Przygód z komunikacją ciąg dalszy

Zauważyłam dziwną prawidłowość. Im widoczniejszy robi się Obywatel dla otoczenia, tym częściej owo otoczenie go (i mnie przy okazji) ignoruje koncertowo. Popsuł się autobus. Bywa. Stanął, rozkraczył i powiedział to co ja bym tak często chciała ale się wstydzę. Pech chciał, że zaraz za nim jechał ten mój, w którym stałam sobie w spokoju. Już dawno pisałam, że mało kto teraz miejsca ustępuje, nawet gdy bęben jest ewidentnie na wierzchu i świeci pomarańczową koszulką bo pod żadną kurtkę ani żaden sweter już się zwyczajnie bez kombinacji nie mieści. Ale trudno. Rano to nie problem bo i tak z reguły jestem zbyt zaspana, żeby mi to przeszkadzało. Gorzej wieczorami, gdy na ciele czuję każdą ciężką sekundę minionego dnia. A najbardziej w głowie. Ale ja nie o tym.

No to stałam sobie w spokoju w tym moim autobusie przewiewnym co to mnie unosił w dal na skrzydłach spalinowych pomruków, aż tu nagle brzdęk. Zatrzymaliśmy się (bo razem z kierowcą to i ja), otworzyliśmy drzwi (to już sam pan kierownik wycieczki) i… po pięciu sekundach stało się jasne, że limit na miejsca siedząco-stojąco-kucająco-leżące a także takie w półprzysiadzie skrzyżnym pomiędzy rurkami został wyczerpany jak archiwalny nakład Bruma z Nirvaną w roku 1994. I, że jakoś nie zanosi się na zwiększenie przestrzeni życiowej.

Gdzieś kiedyś na psychologii pan – co to miał fryzurę jak wokalista Prodigy, tylko taką naturally – nudnym głosem szemrał coś o bańkach powietrznych, czyli w mocnym skrócie o indywidualnym minimum wolnej przestrzeni wokół każdego z nas. U każdego ponoć takie minimum jest inne i wieksze zapotrzebowanie mają ludzie z lasu a najmniejsze Japończycy i Chińczycy. Kwestia przyzwyczajenia ponoć i dopóki takiej bańki zapewnionej nie mamy to czujemy dyskomfort.

Ja prócz dyskomfortu czułam jeszcze z lewej przetrawioną jajecznicę a z prawej szczypiorek wystający Pani Z Kaltką Piersiową z torebki a Madonna Z Tyłu moją należną mi jak psu buda bańkę powietrzną najwyraźniej puściła sobie nosem bo nawet znaczące chrząkanie, uwagi i rozpaczliwe próby usunięcia się bardziej w bok (bezskuteczne niestety bo musiałabym wyjść przez ścianę z autobusu i biec truchcikiem za nim) nie przeszkadzało jej w tworzeniu mi olbrzymiej platformy wiertniczej w plecach za pomocą łokcia. Spoko. Normalnie to jestem oazą spokoju i pięknym kwiatem lotosu na tafli jeziora ALE JAK MNIE TAKA BABA WNERWI TO MI OKO LATA!!! Bo jakoś odkąd niesamodzielnie zamieszkuję swoje własne Idaho i w brzuchu rośnie mi Potwór, który potem zje mnie, moją rodzinę i kota a później poprawi sąsiadem, to MNIE NORMALNIE SZLAG NAGŁY STRZELA NA MIEJSCU ILEKROĆ MI KTOŚ TĘ BAŃKĘ CZY INNE SZKŁO NARUSZA!!

