Hobbystycznie wylizuję denka wąskich butelek

Grunt to ciekawy tytuł notki. Nawet gdy nie do końca zgodny z rzeczywistością. Bo w wąskie butelki nie mieści się dajmy na to wędzona makrelka, albo takie pysznościowe mięsko w chrzanowym sosie, ani kilogram śliwek. W przeciwnym razie wyżej wymienione hobby byłoby całkiem na czasie. Czyli z butelkami na razie spokój. Za to inna sprawa nie dawała mi ostatnio spokoju. Nie dawała, nie dawała i koniec końców upomniała się ostatecznie. O święta się tu bowiem rozchodzi. A ściślej rzecz ujmując o wigilijną kapustę, która odkąd pamiętam stanowi mój ulubiony i główny okołoświąteczny posiłek. Sądzę, że jedzenie jej na śniadanie, obiad i kolację przez tydzień nie należy do działań najmądrzejszych, ale jakoś nigdy nie zdołało mnie to powstrzymać przed wzmiankowanymi praktykami. Gdy przychodzi gwiazdka łapie mnie kapuściana chuć i w głębokim poważaniu mam cały kulinarny racjonalizm. I niby wszystko cacy tylko, że ostatnio mnie olśniło. Negatywnie w dodatku. BO JA W ŚWIĘTA NIE BĘDĘ MOGŁA JEŚĆ KAPUCHY. W święta to ja będę pielęgnować etat podupadłej mleczarni i mogę pożegnać się ze wszystkim co smaczne i odpowiednio przyprawione. Na długi czas. Zamienię się w parę smutnych, rozczarowanych życiem wymion. Matki karmiące mało co bowiem mogą jeść a jak już to wstrętne, niedobre i papki bez wyrazu. Wiem bo mi trąbią o tym różne niesłychanie mundre artykuły i dochtory w ząbek czesane. Nawet jak nie chcę słuchać. Co prawda jakoś marnie się widzę w tym reżimie dietetycznym ale pozory zachować trzeba. Żebym na takiego smoka nie wyszła co to będzie męczył Lokatora (i siebie przy okazji) kolkami. No to mamy jasność. W święta zero kapusty. Ale ale… Święta za miesięcy parę a nie ma takiej zasady co to by jej nie można sprytnie ominąć. Zatem co dziś od rana robiłam?… Tak jest. Pan z lewej wygrał mikser. Prawidłowa odpowiedź brzmi – gotowałam postną kapustę. Cały byczy garniec. Zaprosiłam Wigilię nieco wcześniej i wszyscy szczęśliwi. Grunt to umilić sobie życie. Najprościej kulinarnie. Mamut co prawda patrzył na mnie cokolwiek dziwnie i z troską jakby ale chyba zdążył się przyzwyczaić do moich świetnych pomysłów. Bądź co bądź to lepsze niż przedporodowa depresja z powodu świątecznych wyobrażeń. Zresztą zjadła ze smakiem razem ze mną całkiem spory kopczyk. Jutro marynujemy paprykę. Jak tak dalej pójdzie opracuję roczne menu okolicznościowe w tydzień.

Wieczorkiem pojechałam na chór. Przyjemnie spotkać się z ludźmi, posłuchać o arbuzach i połkniętych balonach, a następnie pośpiewać śmieszną piosenkę o dwóch małych myszkach co się nażarły szynki i słoniny. Nie ma jak repertuar z wyższej półki. Ale taki też się przydaje. W końcu nie będziemy przy ognisku męczyć Godunowa. Piosenka o myszkach została krótko scharakteryzowana przez kolegę z tenorów jako ‚taki lekki science-fiction’. To by się w sumie zgadzało. W dodatku po półtorej godziny śpiewania o łakomych gryzoniach Maria wyszeptała mi w tajemnicy, że czuje jak jej wąsy rosną. Na szczęście partia basów zagłuszyła moje parsknięcie w nuty. Jutro w lustrze zbadam ewentualne wydłużenie ryjka. Póki co nie odnotowałam zwiększonego apetytu na parmezan.

Tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszą przygodę z dniem i z lubością zakopię się w pościeli. Przy okazji cudownych pomysłów nadmienię jeszcze tylko, że uprasowałam stado nowoobywatelskich pieluch, ręczników i ubranek, co utworzyło mi w pokoju niezły Mont Blanc. Szkoda, że jakoś przy okazji nie wpadłam na pomysł gdzie to wszystko wsadzę… Ma ktoś może jakąś zbędną komodę?

Pomysłowy Dobromir

Jarmusch w poniedziałek

‚Broken flowers’ na świeżo smakują zagadką. Jak wieczorne kakao z czerwonym pieprzem. Niby film a spektakl. Niby komedia a więcej zadumy niż uniesionych w uśmiechu kącików ust. Niby spokój a tajemniczość i pozory. Niby oglądasz a płyniesz. Bo kadry i obrazy takie jak trzeba. Bo muzyka jeszcze lepsza. Już połowie postanowiłam, że ją chcę. Na własność. Dousznie. Na noc. A senne migawki z filmu wciąż mam gdzieś pod powiekami. Jadę autobusem i piszę ‚to co mi się w głowie ułożyło’ i myślę sobie, że z tym filmem to u mnie dopiero początek. Że jeszcze się spotkamy. Poczekam aż mi się odleżą te drogi puste za zakrętem i odstoją te różowe bukiety. I odsłuchają te etiopskie rytmy. I requiem. Nie wiem jak dla całej reszty świata ale dla mnie to bardzo smutny film. Ale tak przyjemnie smutny. Nie do płaczu. Do wspomnień raczej. Ciepły. Jak to kakao. Tyle, że pite w samotności. Tyle, że w ‚broken flowers’ nawet ta samotność łasi się jak pręgowany kot. I mruga. Przez sen.

Laba… jeszcze

Cisza, spokój, dobre towarzystwo, pyszne jedzenie, filozoficzne rozmowy o trajektorii lotu trzmiela nad polem kukurydzy i takie zwyczajne, o życiu. Dawno nie spędziłam tak miłego weekendu. Totalna laba i tumiwisizm połączony z absolutnym odprężeniem. W takich warunkach nawet ze szwedzkich chipsów można śmiać się godzinę. Dzięki. Fajnie było poczuć się znów sobą, nie tylko opakowaniem w stylu ‚chodzący inkubator’. I fajnie było znów samemu móc dokonać wyboru. Choćby oznaczał pogaduchy do piątej rano a potem oczy na zapałki. Ale mój. Warto. A spaghetti na śniadanie wcale nie jest niczym niestosownym 😉

Obowiązek obywatelski też spełniłam. A co. Mimo faktu, że jestem drastycznie aspołeczna i najchętniej w sferach polskiej polityki pobawiłabym się granatem. Takim jadalnym tylko raz. I mimo pierwszego piętra dla komisji z urną. Strasznie wysokiego. Mam nadzieję, że Mick Jagger na to zasługuje. Od lat jestem mu wierna wyborczo.

Ps. Nigdy nie obstawiajcie wyścigów ślimaków. Zwłaszcza z sześciolatkiem. Przegracie 🙂

Wnuczek na traktorze

Ostatnie przygotowania odzieżowe w toku. Lokatorskie rzecz jasna bo ja to tylko w roli przenośnego inkubatora z funkcją prania występuję. W mało co poza tym się zmieścić potrafię. Rozważam nawet możliwość wystąpienia w charakterze powierzchni reklamowej, ale za mało lotna na balon niestety jestem.

Zdzich patrzy na mnie z nieukrywanym przerażeniem. Albo myśli, że jeszcze chwila a pęknę z hukiem albo przypomniał sobie Mamuta z czasów inkubatorskich i to co nastało później. Chaos znaczy.

