Czytelnia

Cytat tygodnia:
‚Gdyby damska hipokryzja zostawiała blizny moglibyśmy zagrać w Koszmarze z ulicy Wiązów bez charakteryzacji’.

Okazało się, że czytam to samo co Trójka. Cóż ciekawe książki bronią się same. Może jednak nie nowy Hłasko i z lekka czuć wpływ przeczytanych blogów ale niewątpliwie ‚Pokalanie’ Czerwińskiego wciąga. Jak chodzenie po bagnach. Tyle, że z przyjemności. Zabawnie kokieteryjna, miejscami nostalgiczna, słodko-gorzka. Dobra.

A może niepotrzebny mi nagłówek?

Dzisiaj miał być wspaniały dzień. Jeden z tych, które wspomina się potem po latach przy okazji spotkań i wyjazdów bardziej niż nieprzypadkowych. Takie wspaniałe dni zdarzają się jak spadające gwiazdy. I tylko dobry refleks pozwala nam wtedy pomyśleć życzenie zanim spadną. Tylko, że czasem refleks to tylko na szybie. Dzień spadł. Choć zaczął się pięknie. Nie zdążyłam. Bywa. Teraz jest mi już tylko nijak. Dam radę. Kwestia przyzwyczajenia. Ale wciąż podskórnie nie mogę przestać się dziwić. Choć to nie pierwszy raz. I nie ostatni. Samą siebie ukatrupiłabym za naiwność. Za branie płatnych lekcji języka, który mogłabym wykładać. Dawno już nie dzielę i nie mnożę. Nie lubię. Drobiazgowość przydaje się przy zbieraniu szpilek. Ja wzięłabym magnes. Banalniej? Być może. Ale wtedy ten dzień miałby szansę na wspaniałość godną czegoś więcej niż notka o niczym. Wybacz banały. Zawsze dostają się tym, którzy jako jedyni słyszą. Świat tylko słucha. Najczęściej siebie.

Upał na poł

Chodzę a raczej toczę się z trudnością. Z łatwością za to się rozpuszczam. Jak włosy na wietrze. I roztapiam. Jak kostka lodu na języku. Tylko tak grzechotać o zęby jak landrynka nie potrafię. Ale się nauczę. Najbardziej lubię cytrynowe. I lody i landrynki. Z przewagą lodów. Oczywiście z dużą zawartością orzeźwiającej wody. W takich temperaturach to zrozumiałe. Poza tym staram się trzymać w stałym stanie skupienia, co, biorąc pod uwagę, że składam się głównie z wody a Obcy ma nawet swój prywatny basen, więc wcale matce nie pomaga, jest niemałym osiągnięciem. Mam raczej spore szanse na zagotowanie. Tylko gwizdać ładnie nie umiem. Ale mogę brzydko.

Kilka dni temu zadzwoniła do mnie Koleżanka Z Grzywą. Koleżankę Z Grzywą pamiętam ze studiów, gdzie obijała się równo jak jajo od jaja w transporcie, zajadała kanapki z szynką w bufecie Żaczek znane z zawrotnych cen i mikrej zawartości tytułowej habaniny.
Koleżanka Z Grzywą charakteryzowała się również systematycznym zarzucaniem imponująco asymetrycznym zwracaczem uwagi, który miała na oczach i połowie żuchwy jak też podstępnym wyżebrywaniem notatek metodą na ‚ten ostatni raz’. Notatki z reguły współkołchoźnikom udostępniałam i nawet cieszyły się zawrotnym wprost powodzeniem. Jednak czasem leserstwo razi. Po razie fefnastym i zwróceniu mi niekompletnych zapisów, powiedziałam, żeby znalazła sobie jelenia na innym polowaniu i że nie bawi mnie ta piaskownica bo nie mam nawet odpowiedniej foremki żeby jej na czole odcisnąć. Od tamtej pory nasze stosunki ochłodziły się. Bez żalu z mojej strony. Przynajmniej w notatkach miałam w końcu wszystkie kartki i nikt nie trzymał na nich placków ziemniaczanych. Ochłodzenie było trwałe.