No! Ale ogólnie to lotos i te sprawy. Zrobiłam więc wdech i wydech i policzyłam sobie radośnie do dziesięciu próbując przy okazji wyswobodzić się z żelaznego uścisku ziejących śniadaniowo olbrzymek. No bo przecież nie walnę od razu kobicie fangi w nos. Nie wypada. Może zwyczajnie nie zauważyła mojej obecności i nie poczuła w swoim łokciu mojego jak najbardziej osobistego rdzenia kręgowego, do którego już jak na mój gust dotarła conajmniej trzy razy. Rozważyłam więc możliwość nakierowania Baby Z Łokciem na właściwe tory myślenia (dobre sobie) i łypnęłam na nią bokiem. Z boku mój brzuch był widoczny jak warchlak w pokrzywach ale na Towarzyszce Naftowej najwyraźniej nie zrobił żadnego wrażenia.

Chrzaniąc w czapkę konwenanse już chciałam ją ugryźć w nos, bo ręce miałam zajęte trzymaniem się poręczy i torebki, ale zmuszona byłam tylko warknąć złowieszczo, z uwagi na fakt, że wysiadła. Po niej wtoczył się Pan Baryton ale napotkawszy moje niezbyt przyjazne po zaistniałym incydencie oblicze, grzecznie skulił się w drzwiach. Zaiste piekło miałam w oczach a iskry sypać musiałam zgrzytając zębami, albowiem po chwili z miejsca siedzącego uniosła się jakaś pani w szpilkach z nieśmiałą propozycją, żebym sobie skorzystała. Najchętniej to bym skorzystała z jej upindrzonych fioków i sobie szczotę do wycierania kurzu pod szafą zrobiła ale stwierdziłam, że wolę rude. Odpowiedziałam jej więc – nie bacząc, że jad skapuje mi na sandał lewy – że jak stałam piętnaście przystanków to i szesnasty postoję bo i tak zaraz zrobię desant. Lala W Szpilkach przypatrzyła mi się dokładnie jeszcze jak stałam w luźnym i przewiewnym autobusie, więc teraz to miałam głęboko w poważaniu jej propozycję. Zresztą wysiałada na tym samym przystanku. Też mi łaskawczyni.

Dobrze, że nabitej broni palnej nie znajduje się na chodniku codziennie. I nie w drodze do pracy. W przeciwnym wypadku na swoim koncie miałabym już co najmniej setkę pretendetów do nagrody Darwina a moje dziecko w przyszłości znałoby mnie tylko z legend o Wściekłej Maciorze z Łorsoł.

Miłego dnia

Ps. Chciałam tylko dodać, bo może w notce mało czytelne jest – ludzie najczęściej nie reagują na uwagi i prośby o ustąpienie miejsca. Żeby było ciekawiej ostatnio usłyszałam, że ciąża to nie choroba i dalej coś o nowej diecie bananowej od uprzejmej matrony z siatami.

No, to teraz chyba już jasno się wyraziłam w kwestii ‚upominania się’ o ‚swoje’. Za dumna jestem na płaszczenie się. To stoję. Bo na własne żądanie przecież.

Z czereśniami na pracę

Poranne autobusy są nieodmiennie źródłem niezapomnianych przeżyć.

Po pierwsze można się w nich zapatrzeć na kasownik tudzież psychodeliczny i wprowadzający w trans wyświetlacz z imieninami i godziną aktualną jakieś pół roku nazad. A potem z tępym wyrazem twarzy zastanawiać się jak to jest, że właśnie odjeżdża nasz przystanek. I zareagować dopiero po dwóch kolejnych. Za to gwałtownie i ze skutkiem natychmiastowym. W tym miejscu pragnę serdecznie przeprosić wszelkich przydrożnych współpasażerów za ewentualne stratowanie. Zwłaszcza Pana Różowego za gazetę. Pewnie i tak nie było w niej nic dobrego.

Po drugie można się w nich dowiedzieć od siedzącego naprzeciwko czterolatka, że ziemia składa się z czekoladowych ciasteczek i jeśli by jeść je systematycznie a tłumnie to nie będą potrzebne samoloty, bo podróż do Chin będzie betką. Wystarczeć będzie skok w dziurę po ciastkach. Oczywiście w bardziej zawoalowanej w przygłosy formie i oldskulowym stajlu świszczących sylab… Tak. Mowa dzieci zaczyna mieć dla mnie coraz mniej tajemnic. To chyba dobry znak.