Wczoraj przyszedł z pracy i z miejsca wypalił, że potrzebuje traktor. Nie, nie przekwalifikował się małorolnie ani też nie doznał nagłego porażenia centrum dowodzenia zdrowym rozsądkiem. Po prostu Zdzich jako cukiernik z zawodu czasem musi wyprodukować tort o jakimś specyficznym, zamówionym przez klienta, co to jest nasz pan, kształcie. Akurat traktor to nic wymyślnego – dobrze, że sezon na wieczory panieńskie już minął 😉 – ale jakoś nie mam w głowie wzornika maszyn rolniczych. Dumaliśmy więc oboje i dumali skąd by tu jakiś traktor wytrzasnąć a pomysłów zero. Szkice, które nieśmiało snuły się w rogach gazet a które wyszły spod naszych palców, raczej dawały wstydliwy obraz tego, że dawno żadnego traktora na oczy nie widzieliśmy niż tego, jak ów sprzęt wyglądać mógłby. W przypływie rozpaczy przejrzeliśmy encyklopedię ale tam jak na złość natrafiliśmy na wszystko, nawet na przekrój jakiegoś wała, który coś tam w tym traktorze robi, ale nie na sam traktor w całej okazałości. Po prostu pech.

Nagle mnie olśniło. Chwilunia! Przeca ja mam traktor. I to nie jeden ale całe dzikie stado! Pobiegłam (tak, to stwierdzenie mocno na wyrost bo raczej potoczyłam się) do pralki skąd wyciągnęłam… świeżo wywirowane i pachnące obywatelskie śpiochy w gustowne misie-traktorzystów. Traktorów było tam od groma. We wszystkich konfiguracjach i odcieniach. Wystarczyło przerysować.

Wniosek? Jak się nie ma w głowie to zawsze można poszukać w pralce. Poza tym Zdzich stwierdził, że fajny ten wnuczek, bo nie dość, że się jeszcze nie uzewnętrznił a już dziadkowi pomaga. Spryciula. Wie jak sobie starszych ustawić. Po mamusi oczywiście 😉

Notka dla Biko

Nie mam siły marudzić, więc cały czas się uśmiecham. Albo dostanę szczękościsku (co przynajmniej ograniczy mi jamochłona) albo odpocznę gdzieś w miłym, miękkim pomieszczeniu z widokiem na prozak. Zamawiam wygodnego sanitariusza i przystojny fotel na biegunach. Na wczoraj.

Pees dla maruderów:
– Panie doktorze, świetnie się bawię… Dlaczego?!

