dla Nielota – kolejną podróż ale oba nasze ciągi miały wspólny mianownik, więc tramwajem jechałyśmy razem. Do pewnego momentu. Dodo wysiadła przy Centralnym i pognała w świat przygód i spotkań ze znajomymi. Ja wysiadłam dwa przystanki dalej i z lekko zapoconym okiem udałam się w świat cyfr, nieprzypadkowych kliknięć i przypadkowych e-maili by zrobić weń głośne ‚plum’. Jak co rano.

Kawa, jogurt z musli, kawa. To głównie wokół tych zjawisk konsumpcyjnych oscylują dziś moje zainteresowania. Z tym, że kawa to jakby konieczność a musli z jogurtem to przyjemność wspomnień (blurp) i smaku – bo takie śniadania zwykłam jadać w Danowskich podczas niedawnego jeszcze (chlip) urlopu (smark). Myślałam też o przyklejeniu sobie powiek taśmą klejącą do czoła ale nie wiem gdzie podziała się taśma, więc szybko pomysł ów zarzuciłam. Poza tym to wiązałoby się z dość wyraźnie określonym działaniem a ja z bogatego asortymentu dość wyraźnie określonych działań mam dziś ochotę tylko na sen. Li i jedynie. Obawiam się jednak, że przyjdzie mi na randkę z Morfeuszem (zwanym pieszczotliwie Morfim) poczekać do późnej nocy. I zamierzchłego zmierzchu. Syn mój bowiem może nie zrozumieć, że matka cierpi na snu deficyt i nie ograniczyć swojej aktywności życiowej w żaden sposób. Kiedyś widziałam urywek jakiegoś durnego filmu, w którym przekonywano dziecko, że jest papugą a papugi po nakryciu ich klatki kocem myślą, że jest noc i śpią. Obawiam się jednak, że Ludzki nie jest aż tak ludzki i z Nim ten numer nie przejdzie. Za duży by Go przekonać, że jest papugą, za mały na negocjacje. Oto dylemat współczesnej kobiety dzieciatej w zwykły współczesny drugi czwartek miesiąca – mieć (potomstwo) czy być (wyspaną).

I niech mi teraz wyskoczy Klaudia Szyfer albo inny Czereśniak i powie, że jestem tego warta.
Pogryzę.

Ps. W przypływie znudzenia zajrzałam na allegro. No i sorry ale jak coś się nazywa ‚piękna czekoladowa etniczna bombka’ to ja niniejszym oznajmiam, że rechoczę. Bo mi się wyobraźnia włączyła i wyprojektowała olbrzymi lej z lekką nugatową nutką i orzechami pistacji gdzieś w samym środku Afryki.

_____________________
* nazwa powstała z uwagi na średnią wieku mieszkańców poruszających się masowo ruchami posuwistymi a przygarbionymi, tudzież zamiłowanie innych do trunków wysokoprocentowych, co powoduje podobną postawę i znacznie rzutuje na formę i styl przemieszczania

I'm singing in the rain

No, to było tak:

– biała kamienica,
– stalowoszare niebo,
– cisza,
– moje rozmarzenie w temacie pięknej scenerii zbliżających się opadów co to je przelotnie zapowiadali,
– coraz szybsze tupoty obcasików z dołu.

Jest tak:

– ściana deszczu,
– spoza ściany deszczu nic nie widać,
– za to coraz bardziej przychylam się do refleksji, że opady nie są przelotne,
– chyba, że zamierzają przelecieć jakąś kilkutysięczną armię na pustyni.

Będzie tak:

– o rety !!!

Na ‚motylą nogę’ mam dziś stanowczo za mało wyrozumiałości.
Mam za to określoną godzinę końca pracy i Dziecko w domu.
I z całym szacunkiem ale ta wredna ździra Matka Natura ma to chyba głęboko w jakimś baobabie.

Równie dobrze od razu mogę wziąć prysznic.
W pełnym rynsztunku.

Nie wiem czy istnieje jakaś posybilitacja, żebym dotarła do domu sucho.

Zły pies

No to sobie wykrakałam. Tylko na wronę to stanowczo za dużo ważę i jakoś mi się nie uśmiecha na gałęzi wysokości dziesiątego piętra wsadzać sobie głowę pod pachę. Ale wykrakać wykrakałam.