Po trzecie, obserwując krajobraz zaokienny, można z niemałym podziwem stwierdzić, że absolutnie nie ma w obecnej rzeczywistości miejsca, w którym przeciętny warszawski kierowca nie potrafiłby zaparkować samochodu. Jestem doprawdy pełna uznania dla samozaparcia i pomysłowości wielbicieli czterech kółek w stolicy. Wyobrażam sobie, że znalezienie tu miejsca do parkowania jest bardziej prawdopodobne niż dwukrotne objawienie w Fatimie ale dumą (choć i przestrachem niekiedy) napawa mnie fakt, iż da się zmieścić z blaszanką tak głęboko pod chodnikowym wiaduktem. Albo pod takim kątem. Ja to bym się bała, że mi się razem z kawałem nadwozia skosi fryzura, ale może ktoś lubi kabriolety tworzone metodą ‚zrób to sam’. Brawa.

Po czwarte można prosto z autobusu wysiąść przed straganik z przepięknymi czereśniami, wołającymi wręcz ‚kup nas, kup i to zaraz’. A muszę przyznać, że urody były te czereśnie wybitnej i dałabym głowę, że czekały tak akurat na mnie. No to wygrzebałam dwa pięćdziesiąt i mam pół kilograma szczęścia na własność.

No, można pracować 😉

Ps. Absolutny hicior wieczoru kabaretowego w Opolu to był dla mnie tekst z lachonarium w tle – ‚Cześć maleńka! Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia czy mam przejść przed tobą jeszcze raz?’

Urocze… a jakie praktyczne ;))

Ryzyko wliczone w cenę, czyli po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się

Lubię robić ludziom niespodzianki. Miłe. Sama nie wiem, czy robię to ze względu na to, by potem patrzeć jak dużą frajdę im to sprawiło i jacy wyjątkowi się poczuli (przynajmniej przez tę jedna małą chwilę zaskoczenia i niedowierzania), czy też raczej ze względu na to, jak sama się potem czuję. A może jedno i drugie? Grunt, że jest mi dobrze, gdy widzę, że sprawiłam komuś przyjemność choćby tylko tym, że pamiętałam, gdy już sądził, że zapomnieli wszyscy. Czuję się wtedy tak jakbym dostawała gigantyczny zastrzyk pozytywnej energii i za to uczucie, gdy obserwuje się jak komuś twarz rozciąga się w uśmiechu a oczy zaczynają się szklić wzruszeniem, warto oddać wiele. Zwłaszcza swój czas i wyobraźnię. Niestety w najlepsze nawet niespodzianki wliczone jest ryzyko…

Wczoraj były urodziny Siostrzycy. Postanowiłam zrobić jej taką właśnie siurpryzową siurpryzę. Żeby było miło, wyjątkowo i absolutnie radośnie. Przez cały dzień nie zadzwoniłam z życzeniami ani nie napisałam nawet pół esemesa. Wyszłam wcześniej z pracy i pognałam do Smyka. Tam zanabyłam drogą okazyjnego kupna upatrzone już wcześniej tekstylia dla moich ulubionych małych kobietek. I tym sposobem wyszłam bogatsza o prześliczną letnią ażurową sukienkę dla Motyla (jeśli kiedyś będę miała córeczkę, to póki nie będzie na tyle duża by gwałtownie protestować będę ją ubierać w takie sukienki – przy czym dodam od razu, że raczej nie toleruję koloru różowego, moje dzieci będą więc miały mocno wyszperane ubranka, bo wszędzie, absolutnie wszędzie w modzie dziecięcej dominuje ów różyk w rozmaitych wersjach i kombinacjach) i o komplet młodej kraciastej modnisi dla Zuzola. W torbie miałam już prezent dla Siostrzycy – wonną parfumę – i pozostawała tylko kwestia dotarcia na miejsce przeznaczenia.

