Prasówka

Są ludzie, których powinno się sterylizować… myślę, że tak byłoby łatwiej dla obu stron… i dla tych, którzy nie chcą dziecka… i dla tych niechcianych… co nie mają i nigdy mieć nie będą żadnych praw.

W Gazecie Wyborczej przeczytałam o przedsiębiorczej parze dwojga 30-latków z Zielonej Góry. Para ta, oprócz tego, że kochała się mocno, sprzedawała przez Internet coś na kształt leku wczesnoporonnego. Mieszanina silnych leków, których skutkiem ubocznymi było poronienie…

Kiedyś owa para chciała pozbyć się niechcianej ciąży i po konsultacji z kilkoma farmaceutami połączyli lek przeciw chorobom nowotworowym (skutek: obumarcie noworodka) z tabletkami na wrzody (powodowały wydalenie płodu). Metoda okazała się skuteczna.

Tu już mnie walnęło… i to zdrowo. Ja się pytam do cholery jasnej co to za farmaceuci, którzy radzą jakie specyfiki połączyć i w jaki sposób, żeby uzyskać efekt aborcji. Czy aby na pewno wszyscy dobrze zrozumieliśmy przysięgę Hipokratesa?? Bo ja mam wątpliwości…

Para pozbyła się kłopotu i wszystko byłoby jeszcze w miarę znośnie ale… postanowiła zarabiać na sprzedaży mikstury. Za to osobiście bym zabiła… ale to tylko moje zdanie. Gołąbki założyły stronę internetową, na której przedstawiła dokładną instrukcję postępowania, skutki uboczne i ceny sprzedawanych leków wczesnoporonnych. Skład mieszanki modyfikowali pod wpływem nowo przeczytanej książki medycznej lub rozmowy z lekarzami…

Osoby chcące usunąć ciążę wchodziły na stronę i zamawiały leki e-mailem. Po kilku dniach przesyłka z tabletkami przychodziła pocztą. Wcześniej delikwent płacił przelewem 750 zł na konto sprzedawców.

Policja ustaliła, że za pomocą leków kupionych u owej pary aborcji dokonało blisko 500 kobiet. Najwięcej z Poznania, Warszawy, Łodzi, Krakowa, Szczecina i Zielonej Góry.

Dla niektórych pacjentek zażywanie leku omal nie przyczyniło się do śmierci. Z powikłaniami trafiły do szpitala. To akurat nie zmartiło mnie tak jak pewnie powinno ale ja to w ogóle dziwna jestem…

Pomysłodawcy właśnie trafili do aresztu. Policja obserwowała ich transakcje internetowe a jedną z osób zatrzymano na poczcie w trakcie wysyłania tabletek.

Każde draństwo ma krótkie nogi.

Prędzej czy później wyjdzie na powierzchnię i zacznie capić jak zdechły szczur. Powiem szczerze, że nie mam do aborcji jednoznacznego stosunku. Uważam, że to sprawa kobiety, czy chce usunąć ciążę czy też nie. Przecież to ona będzie się musiała nauczyć z tym żyć. Nie mnie oceniać czy wybiera ‚mniejsze zło’ (osobiście nienawidzę tego określenia, które tak na serio nic nie znaczy i jest jedynie usprawiedliwieniem dla własnej niemocy i głupoty) czy zabija i za to powinno się ją potępiać. Ja nie potępiam nikogo… staram się zrozumieć… bo potępić jest najprościej. Ale to na pewno jest wybór, który powinna podjąć kobieta i jej partner. Dlatego tak strasznie się wściekam jak najdonośniejszy głos w tej sprawie zabiera kler i panowie politycy. Bo niby co oni o tym wiedzą? Nic. A szczekają najgłośniej…

Każdy kij ma dwa końce… conajmniej… I dlatego też nie jestem szczęśliwa, gdy widzę smutne oczy dzieciaków z bidula i gdy czuję… to co one… Bo domy dziecka są przepełnione a emocjonalnie w nich pusto jak w tunelu… tylko, że ten tunel prowadzi donikąd…