Skończyłam studia i poszłam na lewo. To było trzy lata temu. A kilka dni wstecz Koleżanka Z Grzywą dzwoni i pyta co u mnie. Pomijam już zdziwienie, skąd ma mój numer ale sam fakt reaktywacji wydał mi się mocno niecodzienny. Podejrzliwość ustawiła mi się z miejsca na trzy kreski i jakoś od razu pomyślałam o notatkach. Jak widać intuicja dziala mi bez zarzutu. Okazało się, że jej matki żony brat rodzony bardzo by chciał studiować psychologię i ona od razu sobie pomyślała o mnie. Tu padł szereg pochwał dupowleźnych i jeden pytajny konkret: To jak, pożyczysz? Oczywiście zgodnie z prawdą odparłam, że nie bo nie mam do niej zaufania a jeszcze będę korzystać i wolałabym komplet a nie ogryzki. Poza tym notatki mam na strychu a jestem w ciąży i nie będę się tam kitrać nawet dla jej krewnego, który może być nawet dobrym człowiekiem.

W tym miejscu Koleżanka Z Grzywą zamiast powiedzieć mi, żem wredna maciora i żebym wlazła z tyłkiem w pokrzywy, wykazała niezwykłe zainteresowanie moim stanem:

– A czy już wiadomo co to będzie?
– Lekarz nie był pewien ale podejrzewa, że dziecko.
– Ha ha ha. Zawsze byłaś zabawna. Ha ha.
– Prawda?…
– Ale powiedz. Znasz już płeć?
– Znam.
– I co? I co to będzie? No powiedz.
– Chłopiec…
– Oooo…
– … albo dziewczynka 😉
– No tak… A jak dasz na imię jak jak będzie On?
– Myślę, że Kalikst albo Nepomucen. Waham się jeszcze nad Gracjanem.
– Uhm… A to jest takie imię Kalikst??
– No pewnie. Nie znałaś?
– Eee… Nie.. Raczej nie… Eee. Wiesz, będę już kończyć. Chyba mam kogoś na drugiej linii…
– To miłego. Pa.

Chyba bała się zapytać o ewentualną córkę 😉

Na lewo most a na prawo egzamin, czyli o jednym co odkrył planetę i drugim co zrobił bombowy alarm

Polak potrafi. To maksyma znana jeszcze z czasów głębokiej przyjaźni z tymi, co to nas teraz nawet zagazować nie chcą. A może z jeszcze wcześniejszych przygód dzielnego Kolargola na tropach Yeti. Teraz już nie wiadomo. Grunt, że równoważnik przeszedł do historii, a wyjątkowo z prawdą się nie mija. Czasem co prawda ciężko odróżnić ironię od sarkazmu, ale potrafi ten Polak jak mało kto. Jeden na przykład odkrył nową planetę. Ale tyle jego, co mu się przyśni, bo podejrzewam, że wycyckają go zanim się obudzi. Bo za młody na odkrycia i w dodatku zero zaplecza finansowego od bogatego sponsora. Albo choć od producenta kafelków. ‚Tośmy se poodkrywali’ – jak mawiał pan Rysiul z Królewskiej, gdy mu zabronili podglądać zagłębie seksszopowe przez ruderę starej piekarni. Za to inny słynny dziś Polak tak bardzo potrafił, że aż mu nie wyszło. Chciał powrotu do przeszłości i zabawy w dwunastolatka, a wrócił do policji. Tym razem jednak znalazł się po tej mniej przyjemnej stronie. A mówił mi Zdzich, jak byłam jeszcze małym chłopcem, że jak już coś chrzanić to porządnie. Panu byłemu policjantowi widać nikt nie mówił. Albo za rzadko miał na obiad wołowinkę w sosie chrzanowym. Trudno. Chciał alarmu bombowego – zrobił. A że go złapali. Cóż. Teraz przynajmniej Nadworny Kaczor Warszawski będzie musiał wyskoczyć z niezłej kasy, którą obiecał za pomoc w ujęciu Paralizatora Metrowego. Kaczorowi się przyda. I tak dobrze wygląda.