Nie było to wcale takie oczywiste i banalne jakby się wydawać mogło, ponieważ wczoraj w godzinach popołudniowych (a akurat w takich udało mi się pracę zakończyć i rozpocząć ujkent) jakiś mosiek preriowy zaalarmował naszych dzielnych panów policjantów, że w podziemiach pod Rotundą jest bombka i to bynajniej nie taka, co to ją na świątecznej choince uwiesić można. Dzielni panowie policjanci oczywiście jak każe procedura sparaliżowali miasto na ładnych kilka godzin (sześć nawiasem mówiąc), bo przecież podziemia te są tak rozłożyste i pełne tajemnych przejść i korytarzy, że szybciej nie dało się sprawdzić. Dodam może tylko, że dogłębny spacer po nich zajmuje zwyczajowo przeciętnej staruszce 7 minut. I to z przystankiem na pączka i oglądnięcie torebki na wystawie. Ale cóż mogę chcieć – obowiązek to obowiązek – bezpieczeństwo obywateli być musi.

Pech chciał, że akurat w tym czasie próbowałam przedostać się przez centrum. Ulice poblokowane w promieniu 5 kilometrów, tramwaje stoją w grzecznym ogonku, ludzie mdleją w ścisku na chodnikach i w sklepach, z których nie można wyjść na zewnątrz a dzielni panowie policjanci ganiają się w berka spoglądając nieprzytomnym wzrokiem na swoje krótkofalówki. Jakoś udało mi się jednak przemknąć podwórkami kamienic i na piechotkę udałam się na Wolę. Z torbą pełną odzieży, własną wyładowaną torebką i dwudziestką białych róż było to zadanie dość karkołomne, a na pewno mocno nieprzemyślane biorąc pod uwagę mój aktualny stan skupienia, ale z nadzieją, że uda mi się dojść na miejsce nie rozdzielając się przedwcześnie z Lokatorem w jakiejś przydrożnej bramie i z myślą o niespodziance brnęłam naprzód. Słońce i zaduch swoje a ja swoje.

Na miejsce dotarłam półtorej godziny po wyjściu z pracy. I nagle ogarnęło mnie jakieś dziwne, niejasne uczucie. Taki dyskomfort, jak wtedy, gdy mając lat sześć zorientowałam się, że wyszłam po zakupy w kapciach. Uczucie to ogarnęło mnie jeszcze mocniej gdy zorientowałam się, że stoję przed domofonem, który milczy. Najwyraźniej nikogo nie było w domu. Chcąc nie chcąc musiałam do Siostrzycy zadzwonić na komórkofon i ‚najwyraźniej’ się potwierdziło. Była sto kilosów za Warszawą na jakiejś działce z przedszkolną grupą Zuzy. Przełknęłam to co mi się w gardle zrobiło, złożyłam jej życzenia i postanowiłam zawinąć się z powrotem. W końcu mogłam uprzedzić wcześniej. W końcu skąd mogła wiedzieć, że przyjadę. W końcu zawsze była w domu a tu akurat taki jeden jedyny wycieczkowy dzień. W końcu pogoda ładna i jakaś przedszkolna mama zaprosiła grupę innych przedszkolnych mam z pociechami.

Cóż, nie wyszło. Ale i tak warto było. Bo czasem chęci liczą się bardziej niż efekt. Bo czasem sam fakt, że ktoś tę niespodziankę chciał nam zrobić znaczy więcej, niż wszystkie prezenty świata razem wzięte. Taką przynajmniej mam nadzieję. Może innym razem się uda.

W końcu… wszystko jasne i nie mogłabym nawet mieć cienia pretensji bo zrozumiałe, że ma się własne plany i niekoniecznie cierpimy na jasnowidztwo by zorientować się, że ktoś nas akurat nawiedzi z wizytą. Tylko, czy to hormon jakiś, czy zmęczenie, czy ten dzień paskudny w pracy, i ta bomba, i ten spacer godzinny, czy całkoształt świata.. grunt, że siedząc pod tą klatką na tym betonowym klombie z bratkami przy koszu na śmieci… rozpłakałam się jak bóbr. Nie wiem sama dlaczego. Bo przecież mogłam uprzedzić…

Tylko, że wtedy nie byłoby już niespodzianki.

