W kwestii marzeń należy zachować daleko idącą ostrożność. Gdyż ponieważ albowiem mogą się spełnić. I to w najmniej oczekiwanym momencie.
Zawsze marzyłam o podróżach, wielkiej miłości i dużych pieniądzach.
Wielką miłość mam jakby zaliczoną. Kto ma troje dzieci, jest bowiem kochany bardzo mocno, uporczywie, z zaangażowaniem, w sposób zaborczy oraz całą dobę przez siedem dni w tygodniu. Ma również pokaźnych rozmiarów plik laurek z wyznaniami na każdą okazję, jak również bez.
Z dużymi pieniędzmi mea culpa, bo chyba nie sprecyzowałam, że chodzi o konto moje, a nie kredyt czy wiszenie kasy innym. I tyle lat marzeń drapał pies.
Podróże mi się spełniły.
Codziennie podróżuję koleją, która to podobno właśnie teraz zmienia się na lepsze. Mam jednakowoż postulat, żeby wysłali mi jakiś znak o treści „TERAZ!” – może być SMS, e-mail, neon – cokolwiek, jak już to nastąpi. Albowiem wyrażam obawę, iż przeoczę. W natłoku tych zmian na lepsze czasem giną pociągi. I nie przyjeżdżają. Wsiada wtedy człowiek w inny skład, jeśli coś raczy podjechać i myśli, że już może odetchnąć z ulgą, bo zaraz będzie w domu.
Lecz tu może się bardzo, ale to bardzo zdziwić.
Jestem mistrzem. Mistrzem przygód, sensacji, suspensu i robienia pełnego makijażu w 60 sekund. Ale o tym później.
Umeczona po ciężkim dniu pracy wsiadłam w pociąg, który, uwaga uwaga, NIE ZATRZYMUJE się na mojej stacji i ten pociąg oczywiście wywiózł mnie daleko do jakiegoś Halinowa. Mogłam się wprawdzie zorientować, że coś tu nie gra, bo miałam miejsce siedzące oraz przed moją stacją nie nastąpiło pospolite ruszenie, by zająć pozycję najbliżej drzwi. Jakby fakt opuszczenia pojazdu kilka sekund później był wydarzeniem uwłaczającym i burą plamą na honorze. Jednak się nie zorientowałam. Mignęła mi moja stacja w pędzie dalekobieżnym, mignęło też kilka następnych, nie moich, ale takich jeszcze przeze mnie nieco kojarzonych.
Pociąg jechał sobie do Łukowa i miał tam dojechać dwie godziny później. Na szczęście nie musiałam czekać aż tak długo. Najbliższy postój był w Halinowie, z czego oczywiście skorzystałam i wysiadłam.
W Halinowie nie było nic, co przyciągnęłoby moją uwagę. Domki-kwadraciaki z ogródkami, w których zatrzymał się czas, lokalna kompania piwna, sącząca wzajemne światopoglądy pod przystankową wiatą, kilka ujadających psów. I ja jako kupka nieszczęścia i rozpaczy.
Pomyślałam sobie oczywiście, że mogło być gorzej, bo z Halinowa jednak zawsze bliżej niż z Łukowa, ale było mi cholernie daleko do entuzjazmu. Myśl, że moje dzieci czekają na mnie w domu pod opieką wnerwionej babci, Książę Małżonek kręci aktualnie kilometry w drodze do Katowic, a ja bez kasy na bilet znajduję się w miejscu, którego nazwa nic mi nie mówi. Optymizm może się zgubić, doprawdy. Kartą miejską mogłam się w tej sytuacji ewentualnie podrapać. Za uchem.
No ale nie rozpłakałam się i to był niewątpliwie plus. Jeden z dwóch. Drugim był brak deszczu, gradu, burzy z piorunami, czy innej maści opadu atmosferycznego. Aplikacja ‚jak dojadę’ pokazała mi, że coś tu czasem jeździ. Postanowiłam więc życzyć samej sobie szczęścia w przekonywaniu konduktora, że jestem tak zajebista, iż PKP powinno mnie przewieźć gratis.
Do domu dotarłam szybciej niż przypuszczałam. Złapałam na stopa przemiłą Starszą Panią, która z miejsca została moją idolką. Starsza Pani stwierdziła, że przypominam jej samą siebie sprzed lat. I to był zdecydowanie pod każdym względem komplement. Oraz podwiozła mnie pod sam dom, choć miała zgoła inne plany na trasę powrotną od wnuków.
Jak dorosnę, chcę być właśnie taka.
Choć może wolałabym nieco lepiej prowadzić 😉