Bo ostatnio chodziłam i marudziłam pod nosem, że tylko pranie, pranie i pranie robię. I czasem jeszcze masę innych rzeczy ale żadną z nich nie jest tajlandzki masaż ani rebusy i szarady z nieznajomym w alkowie, więc jakby mało inspirujące są. No to sobie wykrakałam i mam. Pralka kaput, ja kaput – kogoś kurka siwa muszę rozstrzelać. Lokatora mi nie wypada, więc proszę o zgłaszanie swoich ochotniczych kandydatur pod wiadomym adresem. Znaczki skarbowe nie są wymagane. Pralkę uruchomiłam jak zwykle, hobbystycznie już, przed dobranocką. Kotłowało się w niej, kotłowało i bździło, potem zgrzytnęło, sapnęło i umilkło. Szybko o odgłosach kuchennych zapomniałam gdyż albowiem Obywatel, który akurat jest w fazie ćwiczenia baletu przy stole, pierdutnął na ziemię z łoskotem. Bo rączki Mu się puściły temu Obywatelu. Ryk, kwik i zgrzytanie. Ogólny melanż niezbyt korzystny – jak mój osobisty biomet ostatnio – bo Ludzki już był wrócił ze żłobka z nowym guzem – imponująco rozległym, podsiniałym i ze szramą w sam guza poprzek. No po prostu oaza spokoju ze mnie, że nie zeszłam na zawał do piwnicy.

Szybko odwróciłam uwagę Ryczy’ego Martina od szczególnych odmian rozpaczy z okazji tak dotkliwego upadku i ogólnych światem rozczarowań ukazując Mu jednen z Przedmiotów Absolutnie Zakazanych a jednocześnie co za tym idzie Absolutnie Pożądanych. Pierwszym z takich przedmiotów jest pilot do telewizora (który ostatnio tak skutecznie schowałam przed Młodym, że sama znalazłam go dopiero po trzech dniach), drugim – telefon komórkowy a trzecim gazeta. Dzieć zobaczył gazetę i z miejsca zapomiał o swym cierpieniu. Z właściwym sobie rozdziawem paszczy kontemplował zawartość dziennika wydzierając tu i ówdzie całkiem spore jego fragmenty. Nic to – pomyślałam sobie – pewnie i tak nic ciekawego w nim nie było. Wydarzeń całą masę mam we własnym nudnym życiu, od polityki dostaję czkawki i zgagi a pogoda jaka jest to widzę za oknem. Brawo Synu za selekcję naturalną.

Tu nastąpił czas, dramatyczny w swym dziejowym wydźwięku, w którym przypomniałam sobie o pralkowych odgłosach i pobiegłam do kuchni z nadzieją, że to mi się tylko wydawało i programator właśnie znajduje się w fazie ‚czyściutkie i pachnące gotowe do wyjęcia’. Dupa sałata. Nie dość, że nie był w żadnej fazie – chyba, że R.E.M. – to jeszcze w ogóle nic się nie działo. Nic, pustka, null. Zero diodek, alarmów czy dobrych skrzatów z kierunkowskazami. Najpierw bardzo przezornie zajrzałam do podzlewowej szafki gdzie znajduje się jeden koniec gumowego węża pralkowego (drugi koniec znajduje się w pralce i na szczęście pozostaje w niej z reguły do końca świata i o jeden dzień dłużej) czy aby ten koniec sie od odpływowej rury nie odłączył był niechybnie i właśnie zalewa mi podłogowy światopogląd. Ale nie, spoko i ogólny luz_maryja. Obmacałam pralkę, zajrzałam do szufladki i pogłaskałam ją czule po obudowie: ‚no… działaj miła praleczko’. Nadal nic. Na szczęście nie przyszło mi do głowy otwieranie bębna, gdyż wewnątrz tkwiło niezłe bajoro i jakoś niespecjalnie chciałabym z nim zapoznawać najbliższe otoczenie. Potem mnie olśniło i zaczęłam majstrować przy pokrętle. Tu zastopowałam, tam przekręciłam, pogrzebałam paluchem, potem wzięłam na pomoc widelec i grzebałam widelcem a na koniec wystartowałam. Znaczy ustawiłam start, bo nie żeby pralka ten start zrobiła. Pralka pozostawała niewzruszona. A pranie tkwiło spokojnie dalej w metalowym brzuchu i moczyło się drugą godzinę. Dalej niestety nie miałam czasu się z pralką bawić w ‚Baba Jaga Widzi’ bo Młody się gazetą zniecierpliwił i żądał uwagi. Kategorycznie. Zostawiłam więc pranie samemu sobie i poszłam do Syna. I jakież było moje zdziwienie gdy po niespełna minucie znów coś zgrzytnęło, prychnęło, szczęknęło i… pralka zaczęła działać. Doprawdy nie wiem czy to jakiś matrix tak długo szukał odpowiedniej tabletki czy też mój geniusz objawia się z takim opóźnieniem. Bo z całą pewnością musiałam czegoś dotknąć. Tylko za diabła nie wiem czego i czym.

No nic – trzeba się pogodzić z tym, że mam ręce, które leczą. Albo widelec, który leczy.