– Ja wcale nie płaczę. To tylko oczy mi się pocą

Wyniki sondy majowej


function ResultWindow(my_win_param) { window.open(„http://www.sonda.pl/wait.php3″,”sondaplwin”,my_win_param); return false; }

Sonda majowa
Gdy budzę się rano…

wyglądam jak skrzyżowanie Terminatora z tchórzofretką po starciu z młotem pneumatycznym
to lepiej do mnie bez kija nie podchodź
nie mogę zlokalizować oczu
po zlokalizowaniu oczu odkrywam, że na policzkach mam wdzięcznie odciśnięte zarysy wszystkich kontynentów… wszystkich jednocześnie
zderzam się z lustrem i zaczyna się awantura
mam ochotę zdobywać świat… ale na szczęście po chwili mi przechodzi
cała ziemia drży gdy błogosławię budzik
nie wyglądam
nie budzę się
to dobry pies… ale ma słabe nerwy

Dżordż prosto z drzewa

– Widziałeś samochód z drzewa?
– Niee
– To wejdź na drzewo i zobacz

Z okna w pokoju mam widok na bzy, uliczkę, rzędy domków i las. Wieczorami nad lasem unosi się mgła gęsta i biała jak mleko. Wtedy wiadomo, że nazajutrz będzie piękne słońce. Z okna w kuchni mam widok na trawnik, psa, ogród i akacje. Najpiękniejsze wschody słońca widziałam właśnie pomiędzy tymi akacjami. A pies teraz gubi sierść ale i tak jest cudny.

Z okna w pracy mam widok na brudny dach, filtry wentylacyjne, parking i zabytkowe kamieniczki naprzeciwko. Najobrzydliwsze opalające się na balkonie w centrum miasta babsko widziałam właśnie tu. Już wiem, że kobieta może być tak paskudna i jednocześnie tak bardzo rozebrana, że cały zastęp rzodkiewek, truskawek, czereśni i brzoskwiń może mnie ochoczo cmoknąć w pompkę. Odechciewa się. Poza tym zabytkowe kamieniczki są ładne i mile odwracają uwagę od reszty widoku.

Tylko, że zabytkowe kamieniczki naprzeciwko akurat są zaciekle remontowane przez szalone zespoły panów robotników. Borują, wiercą, pylą, rozbierają się, gwiżdżą i dają rozmaite wyrazy. Normalnie mam szczęście – Cheapendalesi gratis. I to w godzinach pracy. Zgrabne rusztowanko, zielona siatka maskująca co niestety mało maskuje i hordy mało apetycznych panów o mało zagmatwanych zasobach leksykalnych. No chyba, że chodzi o rozmyślne wiązanki okolicznościowe lecące tu i ówdzie. W kwestii słownika panowie mają polot i finezję godną niejednego lingwistyka.

Poza tym, nie wiem co jest, że im facet bardziej obleśny, utytłany, zionący promilami na odległość potężnego strzału z bazzuki i ogólnie rzecz ujmując pobudzający perystaltykę jelit mocno wzwyż, tym ma się za większego macho. Bo z całą pewnością wszystkie kobiety w wieku produkcyjnym w Polsce (a może nawet i na świecie – w zależności od aspiracji tegoż dżentelmena) dnia i nocami marzą tylko o małym tet a tet z nim. I to już zaraz teraz natentychmiast…

Jasne. Przy założeniu, że wszystkie wyżej wymienione cierpią na poważne a nieuleczalne zaburzenia psychiczne, są niepoczytalne i mają inteligencję na poziomie groszku ptysiowego.

Idę się słodko pouśmiechać.

Mryg mryg

Fotki?