Może gdyby z prawa do aborcji nie robiono takiego cyrku nie byłoby ludzi, którzy chcą zarobić na sprzedaży śmierci… i może nie byłoby mi tak parszywie jak po przeczytaniu tego artykułu. Przykro mi, że są tacy ludzie. I przykro mi bo wiem, że to jest jedna w takich spraw… w których nie ma podziału na dobro i zło, czarne i białe… I których nie powinno się oceniać, osądzać… bo czy ktoś ma do tego prawo? Ja mam za złe tylko tej cholernej parze, że za pieniądze z zabijania kupowali chleb, kwiaty, nowy telewizor, jechali na wakacje…

Może właśnie dlatego taka ambiwalencja mierzi i uwiera najbardziej… wszak moralne zasady i codzienność coraz częściej nie spotykają się na jednej ścieżce.

Tymbark na dziś – Tak smakuje życie

Lubię i często opowiadam, czyli przychodzi baba do lekarza

W małym miasteczku była sobie uliczka a po jej obu stronach dwa gabinety lekarskie. W obu gabinetach lekarze – koledzy. Taki folklor z gatunku fantasy.

Pewnego dnia do jednego z lekarzy przyszła baba… z olbrzymią, gargantuiczną, potwornie grubą dupą… ale to taką, że ledwo mogła się zmieścić w futrynę wejściowych drzwi. Lekarz jak ją tylko ujrzał wybuchnął rechotem perlistym aż cały gabinet zadrżał w posadach. Baba z kosmicznym zadem odwinęła się, sieknęła mu z liścia przez web aż się kolo zakrył nogami i wyszła fukając na bezczelną służbę zdrowia. Dzielny lekarz, co to się powstrzymać przed śmiechem nie mógł, pozbierał się szybko z podłogi i czym prędzej zadzwonił do kolegi z naprzeciwka uprzedzając go, że za chwilę nawiedzi go biodrzasto-pośladowe monstrum i żeby za żadne skarby świata się nawet nie usmiechnął bo on dostał właśnie plaskacza a tak, to przynajmniej jeden z nich zarobi i pójdą na piwo obrabiając babie… za przeproszeniem… dupę.

Kolega naszykował się jak szczur na otwarcie kanału, wstrzymał oddech i zwieracze, przybrał gładkie lico z miną pokerzysty i czekał.

Po chwili włazi baba… za nią jej wielki zad. Lekarz zachłysnął się powietrzem i prawie parsknął ze śmiechu tą kanapką co ją przed godziną zjadł, ale powstrzymał się i mężnie zagaił nieśmiertelne w takich dowcipach:

Lekarz – Dzień dobry, co Pani dolega?

A baba mu na to aż prawie z krzesła spadł:

Baba – Panie Dochtor… mam małe piersi

Lekarz ostatkiem sił tylko wytrzymał, żeby nie zarechotać szpetnie, ale mu się jakoś udało. Tłumiąc nerwowy chichot polecił:

Lekarz – Proszę się rozebrać.

Baba posłusznie się rozebrała. Lekarz cyc obejrzał cyc lewy i prawy. Zamrygał dla pewności czy to nie fatamrugana. Faktycznie stwierdził, że baba poza ogromniastą dupą ma małe piersi. Baba zmartwiona czekała razem z zadem na werdykt jury w białym kitlu. Dochtor zaś podumał, pokiwał się chwilkę, podrapał w łysinkę i zaordynował:

Lekarz – Proszę codziennie rano i wieczorem pocierać w rowku między piersiami papierem toaletowym.

Baba – zdziwiona nieco – A to pomoże??

