Rozmówki grzecznościowe z językiem polskim

Ja
cześć miśka
Ja
to co – widzimy się dziś?
Hal
mogiemy
Hal
a łer?
Ja
w centrumie pod rotundą
Hal
tylko nie w merlinie
Ja
bedem mieć niespodziewankie
Hal
w kefcu?
Ja
nie – ale pójdziemy na szamanko
Ja
nic więcej nie powiem
Hal
o której?
Ja
tak se myślę
Hal
ruro 😉
Ja
wlaśnie
Ja
zdziro 😉
Hal
ooooo ty myślisz!
Ja
no zdarza mi się czasem
Ja
ale to tylko tak wyjątkowo
Ja
jak się zapomnę
Hal
przyznałaś się 😉
Ja
o 16 będę u lekarza
Ja
myślę że o 17 wyjdę
Ja
więc o 17.30
Ja
albo 18.00
Ja
którą opcję pani wybiera?
Hal
albo o 19.00 … 😉
Ja
nie 😉
Ja
między 17.30 a 18.00
Ja
umówmy się na 17.40 – będzie git
Ja
a jakby coś się miało obsunąć to uprzedzę esesmanem wcześniej
Ja
oka?
Hal
no gut
Hal
może byk
Ja
to gitarra
Ja
i Banderas tańczy gołgoła na rurze
Hal
eeee ale mi siem bakteria kończy
Ja
to załaduj
Ja
kogoś 😉
Hal
w komórze 😉
Hal
nie mam ładowary
Ja
jak zwykle
Ja
to wyłącz teraz i włącz pod wieczór
Hal
no dobra to wyłonczem
Ja
a ja na 17.40 bendem
Ja
pod de rotundom
Ja
papuasy po pasy
Hal
siju żmiju