Z nowin osobistych a dziwacznych: śniło mi się, że byłam muchomorem i miałam czadowe żółto-czarne baletki, ale nie tańczyłam, tylko śpiewałam marsyliankę w wersji country. Nie mam pojęcia jak śpiewałam i skąd to wiem, bo marsyliankę znam tylko z nazwy, Francuzów nie lubię podobnie jak country, a z tym gatunkiem muzycznym kojarzy mi się wyłącznie niedogolony tłuścioch w kowbojsko paskudnym fafeluszu stylizowany na podstarzałego Elvisa z końskim akcentem, oddechem i cizią o końskiej szczęce uwieszoną u ramienia. Nie ma jak sny. Zygmuś Ef zabiłby się drzwiami od lodówki. Albo wpadł z wrażenia na grabie. A generalnie to by się utopił, byleby tylko się w grobie nie przewracać. A na marginesie to te przewroty pośmiertne są stanowczo przereklamowane. Za ciasno na zmianę pozycji. A jak się śpi w pozycji na załamanego psychicznie to łatwo dostać kolki.

Wniosek? Ostatnia czereśnia na talerzu to niechybny sygnał-znak, że gasimy światło.

Tak poza tym jestem całkiem normalna, nie doznałam trwałego poparzenia żelazkiem i nie wkładałam głowy do pralki by spytać czy był listonosz.

Dobranoc Państwu

Na dobranoc 'dobry wieczór' miś pluszowy mówi wam

Godzinę temu wróciłam od lekarza. Jutro od rana kolejny do kolekcji. Zacieśniam związki ze służbą zdrowia niczym jakiś narwany maniakalny zabójca gustowną pętlę na wątłej szyi ofiary. Najlepiej niewinnej i wrzeszczącej. A im większy stopień anielskości charakteru ofiary i im większe natężenie decybelowe, tym ciekawszy film czy inna książka. Niestety moje zacieśnianie do interesujących nie należy. Wręcz przeciwnie. Siedząc dziś w pokoju numer 212, pomiędzy godziną 17 a 20.30, zdążyłam w myślach unicestwić połowę ludzkości, drugą połowę porazić prądem i podtopić, wskrzesić pierwszą połowę, dać jej międzygalaktyczne miecze świetlne z dopalaczami z domestosa i kazać dobić resztę. Przy życiu pozostawiłam tylko siebie z zawartością, lekarza i drobnoustroje chorobotwórcze. Żeby potem załatwiły za mnie sprawę. Wychodząc, a raczej wytaczając się resztką sił z paskudnie odrapanego molocha zbudowanego w stylu późnego Gierka albo wczesnego Jacksona – jak kto woli – myśli miałam wybitnie skoncentrowane wokół ‚Makbeta’. A ściślej rzecz ujmując mordu. Bo ‚Makbet’ jak humor ze szkolnego zeszytu głosi opierał się na mordzie. I to nie hormony, ani jakieś moje wyewoluowane w kosmos widzi_mi_się, ani też inny cholernie niekorzystny biometr. To złość i bezsilność w wybitnie logicznym związku przyczynowo-skutkowym. Od wymyślnego przeklinania w myślach boli mnie wyimaginowana żuchwa. Od rzucania semantyczno-semiotycznym mięchem dla podrasowanych obszczymurków w głos powstrzymuje mnie tylko fakt, że Lokator z dolnego piętra wszystko słyszy i raczej nie chciałabym, aby po wydostaniu się na suchą powierzchnię, obdarzył mnie w pierwszym słowie na dzień dobry soczystym wulgaryzmem klasy zero. Nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu. Mam wyjątkowo gówniane perspektywy na dalsze owocne związki ze służbą zdrowia, a jedyna wzajemność jaka w tej – ponoć – korelacji istnieje jest taka, że gdybym mogła to bym ją uzdrowiła jednym solidnym chlaśnięciem w ryj, ona zaś też nie może, ale robi to z powodzeniem. I to raz za razem. Odnoszę nieodparte wrażenie – poparte wieloletnim doświadczeniem w sporej rozpiętości domen – że służba zdrowia to chyba jedyna ‚legalna’ instytucja, w której za wyrwanie nam głowy i nasikanie do szyi musielibyśmy podziękować i jeszcze zapłacić za znieczulenie co to miało być refundowane, ale wszyscy mają to tak głęboko, że zbędne są im okresowe badania okrężnicy. Całe szczęście, że jak już wyszłam stamtąd, w drodze na przystanek nie napatoczył mi się w zasięg wzroku jakiś samotny a zbłąkany wędrowiec. Bo nie wiem czy bym go zwrzeszczała, skopała i odtańczyła mu ma nerkach kankana, czy od razu zakopała żywcem w asfalcie. Mam serdecznie dość pitolenia o dyrdymałach ustawowych i rozkładania rąk w bezwyrazie. Zwłaszcza, gdy za plecami czeka się na kopertę. I robi łaskę, że w ogóle się otwiera drzwi. Świetnie się bawię. Chce się ktoś zamienić? Albo powymądrzać? Zapraszam. Od razu jednak dodam, że wszelkie hiper_ultra_rozumne komentarze w stylu ‚wytrzymaj i przywyknij, bo wiele przed tobą’ i że ‚muszę się uzbroić’ albo ‚nie wszędzie jest tak samo’ jak również wszelkie usprawiedliwienia zaistniałej sytuacji zawczasu proponuję sobie, excuse le mot, wsadzić w cztery litery i popchnąć barowym stołkiem, bo nie ręczę za reakcje. Zwłaszcza po dwudziestu siedmiu latach notorycznego zacieśniania związków. Bo o służbie zdrowia wiem wszystko i czekam tylko na stosowny teleturniej. I nie zrozumie tego nikt, kto nie miał pecha urodzić się z takim zestawem klocków w wiaderku. W dupie to mam. Opanował mnie gigantyczny wkurw porównywalny chyba tylko z przytrzaśnięciem sobie stosownych rzeczy stosownie przytrzaskiwalnym oknem balkonowym. Jak kto ma. Przekleństwa zaś jakie cisną mi się na usta pod wiadomym adresem wykorzystam robiąc pranie, na którym mogę się do woli wyładować nie zabijając nikogo. Byle na siedząco. Mamut twierdzi, że cholernie mocno zazdrości mi opanowania. Jutro znów będę miała siłę. Poza tym pomaga wizualizacja siekiery z właściwym wkładem w miejsce pieńka.