Lekarz – już ubawiony – Noo… dupie pomogło ;))

W metrze ścisk

Jechałam dziś metrem. Na dworze ziąb a tam sauna. Duszno, tłoczno i upierdliwie. Ledwo zmieściłam się do wagonu. ‚Mekong delta’ normalnie – jak to mawia Haluta. Ktoś kogoś zajechał neseserem, ktoś komuś nakaszlał w dekolt, ktoś inny wetknął jakiejś paniusi rysunkową tubę pod kiecunię – i w sumie dobrze, jakby się bardzo postarała mogłaby mieć radochę a przy okazji powyżywać się na otoczeniu. Jakiś rwetes ogólny się zrobił. Brakowało mi tylko gustownego otwarcia drzwi przez maszynistę w trakcie jazdy i w ogóle pełen suspense. Przynajmniej nieco by się przeludniło i nie czułabym na plecach jakichś 120 kg mocno żywej wagi. Ogólnie sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Wylądowałam z nosem w niebezpiecznym pobliżu pachy mało luksusowej za to solidnie skropionej jakąś z deczka przyciężkawą jak na tę porę dnia perfumą, rąk nie mogłam oderwać od tułowia z uwagi na ograniczone pole manewru i ścisk wszem i wobec panujący, nogi w lekkim przykurczu już zaczęły się buntować bo stojąc na palcach ze zgiętymi kolanami, będąc przy tym odchylonym prawoskrętnie w tył o jakieś 18 stopni, poczułam na stopach kogoś jeszcze. Wurwa żesz! – pomyślałam sobie starając się wydobyć lewego glana spod żelaznego uścisku jakiegoś nożnego imadła rasy ludzkiej. Ciężko było i mozolnie ale wyszarpnęłam kopyto i… zawisłam z nim w powietrzu. Zaiste musiałam wyglądać jak flaming… z pewnością też z tego zaduchu i furii byłam różowa. Wszystko fajnie, tylko do jasnej i nagłej… flamingi mogą stać na jednej nodze dzień cały dumając nad sensem istnienia przepływającej właśnie obok ryby ale ja NIE! Nie miałam w planach tai-chi w wagonie metra ani nic z tych rzeczy. Chciałam tylko dojechać na miejsce przeznaczenia, wypełznąć na powierzchnię i dziękować stwórcy za wybawienie kupując sobie w przejściu pozdziemnym w ramach pokuty drożdżówkę. Ale nie takie to proste jakby się zdawać mogło. O nie. Skrętność mego ciała posunięta była już nieco dalej bo minęły dwie stacje i roszady spowodowane ruchem wysiadający-wsiadający zdążyły upodobnić mnie razem z płaszczem do pięknie kręconego włoskiego loda z polewą w kolorze krwistego wkurwa zmieszanego z obłędem. A do tego wszystkiego poczułam wibracje. W każdych innych okolicznościach przyrody mogłoby być mi niebywale przyjemnie ale akurat tu i teraz telefon w portkach to KOSZMAR. I ja się pytam po kiego grzyba porobili te nadajniki w tunelach? Co? W dziób chcą czy jak? Albo coś ciągle pipa polifonicznie-traumatycznie-fałszująco-wnerwiająco nad uchem albo wprawia osobisty tyłek w niebezpiecznie giglające wibracje. Metro powinno być wolne od zasięgu. Tak sobie właśnie wymyśliłam. Do telefonu dostać się nie mogłam bo uziemiona byłam nieziemsko i pokrętnie, odebrać na odległość choćbym chciała nie dam rady, pozostało mi tylko czekać aż ktoś namiętnie do mnie telefonujący wreszcie skończy i przestanie mnie łaskotać. Skończył. Ufff… No i do cholery zaczął jeszcze raz. Dżizas! Tym razem mantra ‚nie swędzi mnie prawy pośladek, nie swędzi mnie prawy pośladek’ odwróciła na chwilę moją uwagę od wibrującej komórki i skoncentrowałam się na niej. Moja koncetracja jest wielka i potężna. Z nią nie lękam się niczego, pan jest moim pasterzem, jestem heya-pozytywna, gram na tniutni i w ogóle mam barchanowe gacie w kratę i nie zawaham się ich użyć. Koncentracja to jest to. Jak już uda mi się ją przywołać nie jest jej w stanie powtrzymać nic… tylko ja sama… jak przestanę się koncetrować. Tym razem też tak było. Szkoda tylko, że nie zdążyłam w porę jej wyłączyć i w osłupienie wprawiłam pewnego pana, na którego grzeczne pytanie ‚czy wysiadam?’ niczym nie zrażona odparłam ni mniej ni więcej tylko ‚nie swędzi mnie prawy pośladek’…

Myślę, że burak, który wpełzł mi na policzki był widoczny w przestrzeni kosmicznej a ‚czerwony jak cegła’ wypadłby przy mnie dość… blado.
Nie wsiądę do metra przez najbliższy miesiąc…

Tymbark na dziś – Ale jazda!