A złego psa widziałam dzisiaj w porannym metrze. Na koszulce u pewnego długowłosego indywiduum o bliżej niezidentyfikowanej płci. Na końcu smyczy trzymał go miły w usposobieniu Azorek, który na żółtej obroży miał wykaligrafowane: ‚dobry pan’.

Nie mogłam się nie uśmiechnąć.

Zalotnie zalatana

Dziś jest dzień z gatunku tych, w których nawet makaron w puszce krzyczy mi z kuchni: ‚zabierzcie mnie stąd!’. Być może makaron ma rację, w końcu tkwi tam już na tyle długo, że za moment będzie mógł przemieszczać się po okolicznych metrach kwadratowych samodzielnie. A być może wszystko jest względne i powinnam w dalszym ciągu uśmiechać się miło wykorzystując pozytywną energię nagromadzoną podczas urlopu. Nie wiem. Ale wiem, że dużo rzeczy mnie dziś drażni. A jeśli nie drażni to przynajmniej lekko irytuje. Irytuje mnie na ten przykład fakt permanentnego obtrąbienia przez wszystkie pojazdy staruszka na pasach na ulicy Wolność. Choć miał światło zielone. I promocja konserwy turystycznej, której data przydatności do spożycia mija dziś o północy. I kapryśna pogoda, która zmusza mnie do odziewania siebie i Lokatora w zwoje tkanin, które rankiem bardzo się co prawda przydają ale popołudniem będą urywać mi ręce i tak zajęte: a – taszczeniem dziecka, b – torebki, c – zakupów, d – podtrzymywaniem głowy żeby mi nie odpadła. Dekapitacji bowiem jeśli już musi, powinien dokonywać jakiś śmierdząco-wrzeszczący drab o fizjonomii Quasimodo dwadzieścia lat później i raczej w horrorze klasy B niż w życiu. W Warszawie. We wtorek. Ponadto irytuje mnie jeszcze Sąsiad Z Wiertarą, który co prawda występuje w tej opowieści bez wiertary ale wciąż nie mogę mu darować sobotniego poranka. W końcu siódma piętnaście to wspaniały czas na solidną dawkę drgań i wstrząsów. Drażniąco acz nie paraliżująco działają też na mnie tramwajowo-autobusowe wonie pośniadaniowe i przedobiadowe i w ogóle wszelkie. Oraz kobiety bez widocznej ciąży za to z widocznym wąsikiem podnosowym, które nie są jeszcze w wieku emerytalno-rentowym ale uzurpują sobie prawo do miejsc z piktogramami na podstawie rozłożystych łokci tudzież siat z zakupami wpychanych pod żebro losowo wybranego delikwenta. To nic, że ja już dawno nie siadam i – sądząc po przedmiocie żądań wyżej wzmiankowanych pań – powinnam być z walk o miejsce wyłączona. Bzdura. Wystarczy, że znajdę się odpowiednio blisko (a to z uwagi na ogólnie panujący ścisk raczej nietrudne) i już czuję, że jeszcze chwila a badania rentgenowskie płuc będą mi zbędne albowiem za chwil kilka Baba Z Siatą powie mi co wyczuła łokciem, siatą i resztą swej obłej powierzchni. I nieprawdą jest, że zwyczajnie marudzę. Ja po prostu wyrażam swoje niezadowolenie i to w sposób mało asertywny. Gdybym bowiem chciała być asertywna pognałabym do tej Baby i jej siat, przycisnęła ją łokciem do najbliższego muru (co z uwagi na różnice gabarytowe mogłoby się nie powieść ale nie uprzedzajmy) i wykrzyknęła jej prosto w nos (najlepiej jeszcze najadłszy się uprzednio czosnku, cebuli, szczypioru, kiełbasy i wypaliwszy paczkę Radomskich bez filtra), że na drugi raz jak mi będzie pchała cokolwiek między moje żebra to jej nogi z tyłka powyrywam i wyślę priorytetem do Kambodży żeby sobie mogli uzupełnić roczne normy konsumpcji racic w galarecie. Albo zaocznie skieruję ją na lewatywę ze żwiru i łupków wulkanicznych w proporcji 5:1.

No.

A poza tym jestem szczęśliwa, spokojna, ładnie się uśmiecham i właśnie przed chwilą na ulicy oświadczył mi się nieznajomy mężczyzna.

Byłoby super gdyby tylko nie był w wieku mocno już poprodukcyjnym i akurat nie obalał kolejnej butelki.

A jak to wszystko powtórzyłam przez telefon Mamutowi żeby mnie podtrzymał na duchu w mojej narastającej frustracji, to usłyszałam: ‚ciesz się, że masz jeszcze w ogóle jakichś adoratorów’

Nie wiem czy mam się załamać już czy jeszcze nie.
Doprawdy.