Stalowa lova

W ramach very romantic siurprysy zabrałam wczoraj Halkę do mojej ulubionej pizzerii. Marudziła mi zawsze za uszami, że wszystkich tam zabieram a Jej nigdy. Ach ja niedobra. Postanowiłam błąd naprawić i zaciągnąć Halucindę na wyżerkę okolicznościową. Nie wiedziała co się święci – powiedziałam Jej tylko, że będzie niespodziewanka i żeby nic nie konsumowała – więc wiła się jak piskorz w domysłach cóż ja mogłam takiego wykombinować. Byłam jednak twarda i do końca trzymałam buzię w ciup. Miała być jeszcze jedna, niewątpliwie radośnie szokująca (dla Hal) atrakcja wieczoru, czyli wspólne spotkanie z S-p-s, która akurat zawitała do Warszawy, ale ta niestety musiała udać się w ‚sprawie nie cierpiącej zwłoki’ do miasta smoków i owiec – Krakowa. Szkoda ale mam nadzieję, że jeszcze niejedna okazja przed nami. Mnie udało się zobaczyć z dwojga imion Zuzą (dla niewtajemniczonych s-p-s) we czwartek ale, że kobita znajomych ma sporą gromadkę do nawiedzenia – miałyśmy tylko półtorej godzinki. Japki nam się nie zamykały i ani się nie obejrzałyśmy a już byłyśmy spóźnione. Tak czy inaczej jednak nadrobimy.
Tymczasem wróćmy do niespodzianki numero uno i Hal z chorą z ciekawości wątrobą. Spotkałyśmy się pod Rotundą (czyli standardowo). Przydreptała w nowym kapelutku i nowych spodniach. Burżujka. Po wymianie zimnych buziaków i radosnych powitalnych okrzyków dałyśmy nura w podziemia by dostać się na przystanek tramwajowy. W międzyczasie wymieniłyśmy najświeższe informacje i okazało się, że wszystko jest do chrzanu, mamy modelowego doła martwiacza, nic nam się nie chce i ogólny ‚tumiwisizm’ rządzi a wszędzie jak na złość każdy czegoś od nas chce i oczekuje, pracy za dużo, słońca za mało, faceci do bani, kobiety jeszcze gorzej – w dużym skrócie listopad + rozmaite okoliczności przyrody + 2 baby = nieustający PMS. Nie myślcie sobie jednak, że pesymizm i depresyjna aura wygrały. Co to to nie. Już w tramwaju odzyskałyśmy humor i tak nam zostało do końca wieczoru. Kilka przystanków i byłyśmy prawie na miejscu. Jak przystało na full romantic date zachowałam się jak dżentelmen i wychodząc z tramwaju podałam miśce rękę. A co. Niech się panowie uczą. Pozostało tylko przejść piechotą dość krótką uliczkę i… rozradowana Hal wyniuchała pizzerię. W lokalu był komplet ale udało nam się znaleźć wolny stolik. Pamiętam, jak jeszcze na studiach przychodziłam tu na obiad (bo dużo + tanio + smacznie = zadowolony student) i było tak kameralnie (niewiele osób wówczas znało ten lokal) a teraz dzikie tłumy tu walą drzwiami i oknami. Trochę szkoda ale to w sumie najlepiej świadczy o jakości serwowanych posiłków. Rozsiadłyśmy się wygodnie i po konsultacjach wewnętrznych menu z naszymi żołądkami zamówiłyśmy po pizzy. Do tego obowiązkowo herbaty z cytryną bo ziąb jak diabli na dworze. Rozmowę co jakiś czas umilałyśmy sobie komentując toczące się przy stoliku obok debaty na szczycie. Dwóch kolesi i panienka prowadzili wyjątkowo ożywioną burzliwą konwersację na temat uczuć znajomej (najwyraźniej) pary. Wszystko oczywiście rozbijało się o to czy Ona Jego czy też On Ją. Siedziałyśmy z Hal i coraz bardziej powstrzymywałyśmy ataki śmiechu ale jeden tekst rozwalił nas po prostu do szczętu:
Panienka – z emfazą i głęboką wiarą – Ale Ona Go tak kocha…
Koleś – sprowadzając ją do parteru – Srocha nie kocha!
Dobrze, że przyniesli pizzę, bo miałyśmy czy zapchać sobie usta by nie rechotać z pustymi przebiegami. Takie i inne smaczki urozmaiciły nam nasz full wypas romantic stalova lova dinner. Pizzę zjadłyśmy. Zgodnie orzekłysmy, że była pyszna i opuściłyśmy z niejakim żalem ciepły lokal bo tłumek oczekujących na wolny stolik przy niebezpiecznie się zagęszczał. Na dworze jak się spodziewałyśmy panował ziąb okrutny więc nie ociągając się podreptałyśmy do tramwaju. Po drodze Hal stwierdziła, że powinna sobie wypaćkać buziuchnę ochronną pomadką bo zimno ale nie chce Jej się sięgać do kieszeni. Mojej też nie chciała. Prezentowała za to usta na lewo i prawo uśmiechając się zalotnie aż stwierdziłam, że gdybym była mężczyzną, to zaciągnęłabym ją teraz razem w tymi ustami w krzaczory. Śmiech przerodził się w rechot nagły i dziki, gdy Halka stwierdziła:
– Do pełni szczęścia w tej full romantic date brakowało mi tylko świec – o niewdzięczna bestyja
– Za to miałaś przybornik stołowy z solniczką, pieprzniczką i oliwą z oliwek – przypomniałam
– Noo – zadumała się chwilkę – mogłam Ci przysolić – ćwierknęła radośnie
– A ja Ci przypieprzyć – odszczeknęłam dźwięcznie. Tu zostawiam czytelnikowi miejsce na wyobrażenie sobie double rechotu. Tramwajem udałyśmy się do dżejkobowej pracy, by mu trochę poprzeszkadzać i dowieźć wysoce niezdrowy z maksracza + colę w charakterze dyżurnego odrdzewiacza. Po drodze Hal zauważyła, że skoro ma fioletową kurtkę i zielony kapelutek to powinna sobie sprawić pomarańczowy szal i wyglądałaby pierwszorzędnie. Zasugerowałam jeszcze żółte kalosze do pełni szczęścia. Obiecała, że przemyśli. Poczekamy… zobaczymy…

Miłej reszty ujkendu 😉

Nowa książka

Wydawnictwo Literackie ma wiele tytułów, od których moja domowa biblioteka drży w spazmach rozkoszy a mole zakładają odświętne śliniaczki. Zapach świeżej książki mogłabym przyrównać wartościująco do zapachu świeżych bułeczek budzącego mnie w niedzielny poranek śniadaniem do łóżka.