Meet my family, czyli bardzo proszę…

Oto najbliższe sąsiedztwo:

Piękna panorama nade mną:

Moje cudowne biurko:

Sufit – dla Kiszczaka, niech ma:

Widok na okno przez poetycką szufladę:

Wyżej wzmiankowana:

Oraz zastraszony wiatrak:

No! To się znamy.
Teraz idę kupić siekierę.

Sprostowanie po godzinach:

Siekiery nie kupiłam ale kupiłam gacie. W paski. Zielono-żółto-niebiesko-czarno-pomarańczowo-czerwone. Takie co by Obywatelowi nie przeszkadzali a niekoniecznie pod pachy sięgali. Zdjęcia nie będzie bo już je mam na tyłku. Poza tym to wybitnie niskie biodrówki. Oczywiście przy założeniu, że biodra ma się w połowie pośladków.

7 zeta do tyłu ale jakie widoki 😉
Odezwę się jak wyjdę z podziwu.

Późnym wieczorem:

Wyszłam.

!@*)$%^#$&@#!

Przeprowadzka wcale nie brzmi wspaniale. Wręcz kurde jego mol przeciwnie. Nie było mnie gdy bety przenosili bo musiałam wyjść. Po powrocie nic nie było już takie jak dawniej. Okno – owszem jest, ale mogę sobie popatrzeć bokiem ewentualnie, jak sie nauczę. Tylko żebym przy tym zeza rozbieżnego nie dostała. Pokój? Cóż – camera obscura by się tu wynudziła jak mops. Syfnie białe (dawno dawno temu) ściany, w które nie da się wbić pinezki bez użycia młotka i olbrzymiej dozy cierpliwości.

Uszkodziłam sobie mojego osobistego kciuka przy próbie zainstalowania nad biurkiem kalendarza z gołymi motocyklami. I w mordę jeża prędzej bym tę ścianę przewinęła na lewą stronę z cegłami i watą szklaną, niż by to się udało. Kalendarz wylądował w koszu a ja sapiąc na fotelu. Policzę do dziesięciu to może nie wyjdę na ulicę z siekierą i nie zacznę zabijać. Może tylko trochę podgryzę. O ile uda mi się liczyć nie zgrzytając zębami.

Brzydko, szaro, nijak i wybitnie mało ustawnie. Siedzę tyłem do drzwi (do pozostałych zresztą też ale jakoś mnie to nie dziwi…), więc każden jeden delikwent, co sobie zażyczy akurat przejść nieopodal, może mnie zlustrować dogłębnie w temacie pracy bądź innych czynności. Zwłaszcza w temacie innych czynności. Poza tym jak się otworzy okno i drzwi – a inaczej się nie da bo w przypływie dobrego humoru słońca robi się szwedzka sauna za free tyle, że bez Szwedek – to mam przeciąg aż miło. Poza tym obok mam też wentylator ale warknęłam mu na wstępie, że jak będzie działał to jest pierwszy w kolejce do przyspieszonej eksmisji przez to okno co to się tak krzywo otwiera. Na razie skutkuje.

Biurko to jest w ogóle inna historia. Ja nie wiem kto tu siedział przede mną ale chyba jego ulubionym zajęciem (poza byciem ostatnią żyjącą fleją i ogryzaniem nóg tegoż biurka) był skok z obrotowego krzesła obunóż do otwartej szuflady. Raz, że ten ktoś musiał być wybitnie wąskodupny bo szuflada mikra jak Koreańczyk w podziemiach i to po sezonie na skarpetki, dwa, że co to w ogóle do jasnej nieustającej ma być! Się pytam!