Dawno dawno temu…

…była sobie mała zagubiona dziewczynka. Dziwiła się światu i ludziom. Była tak bardzo inna, że nigdzie nie czuła się dobrze i bezpiecznie. Nie miała domu. Zagubiła się gdzieś w labiryncie smutku, krzyku i bólu. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego ludzie tak bardzo ranią siebie bez powodu… dlaczego nie doceniają szczęścia jakim jest drugi człowiek, dlaczego pogardzają, nienawidzą, za złe mają dłoń wyciągniętą ku nim a za pomoc i wsparcie potrafią wbić nóż w plecy… z współczującym uśmiechem… i czemu z tak twardego kamienia mają serca… Dziewczynka bardzo chciała znaleźć prawdziwego człowieka. Takiego, który rozumiałby ją bez słów i akceptował taką jaka jest, który ceniłby ją za dobroć i nie karcił za coś na co nie ma wpływu… zwłaszcza, gdy tak naprawdę nie ma za co… gdy tak naprawdę powinien się z nią z tego cieszyć i być dumny… Ona zawsze bardzo chciała by ktoś kiedyś był z niej dumny… Choć jeden jedyny raz… Prawdziwy człowiek miałby być przy niej i pozwolić jej być przy sobie, cieszyć się jej szczęściem i pozwalać jej uszczęśliwiać jego, dzielić jej smutki i chcieć jej kojącej dłoni, gdy jemu będzie pusto i źle. Prawdziwy człowiek tak jak mała dziewczynka miał się składać z partnerstwa i wzajemności. I tak jak ona umiałby postępować, kierując się intuicją i uczuciami a ludzi traktować w sposób, w jaki sam chciałby być przez innych traktowany. Ona miała dla niego prawdziwy skarb… Mała dziewczynka schowała kiedyś pod powiekami zdjęcie prawdziwego człowieka, ale czas, przez który go szukała i zbyt dużo łez zatarły ten obraz. Teraz widziała tylko kontury uśmiechu. Dlatego wiedziała, że prawdziwego człowieka pozna właśnie po uśmiechu. Rozglądała się bacznie i wszędzie szukała tego pogodnego wyrazu twarzy, który sama też od zawsze miała, ale wszędzie widziała tylko grymasy złości i żalu, wszędzie tylko pretensje i gniew. Nie wiedziała dlaczego. Z początku bała się ludzi. Nauczyła się, że nie można im ufać i wierzyć w to co mówią. Wszystko przez to, że zbyt wiele cierpienia jej zadali, zbyt wiele bólu musiała przełknąć… zwłaszcza od tych najbliższych jej sercu. A serce miała wielkie i gorące jak lipcowe słońce w samo południe. Nie mieściło się w jej drobnej piersi, więc chodziła wszędzie z tym sercem na dłoni. Każdemu kto potrzebował ciepła, sympatii, zainteresowania czy po prostu bliskości kogoś innego dawała część tego swoje największego skarbu… a przez to samej siebie. Za każdym razem gdy widziała czyjś uśmiech, radość i szczęście sama czuła się najcudowniej na świecie. Bo czyż jest coś piękniejszego na tym świecie niż uszczęśliwienie kogoś innego? Dziewczynka wiedziała, że nie. Sądziła, że w tych uśmiechach odnajdzie prawdziwego człowieka, któremu chciała dać to co miała najcenniejszego: tęczę w butelce, mądre spojrzenie dwóch błękitów i swój uśmiech… jedyny i wyjątkowy. Im więcej z siebie dawała tym sama czuła się szczęśliwsza. Niestety zauważyła, że uśmiechy, które widzi są sztuczne, oczy, w które patrzy, kłamią, a dłonie, które dotąd wydawały się przyjazne, zaciskają się w pięści. Z ust raz po raz biły ją kamienie przykrych słów a ona… mimo tego wciąż próbowała… Wciąż i wciąż na nowo starała się odnaleźć w ludziach i wydobyć to, co za wszelką cenę sami tłamszą i chcą ukryć… dobro. Mimo, że sama z każdym dniem coraz bardziej… kurczyła