Od dziś w polskich księgarniach można kupić książkę June Singer „Współczesna kobieta w poszukiwaniu duszy” za około (bagatelka ;P) 35 zeta. Brzmi interesująco. Tytuł, nie cena. Zobaczymy…

Ps. Książki są zdecydowanie za drogie. Zwłaszcza jak się je pochłania tak szybko jak ja. No cóż – literatury i dobrego kina nie umiem sobie odmówić. Najwyżej na jakiś czas zarzucę spożycie kolacji. Sklepowe spodnie się ucieszą 😉

Słonecznego dnia

Relaks wieczorny

Półmrok. Leżę sobie w wannie.
Woda bardzo ciepła i pachnąca. Oczywiście pół metra piany i kąpielowa kaczuszka to standardowe wyposażenie. Obok przyjaźnie skwierczy aromatyczna świeca wydzielając cudowny zapach zielonej herbaty a pod drzwiami Mopka skrzeczy swoje ‚miau’ ale wiem, że zaraz wróci do miseczki z tuńczykiem. Poprzytulamy się później.
Zaczynam się odprężać po całym ciężkim dniu. Jest mi tak dobrze, tak błogo…
Drrrrrrrrrrrrryń!
Telefon, to ostatnia rzecz na jaką mam teraz ochotę. W domu oczywiście nie ma nikogo. Wściekła i ociekająca wodą wychodzę w wanny. Znacząc mokre ślady biegnę do pokoju i podnoszę słuchawkę:

– Ania? – Mamut zawsze wie kiedy zadzwonić
– Nie. Kancelaria Rzeszy. – mruczę gniewnie – Oczywiście, że ja, któżby inny
– To dobrze. Możesz rozmawiać? – dobrze, że spytała
– No właśnie nie bardzo, bo akurat wyciągnęłaś mnie z kąpieli i nie zdążyłam się wytrzeć – tłumaczę usiłując zaplątać włosy w ręcznik
– Nie szkodzi – informuje mnie rodzicielka – Wyschniesz i tak a ponoć skóra się ładniejsza robi – cóż za troska
– Nie mam nic do zarzucenia swojej skórze – prostuję kapiąc na dywanik
– Wiem ale na starość będzie jak znalazł – dobre rady zawsze w cenie
– Do starości też mi jeszcze trochę zostało – tak gwoli ścisłości miesiąc temu skończyłam 25 lat
– Ale wiesz – ciągnie Mamut – ani się nie obejrzysz i będziesz miała czterdziestkę
– Straszysz mnie czy poceszasz? – śmieję się do słuchawki
– Ani jedno ani drugie ale za to pewnie już wyschłaś – rezolutnie zgaduje Ona
– No widzisz – mówię – zagadałaś mnie…
– No widzę – śmieje się Krycha – Ale my tu pitu pitu a ja mam sprawę.
– Wiedziałam, że nie dzwonisz bezinteresownie – zauważyłam – W czym rzecz?
– Muszę na jutro zrobić do pracy jakąś sałatkę i sobie pomyślałam o jakiejś Twojej – jestem w rodzinie znana z bujnej wyobraźni smakotwórczej i sałatki mojej produkcji rozchodzą się na rozmaitych jublach błyskawicznie
– A co masz w lodówce? – zadałam podstawowe pytanie

Tu nastąpiła długa lista z której wywnioskowałam, że Mamut może zrobić co najmniej 10 sałatek różnej maści i jeszcze zostanie całkiem sporo specyjałów. Wybór padł na najszybszą – tuńczyka i przyległości…