Słodkich snów.
Zła Bajka i jej Bad Rabbit

O tym jak się Mamut na zakupy wybierał

– Co mam założyć?
– Co chcesz. Jak dla mnie możesz nawet iść nago. Byle szybko.
– Ale no serio pytam. Co mam założyć…
– Nogi na szyję. Jak dasz radę to będę ci mówić laska 😉
– To już możesz i bez tych nóg.
– Wiem ale to był taki chłit mańketińdody.
– Dobra, widzę, że od ciebie nic się nie dowiem. Założę kieckę.
– Załóż. Życie to sztuka wyborów.
– A którą reklamówkę wziąć?
– Najlepiej pojemną, plastikową i z uszami.
– I pewnie jeszcze bez dziur?
– No tak… Pazury to już domena Stefana. Nie patrz tak na mnie.
– To twój kot.
– Ale twoje reklamówki. A w ogóle to kotka. I chyba znów za parę miesięcy przekonamy się o tym dobitniej niż zazwyczaj 😉
– Nie rzutuje. To którą?
– Na pewno nie tą różową.
– Dlaczego?
– Bo wyglądasz jak wściekle siwa nastolatka w chirurgicznych klapkach. Poza tym mam alergię na różowy.
– Ale ta biała jest za duża.
– To weź różową.
– Ale…
– To weź białą. Tylko już przestań marudzić…

Oczywiście wzięła obie.