Szuflady bez dna to może i fajne są, ale w przenośni. W życiu codziennym to ja wolę takie funkcjonalne, w które mogę sobie (excuce mot) wsadzić zszywacz, długopisy, linijki, kalkulator, dziurkacz i inne narzędzia tortur + rafaello i kisiel ‚słodka kurde chwila’ bo tak. I może nawet taśmę klejącą bym zmieściła i korektor. A na kiego grzyba mi taka, przez którą mogę sobie popatrzeć na zachód słońca? I to jak rzucę okiem prawoskrętnie na odległość 5 metrów? No? Ma ktoś koncepcję co mam sobie z tą szufladą zrobić? Wiem, mogę ją sobie podpalić i upiec na niej żółwia-maskotkę, bo na moim ogrooomnym, olbrzymim, gargantuicznym wręcz biurku nic poza monitorem, klawiaturą, telefonem i myszką mi się nie mieści. Upchnęłam jeszcze kubek ale to łokciem.

Oczywiście muszę wspomnieć jeszcze o wuce, gdzie po wejściu trzeba się kłócić z umywalką (o ile coś tych rozmiarów da się nazwać umywalką) o pierwszeństwo do sedesu. Nie opracowałam jeszcze metody na mieszczenie się tam bez obijania sobie kolanami brzucha ale jak opracuję to napiszę poradnik. Pomieszczenie szumnie nazwane ‚kuchnią’ pominę milczeniem.

Myślę, że polubimy się z nowym pokojem. Taaak. Co za klimat i ta przestrzeń i ta szafa obok i ten dyskretny urok zapyziałego peerelu. Cud, miód i maliny. To wymarzone miejsce na realizację głęboko skrywanych i uśpionych dotychczas ambicji. Wreszcie mogę się spełnić.

Zostanę seryjnym mordercą.

Się dzieje

Dziś mamy przeprowadzkę. Opuszczamy nasz miły, ciemny, klaustrofobiczny pokoik (który bardziej spodobał się komuś innemu kto najwyraźniej stwierdził, że nasza czwórka to i tak nic nie robi, więc może spadać na bambus albo do wucetu) i udajemy się do budynku obok. Ponoć jest bardziej obskurnie ale twierdzę śmiało, że to plotki. Bardziej obskurnie przecież nie może być w centrumie bo by się robale na przedmieścia wyprowadziły. One też mają swoją godność. Zresztą zobaczę to ocenię sama.

Na razie wszystkiego dowiadujemy się pocztą pantoflową. Dobrze, że ktoś nas w ogóle poinformował, że nas przestawiają. Tak, umyślnie użyłam porównania do mebla przesuwnego. Poprzednio nas po prostu w ujkent przenieśli. Zorientowaliśmy się, jak w poniedziałek przyszliśmy do pracy i naszych rzeczy nie było a głucha pustka powiedziała nam dźwięczne heloł. Teraz to pełna kultura normalnie. Plotki krążyły od dwóch tygodni. Szef poinformował nas przedwczoraj. Żeby nie było, że nie wiemy. Poza tym teraz sami się będziemy przenosić, więc tym bardziej wypadało. Bo co. Sam ma dźwigać?

Z nowin absolutnie fantastycznych (przynajmniej jedna): ponoć jest OKNO, więc będzie nieco jaśniej, nieco mniej klaustrofobicznie pewnie i zawsze będzie przez co wyskoczyć w przypływie energii po Matki Boskiej Pieniężnej. Czad. Już zapomniałam jak to jest pracować przy dziennym świetle. W tej jaskini to tylko świetlówki i lampka. A kwiatki więdły na samą myśl o pokoju numer 5. A tu proszę. I widok będzie ładny. Na Orbis i jakąś knajpę. I spaliny świeże jak maliny. I drugie piętro. Niby tylko jedna winda jest i to mało fartowna ale zawsze to o dwie kondygnacje bliżej do dołu. Mniej biegania.

Co prawda jeszcze nie do końca sobie tę przeprowadzkę wyobrażam – no bo jak to? zasuwać z monitorkiem, komputerkiem, klawiaturką i myszką.. biureczkiem, krzesełeczkiem, szafeczką z otwierającymi się szufladeczkami.. pudłami z dokumentacją, stertą papierzysk pod pachami i własną torbą w zębach na dół, na zewnatrz i potem szu do innego budynku i na górę? i może jeszcze drukarkę na plecy? – ale chyba będę musiała.