– Bierzesz sobie najpierw dużą miskę – zaczynam tłumaczyć – tylko nie metalową – i w tą miskę ładujesz pokrojony w grubą kostkę ser żółty;
na sitku odsączasz tuńczyka w sosie własnym (2 puszki) dobrze go dogniatając widelcem żeby tego jego własnego sosu nie było za dużo – bo ci się sałatka rozpłynie – ciągnę dalej – a sos daj Dudkowi (to nasz kot) bo on to strasznie lubi;
potem ten sam jazz z kukurydzą (też 2 puszki) – tylko nie zjedz jednej puszki próbując czy dobra;
a na końcu płuszesz i odsączasz fasolkę Kinley.
Jak już będziesz to miała w misce to sobie ładnie wymieszaj.
Możesz dodać paprykę konserwową czerwoną pokrojoną w małe paseczki – będzie lepszy smak – radzę uczciwie. Wreszcie zostaje Ci tylko majonez (dekoracyjny Winiar) wedle uznania tylko nie przesadź bo to ma być sałatka a nie pasta i czarny pieprz – biorę oddech… nareszcie
– Eeee… – chrząknął niepewnie Mamut
– Co jest? Zgubiłaś się? – pytanie pomocnicze numer 1
– Tak jakby… – przyznała się Ona
– W którym miejscu? – pytanie pomocnicze numer 2
– Poszłam po miskę…

Zanim zapomnę o piątku

Podobało mi się bardzo i popiskiwałam jak mój łaskotliwy pies z uciechy, gdy słuchałam w piątek radia 94. Panowie prowadzący – Figurski i Wojewódzki (choć pierwszego nie trawię za dawne Hop Bęc i popowo-mdławe zapędy a drugiego za całokształt, to czasem mają rację w stu procentach) pojechali sobie równo po przecudnej urody „Kawalerze do wzięcia” – pełnym polotu niczym zapchany sedes. Hasło: Wojewódzki > Figurski – „czy przyjmiesz ode mnie tę różę” zrobiło na antenie furrorę. Słuchacze dzwonili i pisali jeden przez drugiego a śmiechu było co nie miara. Zwłaszcza gdy okazało się – jak wyśledzili domorośli detektywi – że tefałenowski bohater swojej zmalowanej buziuchny z pseudorodzinnymi przyległościami użyczał już Białemu mleku (kicz i sielanka po pachy) a całości tak pożądanego ponoć przez kobiety (szkoda, że ich nie znam) ciała – hipermarketowi Real podczas reklamy spodni dresowych za 19,99 w supergazetce promocyjnej tegoż sklepu. Cud, miód i malina. Jaki kawaler taki program, a że on taki jakiś z odzysku i z promocji to nic dziwnego, że całośc mocno żenadą waniajet. Udało mi się obejrzeć jeden odcinek ale ckliwy bełkot i świadczące o poważnym deficycie mózgowia pogadanki-obłapianki skutecznie mnie zniechęciły do dalszych badań i obserwacji. Ale radio 94 to moc a antenowe teksy powalają na kolana będąc niewątpliwym przyczynkiem do reumatyzmu na starość. Jak to mawiał mój dawny szkolny kolega, gdy ze śmiechu chciało się już siusiu – „popuszczaj i wcieraj” 😉