Z warsztatu

‚Córkę dyrektora cyrku’ Josteina Gaardera dosłownie połknęłam. I nie była niestrawna. Wręcz przeciwnie. Zaczęłam czytać rano. W tak zwanym międzyczasie pojechałam do dochtora od cyferek symetrycznych. Po raz drugi w życiu błogosławiłam uliczne korki, a panowie robotnicy, którzy spowodowali je gigantycznym wykopem, dostali ode mnie w poniedziałkowym prezencie stado uśmiechów znad drukowanych stronic. Za pierwszym razem cieszyłam się z bezruchu w dusznym autobusie, gdy obok mnie usiadł facet, któremu z czarnej teczki wystawały czerwone damskie majteczki. Myślałam wtedy, że moja wyobraźnia mnie zabije, a podsuwała mi różne pomysły. Od poćwiartowanej pilniczkiem do paznokci kobiety w jego wannie, do widoku jego samego przed lustrem w sypialni, ubranego w te majtasy wdziane na pomarańczowy kombinezon hutnika. Tak czy inaczej teraz też mi było w korku. Skończyłam czytać tuż przed drzwiami gabinetu, a potem jeszcze opowiedziałam co nieco mojemu dentyście. Nie wiem, czy bardziej rozpaliła go moja recenzja, czy fakt, że dwa razy nadepnęłam mu na stopę – w tym raz obcasem – ale pod koniec wizyty wyznał mi, że musi mieć tę książkę. Myślę, że po pracy wdepnął do księgarni. I dobrze. Bo to naprawdę dobra literatura. Tylko dwie rzeczy nie były idealne. Po pierwsze – to, że już na początku ostatniego rozdziału wiedziałam, jakie będzie zakończenie. Ale to składam na karb myślenia bliźniaczo podobnego rozumowaniu głównej postaci. Po drugie – zbyt szybko się skończyła.

Polecam. Warto.

Ps. ‚Istnieją ludzie, którzy są w stanie nauczyć się więcej od samych siebie niż od innych.’

Mąż

Najpierw czuł się jakby wygrał na loterii los o bardzo wysokim nominale. Zakochał się jak szczeniak. Bez pamięci. Starał się o nią tyle lat. Cierpliwie czekał aż rozejdą się z tym hippisem. Młody poeta od siedmiu boleści. To była tylko kwestia czasu. Bo to nie facet dla niej. Taką kobietę powinno się czcić jak boginię i otaczać opieką Taka kobieta powinna dostawać od życia tylko to, co najlepsze. A nie biedę i patrzenie w gwiazdy. Bez przyszłości. Nie od razu mu uległa. Ale jego upór się opłacił. Gdy się zgodziła, po którymś z ich coraz częstszych zimowych spacerów, ze szczęścia wykrzyczał pod starą kamienicą policję. Lokatorzy wezwali. Uciekali w deszczu śmiejąc się jak dzieci, przyłapane na zabawnej psocie, która ujdzie im na sucho. Tamtej nocy byli razem. Rano wzięli ślub. Urzędnik z pałacu ślubów miał przynieść im szczęście. Wyglądał jak dobry wujaszek z dawnych książek z obrazkami. Ślub kościelny był już dla rodziny. Z pompą. Tak jak trzeba. Potem podróż poślubna. Wenecja a zaraz po niej południe Hiszpanii. Wszystko co najwspanialsze dla najwspanialszej kobiety pod słońcem. Wydawała się szczęśliwa. Dobrze zarabiał. Nie musiała pracować. Lubił gdy była w domu. Pamięta, że przez pierwszy rok wymykał się z biura pod byle pretekstem po to tylko, by przynieść jej kwiaty i zjeść z nią obiad. Potem było chyba już coraz mniej