się i zamykała w sobie. Wierzyła i chciała wierzyć dalej. Wciąż była i wciąż z przepastnych kieszeni wyjmowała okruchy radości karmiąc nimi wszystko wokół. Z każdym dniem była bliżej ludzi, poznawała ich bardziej i mimo nieustannych porażek coraz mocniej wierzyła, że wystarczy chcieć… i uda się. Chciała… tak bardzo chciała, że czasem sama już nie była pewna czy to tylko jej chęci czy faktycznie udaje się jej wykrzesać w tym mroku iskrę nadziei. Jednak z czasem coraz rzadziej się uśmiechała, zaczęła zbyt często i ciężko chorować, widziała zbyt wiele i zbyt wiele musiała zrozumieć, za dużo cierpienia innych przyjąć nie mając przy tym z kim podzielić się własnym… Zbyt samotna czuła się mała dziewczynka na pustyni ludzkich głów i rąk. Zbyt pojedyncza. Nauczyła się przyjmować ciosy z podniesioną głową, nauczyła się, że nie wolno jej płakać i użalać się nad sobą, nauczyła się widzieć światło w mrocznym lesie i szczęście w najdrobniejszym okruchu chleba. Było coś co w jej oczach uczyniło ją nieśmiertelną i niezniszczalną… nadzieja. Z nią każdy ból był do zniesienia, każdy cel wydawał się łatwiejszy do osiągnięcia a każda przeszkoda dawała się pokonać. Wszystko po to by zobaczyć uśmiech prawdziwego człowieka. Mała dziewczynka wiedziała, że gdy go znajdzie… będzie mogła nareszcie przestać biec, odpocząć… że w końcu będzie mogła zasnąć i będzie się czuła bezpieczna. Kiedyś wierzyła w ludzi ufnością dziecka… teraz czas narzucił jej nieodzowny dystans, zdążyła też zbudować wokół siebie mur… ale wciąż cała była nadzieją, uśmiechała się, pomagała w potrzebie, zawsze potrafiła znaleźć z każdym coś za co należy go podziwiać i kochać, zawsze znajdowała słowa żeby powiedzieć jak bardzo ważny jest dla niej ktoś inny. Mała dziewczynka szukała prawdziwego człowieka wszędzie i nieustannie. Chodziła z sercem na dłoni i wypatrywała uśmiechu… odpowiedzi na swój własny. Szukała kogoś, komu będzie mogła dać szczęście. Z czasem zauważyła, że to serce na dłoni już nie jest takie ogromne, że jakby mniejsze już i mniej jakoś gorące. Stopniowo topniało, kurczyło się i ona też malała… było jej coraz mniej i mniej. Pewnego dnia serce było już tak małe, że bez trudu mogło wrócić na swoje miejsce. Jakoś pusto się zrobiło i smutniej na świecie. Kolory zblakły i wypłowiały… i tylko jej oczy były jeszcze błękitne jak dawniej… choć teraz pełne łez, że kolejny człowiek nie okazał się prawdziwy. Poznała wielu ludzi, dużych i tych całkiem małych, kobiety i mężczyzn i dzieci, starych i młodych… ale żaden z nich nie miał uśmiechu, którego szukała… uśmiechu prawdziwego człowieka. Ale ona nie poddawała się i nie traciła wiary. Wiedziała, że kiedyś go znajdzie… nie raz już czuła jego obecność… ciągle miała nadzieję i wiedziała, że nigdy mieć jej nie przestanie. Tylko już na wyciągniętej dłoni nie miała serca, a ta dłoń coraz mniejsza była i drobniejsza. Serce było już schowane. Dużo na nim łatek i pęknięć ale wciąż jeszcze bijące, wciąż ciepłe jeszcze i wciąż gotowe by znów przywitać dłoń. Nadal miała mądre spojrzenie i uśmiech dla każdego, kto gotów był go przyjąć a butelka nadal połyskiwała cudnie wielobarwną tęczą. Nadal była sobą…
I tylko czasem mała dziewczynka dziwiła się czemu ciągle maleje i niknie, czemu jest jej coraz mniej… aż pewnego dnia zrozumiała… i przypomniała sobie, że kiedyś… była całkiem duża.