Miłego wieczoru

Przydał mi sie odpoczynek

Przepracowanie, kiepskie samopoczucie i zdrowotne perturbacje dały mi się we znaki jak zadra pod paznokciem. Całą sobotę przespałam budząc się tylko dwa razy na siusiu i obiad. Byłam po prostu nieprzytomna. Za dużo stresów ostatnimi czasy mnie nęka skutkiem czego organizm domaga się spokoju i nawet kotka (od jakiegoś czasu zwana Mopką – ponieważ od maleńkości ma tendencje do czyszczenia ciasnych i ciemnych przestrzeni podszafkowych w kuchni i łazience) nie dała rady postawić mnie do pionu gryzieniem w nos i uszne małżowiny. Po prostu zwłoki. Ten termin charakteryzował mnie do niedzieli. W ten dzień natomiast wstać już musiałam bo byłam kompletnie nie przygotowana do wyjazdu. Wyjazd (nawiasem mówiąc zupełnie nie miałam ochoty nigdzie się ruszać, tylko leżeć, smucić się i byczyć do upadłego) rozpocząć się miał po synchronizacji zegarków o 16 z hakiem (ten hak duży się dość w efekcie okazał – tak na godzinkę) a moje ubrania jeszcze suszyły się na balkonie zamiast tkwić grzecznie poskładane w plecaku z prysznicowymi klapeczkami, szamponem i ręcznikiem. Chcąc nie chcąc zwlec się musiałam z posłania i do roboty wziąć w trybie mocno przyspieszonym. Na szesnastą byłam gotowa ale za to Dżejkob nie był, więc zdążyłam jeszcze zjeść obiad i pomarudzić kontrolnie swoim służbowym dziamgotem kobiety pracującej i nie mającej na nic nigdy czasu. Mieliśmy jechać z częścią klubu nurkowego nad jezioro Powidz (płytkie ale ponoć malownicze) – Dżejkob na nurasa, ja do robienia kanapek i ogólnego ładu (ha ha). Przyjechali po nas Berez z żoną (gdybym nie wiedziała, że Dominika ma 25 lat – nasłałabym na Niego prokuraturę ;)) i ruszyliśmy samochodem załadowanym po brzegi w dal siną i głuchą. Jakże mi się nie chciało w tym uczestniczyć, ale trudno – czasem się trzeba poświęcić. Jechaliśmy około czterech godzin rozpracowując radiowe stacje, śmiejąc się z nazw mijanych miejscowości, gderając i marudząc oraz obmyślając śmiałe plany podbicia świata, czyli przysypiając na zmianę (poza kierowcą oczywiście). Na końcu podróży okazało się, że owszem dojechaliśmy ale nie do tej co trzeba miejscowości, bo komuś się coś pomyliło i musieliśmy zrobić jeszcze trochę kilometrów. Byłam spokojna i ogarnął mnie totalny tumiwisizm, który nie zniknął nawet gdy wreszcie po wielu problemach udało nam się znaleźć ośrodek „Na skarpie”. Nie miał oczywiście żadnego szyldu i kierowaliśmy się zdjęciem wydrukowanym z internetu a nazwa „Na skarpie” oznaczała ni mniej ni więcej tylko położenie budynku na niewielkim wzniesieniu ziemi. Udało nam się także znaleźć mało wyjściowego pana z bardzo groźnym psem, który zapewne pełni rolę egzekutora płatności za pobyt jeśli wczasowicz się waha. Pan zamknął psa na zapleczu i dał nam kluczyki do pokojów co przyjęliśmy z nieukrywanym szczęściem na obliczach bo już przygruntowy przymrozek dał nam się we znaki i w pupy. Dwóch nurków – Jacek i Jersej – już było na miejscu i piło ciepłą herbatkę w ciepełku. Pełni nadziei otworzyliśmy nasze drzwi i spotkała nas przykra niespodzianka – ani ciepło ani przytulnie. Nie było podwójnych drzwi, tylko jedne wybitnie na lato z przewiewami i hulającym we framugach wiatrem, kaloryfer dławił się nie mogąc zdecydować czy dać nam ciepło czy dać sobie spokój a grzejnik w łazience był zimny i nieprzychylnie nastawiony do współpracy. Dżejkob w te pędy poszedł robić dym u nie wyjściowego pana z groźnym psem a ja w skupieniu obserwowałam widoczne obłoki wydychanego