czasu. Przyzwyczaił się, że jest. Było im dobrze. Dzieci? Na to jeszcze przyjdzie czas. Tak ustalili. Zgodziła się bez wahania. Nigdy nie wiedział czy dla nich… czy dla niego. Miał wrażenie, że jest bardziej ulotna od mgły, którą jako mały chłopiec usiłował złowić do słoika. Kiedy jednak docierał spod lasu do domu dziadków, po mgle nie było już ani śladu. Tak samo czasem czuł się przy niej. Często bał się jej dotknąć by nie zniknęła. Tak bardzo ją kochał. Walczył o wzajemność ze wszystkich sił. W końcu, po ośmiu latach małżeństwa, powiedziała mu to, na co tak czekał. Teraz miał już wszystko. Uwielbiał patrzeć na nią ukradkiem gdy rano szykowała mu śniadanie, wracać do niej po pracy, wtulać się w nią gdy spała, gładzić po włosach rozsypanych wachlarzem na poduszce. Zawsze je wiązała. Odkąd powiedział, że pięknie wygląda, gdy to robi. Choć czasem tęsknił trochę do ich dotyku, gdy nie były niczym skrępowane, pełne wiatru i słońca. Piękna żona. Rzadko jej dotykał. Chyba nie miała na to ochoty. Zresztą nigdy nie było okazji by o tym porozmawiać. Jak o całej reszcie świata. Najczęściej towarzyszyła im cisza. Nie pamięta od kiedy i dlaczego. Z czasem przywykł. Uznał, że tak prościej. Jemu tylko czasem to przeszkadzało. I to też już chyba coraz rzadziej. I tak nie wiedziałby o czym z nią rozmawiać. Mógł na nią patrzeć. Godzinami. Gdy spała. To wystarczało. Zawsze ją kochał. Nie wie właściwie dlaczego zaczął spotykać się z inną kobietą. Dlaczego wpadł w ten banalny romans w biurze. Jak z idiotycznego brukowca. Przecież miał wspaniałą żonę, która czekała na niego codziennie w ich wspaniałym domu. Miał wszystko. Nie myślał o tym co robi. Liczyła się tylko ta chwila, ten dreszcz. Zauroczyła go ta kobieta. Zakochał się. Po raz drugi. Choć żony wcale kochać nie przestał. Ale ta kobieta była tak kompletnie oszałamiająca. Tak pełna życia. Tak różna od tej, którą znał z małżeńskiego łóżka. I której przysięgał wszystko do końca. Wyłączność też. Jego żona miała piękne, ciemne włosy i gładką twarz o szlachetnych rysach. Ta, z którą połączyły go krótkie chwile kradzione z życia, jasne, postrzępione kosmyki i piegi na rumianych policzkach. Z czasem chwile zmieniły się w godziny. Łączył je tylko zapach. Ten sam. Jego ulubiona 5th Avenue. I on. Dbał o wszystko. Perfumy, kwiaty, pomoc domowa, zakupy, biżuteria. Jakby to miało wszystko wyjaśnić. Wynagrodzić zdrady i kłamstwa. Dziś też wróci jakby nigdy nic. Najpierw jak zwykle zadzwoni, że późno, że praca, że spotkanie służbowe. Od dawna po pracy jeżdżą do niej. Potem ona odwozi go do domu. Rano zaś zabiera go stamtąd do pracy. Żona nigdy nie spytała o ten samochód. A przecież musiała widzieć. Musiała. Co zrobi? Nie wie. Tak bardzo boi się ją stracić. Ale nie potrafi przestać. Skończyć. Nie chce. Tak bardzo kocha. Ale… Nie wie jak po tej całej walce o dwa słowa, po tych wszystkich latach ma powiedzieć tej o oczach i dłoniach anioła, że spotkał kobietę swojego życia. I że to nie ona.