Bajka

Tylko dla orłów

Ziuta
laska żyjesz?
Bajka
eee… a ile mam czasu na odpowiedź?
Ziuta
10 sekund
Bajka
waham się
Ziuta
czas minął… komisja w składzie me, myself & I stwierdza, że żyjesz bo jakbyś nie żyła to bym teraz pisała w próżnię…
Bajka
skąd wiesz co mam w głowie 😉
Ziuta
i nie dostała odpowiedzi
Bajka
ustawiłam sobie automatyczne
Ziuta
każdą inną?
Bajka
no widzisz jaka jestem zdolna 😉
Ziuta
byłam wczoraj na tej no… jak to się nazywało… o! randce
Bajka
w ciemno?
Ziuta
no jasno to nie było fakt 😉
Bajka
miałaś do wyboru trzech kandydatów i byli tak beznadziejni, że wolałaś hostessę?
Ziuta
nie… ale już widzę, że niezła z ciebie świnka
Bajka
łłiii tak… od razu świnka… widziałaś u mnie zakręcony ogonek?
Ziuta
nie, ale wszystko jeszcze przede mną 😉
Bajka
i z kogo większa świnka? 😉
no ale co z tą randką? bosz co za straszne słowo
Ziuta
no kolega mnie umówił z takim jednym
Bajka
no to cham… mógł od razu z dwoma 😉
Ziuta
ty perwersie 😉
Bajka
nie perwersie tylko ‚ty moja strasznie mundra i praktyczna kuleżanko’… jakby jeden nie ten teges to zawsze zostaje przydupas numer dwa
Ziuta
jesteś okropna
Bajka
wiem ale nie ja ci sie mam podobać 😉 no więc…?
Ziuta
no więc fajny był… taki jak obie lubimy… wiesz
Bajka
mrrr… wiem 😉
Ziuta
i w ogóle
Bajka
hmm… to ‚w ogóle’ lubię najbardziej
Ziuta
wiem dlatego piszę
Bajka
przeca to twój absztyfikant, to po co mi takie rzeczy piszesz? 😉 teraz będę dyndać nogami zez krzesła i ogryzać paznokcie aż w końcu nerwicy natręctw dostanę 😉
Ziuta
no on był super i w ogóle itepe itede i etcetera nawet i miałam ochote go zjeść razem z mankietami jeszcze przed deserem ale…
Bajka
miał ale?… uuu niedobrze
Ziuta
otworzył usta
Bajka
no i…?
wyskoczył mu stamtąd obcy, syknął i zdekapitował kelnera mlasnąwszy przy tym z sarkazmem po czym zacytował Nietzsche’go?
Ziuta
nie ale też było śmiesznie
Bajka
miał pomiędzy zębami latający cyrk Monthy Pythona?
Ziuta
nie no rozmawiał i śmiał się
Bajka
no wiesz… dość ciężko się rozmawia nie otwierając ust… choć znam takich co to potrafią a ty jak chciałaś mima to trzeba było koledze zaznaczyć ale za to, że się śmiał… to… faktycznie… masz rację… powiesiłabym gościa za jaja i kazała smażyć omlety w tym gustownym zwisie
Ziuta
wariatka 😉
Bajka
a ty to może nie? czepiasz się, że się facet śmieje… jesteś jeszcze gorsza niż ja normalnie 😉 chyba lepsze to miałby sie łajza mrukiem bez polotu i finezji okazać
Ziuta
ale kiedy on się TAK śmiał, że że że… że mi włosy na łydkach pod skórę wrastać zaczęły
Bajka
mówiłam nie debiluj debilatorem 😉
tzn jak?
Ziuta
tak… że miałam go ochotę walnąć krzesłem przez łeb żeby przestał
Bajka
hmm… wysokie rejestry?
Ziuta
kosmicznie i do tego usta układał w dzióbek… wyglądał jak jakiś jeah bunny dzięcioł
Bajka
a ty widziałaś kiedyś dzięcioła?
Ziuta
nie, tak mi jakoś się skojarzył
Bajka
dobra… zbierzmy fakty
miałaś randkę z panem mrau-czemu-tu-jeszcze-siedzimy co to się okazał k sażaleniu Farinellim i co? sprawdziłaś czy z niego ten ostatni kastrat?
Ziuta
nooo… nieee… ale mam dylemat
Bajka
jaką założyć bieliznę?
Ziuta
nie ty ruro 😉 jak mu delikatnie zasugerować, że nie podoba mi się jego śmiech
Bajka
masz trzy wyjścia: powiedz mu ‚stary nie rżyj tak bo nas na Chappi przerobią’, zabierz go na melodramat – albo się popłacze albo uśnie i problem z głowy a ty potem zrobisz z nim co będziesz chciała albo poszukaj zastępcy
Ziuta
tia… jesteś nieoceniona jeśli chodzi o dobre rady
Bajka
ja bym wybrała bramkę numer jeden
Ziuta
a jak nie zrozumie dowcipu?
Bajka
no to automatycznie otwiera ci się bramka numer trzy – na kijek ci taki niekumaty… dwójkę wykluczyłam od razu – nie cierpię melodramatów a facet, który dałby mi się zabrać na taki film odpada w przedbiegach
Ziuta
dlaczego?
Bajka
bo albo nie potrafi powiedzieć ‚nie’, albo zużył już oba jaja na omlet…