powietrza siedząc przy niezdecydowanym kaloryferze. Po chwilach kilku wrócił z niewyraźną miną, przedpotopowym farelem i zapewnieniem, że właściciel wstawi nam drzwi… jutro w południe. Pocieszające, zwłaszcza, że przyjechaliśmy tu tylko na dwa dni. Przełknęłam przekleństwa cisnące mi się na usta i zaczęłam się rozpakowywać utykając co się da w okienne i drzwiowe szpary. Po pół godzinie było znośnie – farel grzał chrobocząc niepewnie a my obserwowaliśmy go na wypadek, gdyby miał ochotę się zapalić lub zrobić coś innego równie głupiego. Postanowiliśmy się nie dać zimnu i na złość mocno jesiennej aurze dobrze się bawić. Wieczór spędziliśmy u Jacka i Jerseja popijając ciepłe herbatki i gorące kubki z grzankami racząc się opowieściami dziwnej treści z wyjazdów nurkowych o charakterze archiwalnym. W nocy udaliśmy się do siebie i po szybkim prysznicu (musiał być szybki z uwagi na panującą w łazience mroźną atmosferę i fakt, że mimo grzejącego farela po wyjściu całe ciało malowniczo parowało a gęsia skórka pokonała nawet paznokcie) zakopaliśmy się w co się dało. Spałam przytulona do kaloryfera. Rano wyszło słońce i wszystko wydało się prostsze. Jakoś tak nawet cieplej się zrobiło. Do czasu oczywiście. Pan wstawić drzwi nie przyszedł bo pojechał na pogrzeb a potem nie wstawi bo po stypie raczej nie byłby w stanie. Mówi się trudno. Całą naszą szóstką poszliśmy nad jezioro, gdzie naszych czterech dzielnych panów (przywdziawszy uprzednio co trzeba i podłączywszy się tu i ówdzie) miało sobie zanurkować. Wywiało nas jak nie wiem co. Nie zdjęłam nawet rękawiczek gdy robiłam fotki a na widok ich w wodzie robiło mi się jeszcze zimniej. Płyciutko było (9 metrów) ale ładnie ponoć. Woda czysta, widoczność świetna, dno ciekawe i godne obejrzenia a Oni sini i zmarznięci ale oczywiście udawali, że jest im gorąco. Zdjęcia zrobiłam, ręczniki, czapki i rękawiczki podałam, w pokoju mięty zaparzyłam i mogłam wrócić do mojego cieplutkiego już kaloryferka. Nieco później wybraliśmy się w poszukiwaniu ciepłej strawy do pobliskiej miejscowości gdzie musieliśmy skorzystać z jednej jedynej baro-restauracji bo poza sezonem jest to wybitnie „martwe” miejsce. W drodze powrotnej zrobiliśmy jeszcze zakupy w supersamie pamiętającym razem z panią ekspedientką czasy PRL-u i najedzeni powróciliśmy nad Powidz. Wieczorem Jacek zrobił grzane wino. Było pyszne i rozgrzewające. Hiiik! Nawet na dworzu nie było już tak zimno a kąpiel nie przedstawiała najmniejszych trudności. Najciekawsze miny zostały uwiecznione dla potomnych na fotkach – jest się z czego pośmiać. Noc minęła szybko i rano kolejny nuras. Tym razem tylko Dżejkob i Jersej. Potem szybki prysznic, suszenie pianek i w drogę. Pan nie wyjściowy i jego pies nie chcieli słuchać naszych pretensji co do ogrzewania i braku drzwi (przecież to żaden problem bo śniegu jeszcze nie ma) i zamiast policzyć za pobyt nieco taniej, zażyczył sobie więcej. Panowie zapłacili. Nie mój problem niby ale ja bym się targowała. Tak czy inaczej o ile jezioro Powidz polecamy, o tyle ośrodek „Na skarpie” zdecydowanie nie. Droga do Warszawy upłynęła nam na rozmowach wspomnieniowych i drzemaniu pomakdonaldowym. Gdy już naleźliśmy się w domu, Mopka oszalała ze szczęścia i miauczała przeraźliwie domagając się zaległych głasków i miziania. Trzeba było rzucić wszystko i zająć się rozwrzeszczanym kotem. Szczęście futrzaka nie znało granic i do późnych godzin nocnych plątała nam się pod nogami z radośnie podniesionym do góry ogonkiem 😉