Żona

Jak co ranek zbudzi się przed nim. Wstanie z łóżka pospiesznie wdychając zapach jeszcze ciepłych snów. Szybko ubierze się patrząc w lustro na swoje idealne ciało bez grama zbędnego tłuszczu i nałoży na twarz maskę spełnionej kobiety. Cienie pod oczami rozjaśni korektorem, starannie wytuszuje rzęsy. Potem namaluje uśmiech w jego ulubionym matowym odcieniu śliwki. Pełny, wystudiowany, po brzegi wypełniony milczeniem. Włosy zepnie tuż nad karkiem w węzeł o szlachetnie grubym splocie. Dokładnie co trzy tygodnie zanurza się w opary amoniaku by być dokładnie taką, jakiej chce on. Dokładnie co trzy tygodnie pochyla się nad umywalką ścinając zbędnie postrzępione końce, by potem i tak co rano starannie krępować je gorsetem spinek. On nie lubi jej w rozpuszczonych włosach. Każdego dnia stoi w oknie czekając na słońce a w ekspresie już parzy się jego ulubiona kawa. Tylko jeden gatunek jest godny wypełniać mu poranek. Potem tost maczany w jogurcie naturalnym. Początkowo odwracała z obrzydzenia wzrok. Z czasem nauczyła się traktować to z namaszczeniem. Jak rytuał. Milczący, niezmienny, święty. Czasami przy śniadaniu zdarza mu się spojrzeć na nią. Przelotnie. Między telefonem komórkowym a gazetą. Wtedy twarz mu się rozjaśnia, mówi jaka jest piękna i… znika. Ta chwila pomiędzy jednym siorbnięciem małej czarnej a drugim. Najmilszy moment dnia. Czeka jej jak zbawienia. Później teczka, buty, pa. Trzaśnięcie drzwi, kroki na schodach ich mieszkania o obowiązkowo podwyższonym standardzie. I czerwony samochód, który odbiera go jej na kolejny długi dzień. Wieczność. Długo jeszcze wygląda na ulicę schowana w bezpiecznych ramionach firanki, pilnując by żadne drgnięcie nie zdradziło jej niespokojnego oddechu tuż za szybą. Ta szyba to jej tarcza. Jej ochrona. Skutecznie odgradza ją od reszty świata. Stoi tak godzinami patrząc na życie ukryta w swoim sterylnie czystym, pustym, bezpłciowym domu za miliony godzin nadliczbowych. Codziennie widzi dzieci sąsiadów i słyszy dźwięki zwyczajnych ludzi w zwyczajne dni. Codziennie miesza zazdrość z poczuciem wyższości. Nadgarstki skrapia Piątą Aleją. Prezent od niego. Codziennie celebruje rozpaczliwy proces samooszukiwania w imię zachowania dobrego smaku. Ustalili, że ich dom będzie cichy. Żadnych zwierząt, żadnych gości. I żadnych dzieci. On ustalił. Ona wchłonęła te święte słowa jak gąbka. Chyba uznał, że to również jej marzenie. Cisza i spokój. Nie wie, że gdy go nie ma, nastawia muzykę tak głośno, że trzęsą się jej ręce. Tylko po to by słyszeć cokolwiek poza szumem w aorcie. Jak co dzień zje drożdżówkę i ze szklanką wody o czwartej pożegna sprzątaczkę. Kobieta jest stara i pomarszczona. Przychodzi tu bez słowa i w ciszy odchodzi. Porusza się bezszelestnie. Pozostawia zapach czystości i zakupy porozkładane w specjalnych pojemnikach. Sterylnie, jałowo, bezpiecznie. Bez zbędnych emocji. Jak co dzień on zadzwoni przed szóstą by powiedzieć, żeby nie czekała z kolacją. Wróci późno. To bez znaczenia. Ona i tak będzie stała przy tym oknie. Cały dzień będzie oddychać rytmem ulicy. Zmrok przywita ją bez zaskoczenia. Nadal nie poruszy firanki. Bez słowa spojrzy na czerwony samochód, który jak co wieczór wypluje jej męża. Nie od razu jednak. Najpierw jeszcze długo będzie siedział plecami do niej. Potem zobaczy dłonie na jego marynarce, pocałunki… Wysiadając odsłoni jej twarz. Młodej blondynki w potarganej fryzurce, bez makijażu, z wyrazem bezbrzeżnego szczęścia na piegowatej twarzy. Tak różnej od tej jej – spokojnej jak tafla jeziora, w którym właśnie utonęło dziecko. Jak co wieczór on wysiądzie, pomacha i jak nastolatek prześle za kierownicę całusa. Stoją tak i patrzą. Razem a każde w swoją stronę. Potem on wróci na palcach do domu, bezdźwięcznie wślizgnie się do sypialni. Ona uda, że śpi i tym swoim wytrenowanym, miarowym oddechem wygładzi ostatnią zmarszczkę na czole. Przeczeka wyuczony pocałunek. Muśnięcie pachnące Piątą Aleją. Jak zawsze wierny. Potem on wyjdzie do łazienki a ona wsłucha się w szum wody, odczeka kilka minut i zadzwoni do matki. Do Polski. Powinna być dziewiętnasta. Jak co wieczór powie jej jak bardzo jest szczęśliwa. I uśmiechnie się jeden jedyny raz. Na dobranoc.