Muszę pamiętać żeby…

jeść witaminy
ale nie wszystkie na raz
nawet jeśli są to pyszne cukierki do ssania o smaku pinacolady
być grzeczną i uprzejmą… przynajmniej gdy ktoś patrzy
a jak nie patrzy to jego strata
nie przeklinać
przynajmniej nie za często
nie ziewać rozgłośnie w autobusie
nie pokazywać języka pasażerowi z autobusu stojącego obok na światłach
jak wyjdzie może sieknąć
albo chcieć umówić się na kawę
sama nie wiem co gorsze
nie uśmiechać się wieloznacznie
nie spoglądać spode łba
nie przeciągać się w pracy
ponoć koledzy multimendialiści się skupić nie mogą
nie siedzieć po turecku na obrotowym krześle… potem boli zadek
nie wsiadać do windy z zamkniętymi oczami… klaustrofobia to jedno a czołowe zderzenie to drugie
nie podrywać dostawcy pizzy, którego właśnie walnęło się w czoło
nie słuchać za głośno discmana
nie śpiewać
nawet gdy się wydaje, że robię to bezgłośnie
nie przeglądać się w lusterkach samochodowych
zwłaszcza gdy kierowca akurat siedzi w środku
nie wąchać pana w metrze
nie
absolutnie
to nic, że pachnie za… bójczo
nie zbiegać ruchomymi schodami na dół gdy jadą do góry
nie rechotać
nie gdakać
nie pleść łańcuszków z biurowych spinaczy
nie bawić się w samolotową wojnę super-ważnymi papierami
wracać wcześniej do domu
nie miziać Stefana bo potem mruczy do trzeciej i spać nie daje
zacząć wreszcie spać więcej niż 4 godziny na dobę
przestać spać na firmowych zebraniach
nie poprawiać stanika na środku Marszałkowskiej
poczekać do chodnika
nie jeść tyle marchewek… w końcu będę pomarańczowa
kupić syrop na kaszel
używać syropu na kaszel
nie ogryzać skórek przy paznokciach
przerzucić się na ołówki
posprzątać bajzel w szafie… przynajmniej tak z wierzchu
wykupić zaległe recepty… może się uda
pomyśleć o sobie
zwolnić tempo

nie…
to niewykonalne
a zresztą
i tak mam to wszystko głęboko w poważaniu 😉

idę do mojego zaprzyjaźnionego automatu po drugą kawę
może się obudzę