Krótko i na temat

Lubię Aqua di Gio… czasami.
Mój pracowniczy kaktus niekoniecznie… w ogóle.
Zakończył swój kłujący żywot tragicznie i za sprawą zupełnego przypadku ale za to z przytupem.
Pięknie pachniał…

Dygresja:
Wolę cięte kwiaty. W ich przypadku przynajmniej nie da się już nic bardziej sknocić.

Wieczorna herbatka na porost włosów

Zafundowałam sobie nowy imydż.
Sama i bez niczyjej pomocy.
Nieumyślnie i niechcący.
Wstawiłam wode na herbatę w moim pięknym prawdziwym starodawnym czajniku z gwizdkiem i pokrywką. Woda sobie bąbelkowała z zacięciem a czajnik szumiał jej do wtóru i szumiał aż się wyszumiał i jął gwizdać. Nie wiem dlaczego ale nagle widać zapragnęłam z całego serca wsłuchać się w melodyjny gwizd gorącej pary bo pochyliłam się nad czajnikiem z gotowym kubkiem i… moje włosy miały bliskie spotkanie z rozgrzaną blachą.
Nie ma co – Bajka potrafi i nawet chcieć nie musi.
Przypaliłam sobie upierzenie i musiałam diametralnie w trybie pilnym zmienić fryz. Oczywiście okazało się, że w domu jest wszystko łącznie z sekatorem i wiertarką udarową, ale takiego, banalnego w swej prostocie przedmiotu jak nożyczki, nie uświadczysz. Znalazłam cążki poszukiwane od zeszłej Wielkanocy i książeczkę ubezpieczeniową, o której duplikat wystąpiłam w pracy już miesiąc temu ale nożyczek nie. Miotałam się po domu z na w pół spaloną czupryną i obłędem w oczach gotowa skorzystać z wyżej wymienionej wiertarki w celach stylizacyjnych (bo trymera też nie mogłam znaleźć – inaczej miałabym już glacę jak kolano) aż w końcu w dolnej szufladzie natknęłam się na coś zbliżonego wyglądem do ówczesnego przedmiotu pożądania.
Stanęłam więc przed lustrem w łazience z… nożycami do drobiu i przystąpiłam do dzieła.
Widok był doprawdy przekomiczny ale jakoś nie żałuję, że nikt prócz mnie i Kićki (ale ona pary z morduchy nie puści na szczęście) nie mógł go podziwiać. Włosów mam o połowę mniej ale i tak nadal wystarczająco. Zresztą ponoć obcinanie wzmacnia je i przyspiesza wzrost. Grunt, że sytuacja została opanowana a na mej głowie miast długich równych włosów pojawiły się długie strzępiaste kosmyki o zróżnicowanej wartości w centymetrach. Byłam zbyt zmęczona siłowaniem się z kulinarnym sprzętem tnącym by się zastanawiać nad efektem dłużej niż to konieczne by dojść do łóżka i zasnąć, zatem problem wyglądu został przesunięty na poranek i okrzyk przerażenia po lustrzanym „dzień dobry”. Rano jak zwykle zaspałam, więc również nie przyjrzałam się sobie uważniej. I dobrze jak sie okazało.
Dziś w pracy koleżeńskie grono orzekło, że mam bardzo modną fryzurę co to się „pazurki” zowie i gdzie ja znalazłam takiego dobrego fryzjera…

Bajka nożycoręka

W ramach nie dawania (się)