Piątek

Znajomy mi marudzi. Że gorąco, że zimno, że sucho, że pada, że praca, że wskaźnik bezrobocia i tak bez przerwy. Notorycznie nie ma pieniędzy ani szczęścia w totolotku. Ma za to iście książęce ambicje i wzmożone zapotrzebowanie na relaks. Bo jak już te ambicje uskutecznia to potem ma siłę już tylko jak się wyraził na ‚leżenie przed telewizorem i pierdzenie w stołek’. Jak on w ten stołek wiatry niespokojne wpuszcza skoro sam jest w poziomie to ja nie wiem ale wolę nie wnikać w tak intymne szczegóły perystaltyki jego jelit. Sama dziś zaangażowałam wszelkie członki w porządkowanie szafy w takim stopniu, że teraz czuję się jak wściekły gibon po pielgrzymce do ziemi obiecanej i mogę sobie na stojąco wiązać sznurówki. W dodatku jakbym miała wymieniać co mnie boli to musiałabym po pierwsze napisać książkę, po drugie jęczeć do rana a po trzecie co najmniej dziesięć razy użyć niecenzuralnych słów dla lepszego zilustrowania ogromu moich cierpień. Poddaję się więc i zostawiam pole do popisu temuż znajomemu. Dziś na ten przykład włączył maruda pod hasłem ‚telewizja jest głupia i ma wszy jak ruskie czołgi’. Bo nigdy, przenigdy nie ma w niej nic interesującego. Nawet – a może zwłaszcza – jak on biedaczek ma akurat czas i ochotę na ten rodzaj aktywności psychofizycznej. Zwłaszcza, że jak twierdzi tylko na to go stać.

Nie zastanawiając się więc długo chwyciłam za gazetę i choć za pudłem nie przepadam to w myśl zasady ‚kto szuka ten przynajmniej mniej azotu do atmosfery wydziela’ postanowiłam znaleźć mu coś sensownego na ten tydzień. I proszę nie myliłam się. W sobotę ‚Dzikość serca’ Davida Lyncha (23.40 TVN) z Cage’m, dla którego w pewnych scenach mogłabym nawet nauczyć się palić. W niedzielę do wyboru ‚JFK’ Olivera Stone’a (21.55 Jedynka) lub koncert Kultu z cyklu ‚Legendy polskiego punk rocka’ na tegorocznej poznańskiej Malcie (22.35 Dwójka). Poniedziałkowy wieczór przywitałabym o 20.00 ‚Powiększeniem’ na Ale Kino albo ‚Cwałem’ o 21.50 na Jedynce. We wtorek oczywiście nieśmiertelny ‚Obcy’ Jamesa Camerona, który to film mogę oglądać bilion razy i wciąż mieć ochotę na ogórki kiszone w tym samym momencie. Cóż, jeśli się zdecyduję, to muszę zaopatrzyć się w cały słoik i o dwudziestej z minutami włączyć Polsat. A zaraz po kosmicznej Sigourney w rajtuzach na Dwójce w ‚Kocham kino’ będzie ‚Mała duża Ania’. Sądzę, że godna uwagi. Środa zakończy się za to pod hasłem Romana Polańskiego i ‚Chinatown’, którego reklamować nie trzeba. Tak jak Jacusia Nicholsona. Ale na wszelki wypadek dodam tylko, że Polsat i że 20.40 i że czereśnie. Za to we czwartek postawiłabym na ‚Hazardzistów’ z Damonem, Nortonem, Turturro i Malkovichem (22.45 Dwójka) i zasnęła z obrazem dobrze zrobionego filmu pod powiekami.

I to by było na tyle drogi maruderze. Jak widać nawet w największym mrowisku można znaleźć całkiem solidny łysy badyl a mając tylko halny w portfelu, lód w lodówce, cukier w kostkach i wodę w kolanie można zrobić sobie nieźle kaloryczną ucztę kinomana.

Miłego oglądania

Ps. Jeśli zaś ktoś wolałby wybrać się na spacer, to gorąco polecam Park Skaryszewski, gdzie w każdy lipcowy i sierpniowy piątek od 21.45 można obejrzeć naprawdę niezłe filmy. Ostatnio na przykład wyświetlono ‚Koniec z Hollywood’ Woody’ego Allena. Jedyny koszt za to kino pod chmurką to czas i odrobina świeżego powietrza – w stolicy nie do pogardzenia.
W sobotę jak co tydzień z cyklu ‚Jazz na Starówce’ można sobie posłuchać od 19 dobrej muzyki na żywo (w tym tygodniu Paul Brody Sadawi z zespołem) i zasmakować w klezmerskich rytmach z domieszką soulu. A we środę na pobliskim dziedzińcu UW na Krakowskim Przedmieściu o 20 warto obejrzeć ‚Złe wychowanie’ Pedro Almodovara. Oczywiście również wstęp wolny.

Aż szkoda, że ten pees tylko Warszawiakom może się przydać. Chociaż… Kto wie 😉