W kwestii dźwigowej nieodmiennie liczę na płeć męską (ponoć). Zobaczymy czy się nie przeliczę. Najwyżej poczekam aż moje rzeczy za mną zatęsknią i same się przytachają. Może reagują na jakieś elektrowstrząsy? Albo przynajmniej widok nagiej Renaty od Kurwików? To bym się postarała o jakieś urocze fotosy dla nich i torebki podróżne nagłej potrzeby dla siebie. A może…

Już wiem – zacznę wierzyć w teleportację.

Mocy przybywaj!

Apdejt 18.26

Akcja społeczna KM!!!

To co nas nie zabije i nie wzmocni zdecydowanie powinniśmy przespać

Otrzymałam zgodę na podzielenie się z blogiem pewną historią. Pewna historia miała miejsce jakiś miesiąc temu w jakimś nocnym autobusie po jakimś koncercie w stylu wybitnie gotyckim, z którego to wracała pewna moja kuleżanka. Kuleżanka ubrana była równie wybitnie gotycko co reszta bywalców takichż koncertów (a może nawet wybitniej) a strzeliste okna miała na plecach. Kościołów w posiadaniu nie stwierdzono ale makijaż za to – pełen gotyk – mocny, ciężki i taki w stylu kokoty w rokoko tylko po ciemku.

Kuleżanka w makijażu i pełnym rynsztunku wyglądała ładnie i na koncercie zapewne furrorę zrobiła niemożebną aczkolwiek w środkach komunikacji miejskiej i bez stylowego ‚bwhrryyyy łeeee’ z równie stylowym wrzaskunem z mikrofonu najzwyczajniej w świecie dość mocno wyróżniała się z otoczenia. Dobrze, że nocnymi autobusami nie jeżdżą babinki z różańcami, odmawiające godzinki i inne litanie bo niejedna by się z pewnością mogła poczuć co najmniej nieswojo i na (excuse mot) amen przerazić. Zamiast babinek i ich różańców, nocnymi autobusami jeżdżą za to różne świry i inni panowie. Trza uważać.

Kuleżanka mimo zmęczenia pomna była zachować odstęp i ostrożność, jednak i tak spotkała ją niespodzianka. Podszedł do niej bowiem pewien młodzian, na licu i w postawie przystojen niezmiernie i rzucił jej hasełko: ‚jesteś wolna?’…
Ja na jej miejscu zanim bym pomyślała, odpaliłabym: ‚nie, szybka’ ale kuleżanka odpaliła coś innego. Też bez zastanowienia ale jeszcze lepsze. Odpowiedziała – ‚sorry, nie pracuję’ – i zanim zdała sobie sprawę z efektu jaki wywoła, nieomal zjadła kasownik. No tak.. fajrant chłopcze, fajrant.

Mianowicie nie dość, że kuleżanka na własne życzenie zrobiła z siebie wzmiankowaną kokotę w rokoko tylko w czasach współczesnych i speszyła biednego młodziana (bo jak się okazało o nic z TYCH rzeczy mu nie chodziło i zwyczajnie chciał zagadać bo mu się bardzo spodobała a nie chciał być posądzany o rwanie zajętej pannicy), to jeszcze speszyła siebie samą i pół autobusu.

Biedny młodzian w przyszłości nie odezwie się słowem do najpiękniejszej nawet i najbardziej pociągającej nieznajomej… chyba, że zmodyfikuje słownik, a biedna kuleżanka w przyszłości prędzej połknie swój własny język i podwójny fotel z przegubowca, niż wyjdzie na kurtyzanę w efekcie swojej własnej odpowiedzi… chyba, że zmodyfikuje gotyckie koncerty i po nich powroty. Generalnie śmiechu było potem co nie miara, ale w tym autobusie czerwień jej oblicza była zapewne porównywalna z flagą byłego EsEsEsEr i to w szczytowej fazie prania w Perwolu.

Wniosek? W autobusach drzwi otwierają się zawsze do środka.