Postanowiłam zadziałać. Nie będę siedzieć i się martwić bez końca, bo to i tak nikomu nie pomoże. W tajemnicy doła pospolitego rezerwuję na najbliższe miesiące, więc mam przewagę. Dobra nasza.
Czytanie smutnych wynurzeń nie cieszy się zazwyczaj wielkim powodzeniem, bo każdy woli jak jest miło i przyjemnie – choćby literkowo. Miło i przyjemnie nie jest ale udawajmy, że wszystko jest w porządku – przynajmniej póki jeszcze udawać możemy.
Pecha mówi, że jak wygra w totka to pierwsze 10 tysięcy jest moje. Hmmm… nie to żebym ją chciała wykorzystać czy cuś ale kto wie kto wie. Dziś zatem wszyscy połączmy nasze siły i „na potęgę posępnego czerepu – mocy przybywaj” chuchajmy na telewizory podczas losowania. Zobaczymy jak w Waszymi płucami 😉
Nic mi się nie chce. Nawet beznadzieja i zwątpienie się przez tego leniwca mentalnego nie przesączą. Najchętniej znalazłabym sobie jakąś przytulną niedźwiedzią gawrę i przegalopowała zimę chrapiąc miarowo misiowi do uszka. To tyle tytułem codziennej bajki-marudki.
Od wczoraj możecie mnie nazywać wyjcem stulecia. Poszłam na próbę do Chóru Akademickiego Politechniki Warszawskiej i… przyjeli mnie. Mimo chorego gardła i chęci mordu w oku, bo musiałam sie przebiec z Kruczej na Koszykową w kilka minut w trybie pilnym. Autobusy i tramwaje stały jak jeden mąż w przecudnej urody korku, a to za sprawą naszych kochanych panów policjantów, którzy zamknęli skrzyżowanie by sobie trochę pogwizdać przed kolacją. Wyłączyli sygnalizacje i machając rękami udawali, że wiedzą o co chodzi. Nie wiedzieli. Korek-gigant trwał i powiększał się w najlepsze a ja musiałam ścieżkę zdrowia w spalinach uskuteczniać. Dotarłam. Miała na mnie czekać Malinka ale czekał Łukasz. Nie powiem, że mi sie ta zamiana podobała nawet bo jak zajrzy tu Dżejkob to będzie foch i trzęsienie ziemi ale płakać nie płakałam – sorry Mal. Luki był przygotowany na moje spóźnienie, bo wysłałam mu w biegu esesmana a poza tym jak stwierdził „kobiety zawsze się spóźniają” (tiaaa). Z włosem rozwianym (oboje) wpadliśmy do budynku i ciężko dysząc (tylko ja) przywitaliśmy się z tymi, którzy byli pod ręką. Potem było przesłuchanie (chrypienie i kaszel udało mi się w jakimś stopniu przekonać by sobie przerwę na kawę zrobiły) i w kilkanaście sekund dowiedziałam się, że jestem drugim sopranem (mezzosopranem). I tu niespodzianka – całe moje śpiewające życie przewyłam jako alt a tu w sopranach mam kwiczeć. Przy górach odwalę kitę jak nic oczyma przewracając rzewnie i będę się zagryzać w sobie by nie słyszeć pisku współwyjców. Kilka szyb też pewnie pójdzie ale to się wliczy w koszta. Łukasz i Mal wcale ni byli zaskoczeni – On jest basem lirycznym (ale nazwa ja cię kręcę) a Ona kwiczy ze mną. Nie macie pojęcia jak śmiesznie wygląda wyciągający górne partie wokalne koleś śpiewający tenorem – te podskakujące brewki mnie po prostu powalają. Dobrze, że tenory stoją za sopranami. W czwartek kolejna próba. Trzy godziny piłowania kota-kastrata tępym obierakiem do jarzyn. Coś czuję, że będę miała niezły kabaret do opisania. Fakt jest faktem – uczę się Requiem Verdiego i idzie mi całkiem nieźle. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwage fakt, że nie czytam nut i słyszałam to wczoraj pierwszy raz w życiu.

Dbajcie o uszy 😉

Dziwnie dziś

Pan doktor w białym kitlu powiedział mi dziś, że mam pecha…

To jego wytłumaczenie na wszystko.

Potem spojrzał na Mamuta, jakby to Ona była wszystkiemu winna, że urodziła dziecko, które od przedszkola tuła się po przychodniach, poradniach, klinikach i lecznicach i stwierdził, że oni mają związane ręce.

Nie mają funduszy.
Podobnie jak ja…

Nic nie mogą pomóc.
Mogą mi napisać, że odmowne pisemko, których cały stos przez te wszystkie lata się zebrał i z tym pisemkiem możemy się udać „gdzieśtam”, czyli przekładając z polskiego na nasze – mają to wszystko bardzo głęboko.
Wydeptałam już wszystkie ścieżki…
Pan doktor próbował ze swoim białym kitlem nie zatrzeć dobrego wrażenia, którym, jak mu się wydawało, zaatakował nas na wstępie.

Dowiedziałam się najpierw, że „taka ładna, młoda dziewczyna nie powinna się tyle smucić” a potem, gdy poznał sprawę…

ma pani pecha…

mnie też jest przykro