Grunt to ciekawy tytuł notki. Nawet gdy nie do końca zgodny z rzeczywistością. Bo w wąskie butelki nie mieści się dajmy na to wędzona makrelka, albo takie pysznościowe mięsko w chrzanowym sosie, ani kilogram śliwek. W przeciwnym razie wyżej wymienione hobby byłoby całkiem na czasie. Czyli z butelkami na razie spokój. Za to inna sprawa nie dawała mi ostatnio spokoju. Nie dawała, nie dawała i koniec końców upomniała się ostatecznie. O święta się tu bowiem rozchodzi. A ściślej rzecz ujmując o wigilijną kapustę, która odkąd pamiętam stanowi mój ulubiony i główny okołoświąteczny posiłek. Sądzę, że jedzenie jej na śniadanie, obiad i kolację przez tydzień nie należy do działań najmądrzejszych, ale jakoś nigdy nie zdołało mnie to powstrzymać przed wzmiankowanymi praktykami. Gdy przychodzi gwiazdka łapie mnie kapuściana chuć i w głębokim poważaniu mam cały kulinarny racjonalizm. I niby wszystko cacy tylko, że ostatnio mnie olśniło. Negatywnie w dodatku. BO JA W ŚWIĘTA NIE BĘDĘ MOGŁA JEŚĆ KAPUCHY. W święta to ja będę pielęgnować etat podupadłej mleczarni i mogę pożegnać się ze wszystkim co smaczne i odpowiednio przyprawione. Na długi czas. Zamienię się w parę smutnych, rozczarowanych życiem wymion. Matki karmiące mało co bowiem mogą jeść a jak już to wstrętne, niedobre i papki bez wyrazu. Wiem bo mi trąbią o tym różne niesłychanie mundre artykuły i dochtory w ząbek czesane. Nawet jak nie chcę słuchać. Co prawda jakoś marnie się widzę w tym reżimie dietetycznym ale pozory zachować trzeba. Żebym na takiego smoka nie wyszła co to będzie męczył Lokatora (i siebie przy okazji) kolkami. No to mamy jasność. W święta zero kapusty. Ale ale… Święta za miesięcy parę a nie ma takiej zasady co to by jej nie można sprytnie ominąć. Zatem co dziś od rana robiłam?… Tak jest. Pan z lewej wygrał mikser. Prawidłowa odpowiedź brzmi – gotowałam postną kapustę. Cały byczy garniec. Zaprosiłam Wigilię nieco wcześniej i wszyscy szczęśliwi. Grunt to umilić sobie życie. Najprościej kulinarnie. Mamut co prawda patrzył na mnie cokolwiek dziwnie i z troską jakby ale chyba zdążył się przyzwyczaić do moich świetnych pomysłów. Bądź co bądź to lepsze niż przedporodowa depresja z powodu świątecznych wyobrażeń. Zresztą zjadła ze smakiem razem ze mną całkiem spory kopczyk. Jutro marynujemy paprykę. Jak tak dalej pójdzie opracuję roczne menu okolicznościowe w tydzień.
Wieczorkiem pojechałam na chór. Przyjemnie spotkać się z ludźmi, posłuchać o arbuzach i połkniętych balonach, a następnie pośpiewać śmieszną piosenkę o dwóch małych myszkach co się nażarły szynki i słoniny. Nie ma jak repertuar z wyższej półki. Ale taki też się przydaje. W końcu nie będziemy przy ognisku męczyć Godunowa. Piosenka o myszkach została krótko scharakteryzowana przez kolegę z tenorów jako ‚taki lekki science-fiction’. To by się w sumie zgadzało. W dodatku po półtorej godziny śpiewania o łakomych gryzoniach Maria wyszeptała mi w tajemnicy, że czuje jak jej wąsy rosną. Na szczęście partia basów zagłuszyła moje parsknięcie w nuty. Jutro w lustrze zbadam ewentualne wydłużenie ryjka. Póki co nie odnotowałam zwiększonego apetytu na parmezan.
Tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszą przygodę z dniem i z lubością zakopię się w pościeli. Przy okazji cudownych pomysłów nadmienię jeszcze tylko, że uprasowałam stado nowoobywatelskich pieluch, ręczników i ubranek, co utworzyło mi w pokoju niezły Mont Blanc. Szkoda, że jakoś przy okazji nie wpadłam na pomysł gdzie to wszystko wsadzę… Ma ktoś może jakąś zbędną komodę?
Pomysłowy Dobromir