Zakupy

Wybrałam się dziś na ostatnie walne zakupy. W intencji Obywatela oczywiście bo dla siebie docelowo nie kupiłam nic. No może poza pastą do zębów. I żelkami. I muesli z bananami. Lokatorskie dobra za to powiększyły się o specjalny proszek do prania, specjalną specjalność w postaci pieluch i nawilżanych gwiezdnym pyłem chusteczek do wycierania tego co w całości na pielusze nie pozostanie, patyczki douszne wybitnie specjalne, specjalną oliwkę, specjalny żel do mycia bobasa razem z ewentualnymi kudłami, specjalny krem o zachęcającej nazwie ‚na każdą pogodę’ i krem do tyłka. Wszystko specjalne, z całym garniturem atestów i rekomendacji Centru Zdrowia Matki Z Córką. Szukałam turbogumonapawarki z wodotryskiem i nie zdziwiłabym się gdybym znalazła ją z tyłu opakowania. Na szczęście nie było. Normalnie pełen kosmos. Czy na półkach musi stać tysiąc pięćset kremów na odparzenia kupra u małych, czerwonych wyjców (wybacz stary, ale ty wiesz, że mamusia cię kocha)?! No niech mi ktoś odpowie bo ja do ciężkiej cholery już prawie zwariowałam z nadmiaru bodźców. Na szczęście zaraz odezwał się rozsądek, a raczej to co po tych dziewięciu miesiącach z niego zostało, i wybrałam linię, która wydała mi się z dawna sprawdzona a przy tym nie miała zbyt wygórowanej ceny. Ot taki środek złoty. Mój portfel mówi bowiem sam za siebie. Taka zdolna z niego bestia. Ale ten galimatias wyborczy powala na kolana nawet najbardziej odporne jednostki i trzyma w tej niewygodnej pozycji póki decyzji nie podejmiemy. Widać też było, że nie tylko ja w tym wszystkim czuję się zagubiona. Kilkoro przyszłych matek i ojców też miało dość niewyraźne miny i wyraźną za to dezorientację w oczach. Nasi rodzice mieli pod tym względęm lepiej. Jak już w takim sklepie (‚stój kliencie lub ewentualnie poproś’) dzieciowym było coś poza sprzedawcą, to tylko linomag… i po kłopocie. Wybór może i zerowy ale za to jaki człowiek był szczęśliwy, gdy już udało mu się taki deficytowy towar zdobyć. Albo papier marszczony pierwszej potrzeby. Teraz jest już każdy jego rodzaj – zdobiony, pachnący, świecący w ciemnościach, deklamujący poezję czy w formie komiksu. Nie powiem gdzie mi się na tych zakupach przewracało ale od przesytu kolorów, rozmiarów, gatunków i faktur czułam się jakbym obejrzała milionowy odcinek ‚mody na sukces’ bez trzymanki. Powietrze po wyjściu ze sklepu powitałam z radością. Co za dużo to niezdrowo. Ale czego się nie robi dla Lokatora. Nawet windę mu niedługo zamontuję żeby z tego dolnego piętra miał jak dojeżdżać. Za to mamy taką cichą cichutką umowę. Młody ma miesiąc na szaleństwa i balety. Potem matka dostaje dyspensę, więc przez jeden wieczór ma być wcieloną anielskością i ma mnie zadziwić całkowitym brakiem podobieństw do mnie z tego okresu życia. No bo 3 listopada jest koncert KULTu. I zamierzam się na nim pojawić. Howgh. W końcu i ja będę mieć swój osobisty dzień dziecka.

Dobranoc Państwu

Tiszert – lepszy wariant wolności słowa

Nadal mam na drugie imię Krążownik ale nie ma tego złego co by na zdrowie nie poszło. Przynajmniej na brak ruchu nie narzekam. A to przecież niebagatelna sprawa dwa tygodnie przed terminem eksmisji Lokatora Z Dolnego Piętra i skierowaniem go do zastępczego lokalu – świata zewnętrznego. W poczekalniach można poza tym podszkolić się z psychologii klinicznej czy społecznej lub dajmy na to spotkać same ciekawe typy. Babinki w moherowych beretach przy 20 stopniach to betka. Teraz zliczam właścicieli góralskich sweterków w połączeniu z sandałami. Obowiązkowo wzutymi na skarpety dziane poliestrowe. Po kilku godzinach spędzonych w takim towarzystwie atmosfera wyraźnie ulega zagęszczeniu. I to bynajmniej nie z uwagi na urok osobisty pań z rejestracji. Ale są też bardziej urokliwe widoki. Na przykład widziałam dziś interesującego młodego człowieka w bardzo interesującej czarnej koszulce zwanej w kręgach popisowo-lingwistycznych tiszertem. Tiszert ów prócz miłego aparycyjnie właściciela opatrzony był wściekle-pomarańczowym napisem. Napis głosił: ‚Moja żona odeszła z moim najlepszym przyjacielem… Bardzo mi go brak’. Rechot jaki uskuteczniłam przerósł nawet wytrzymałość Moherowego Beretu Z Sąsiedztwa. Pani pod pozorem zlustrowania tablicy ogłoszeń ukradkiem zmieniła miejsce tymczasowego pobytu na bardziej oddalone ode mnie. Musiała się nie na żarty przestraszyć tego niekontrolowanego wybuchu radości. To, że napisu nie widziała to pewne. Podejrzewam, że ilość dioptrii miała wprostproporcjonalną do wytrzymałości na ciepło. Najlepsze jednak było jak w końcu weszłam do gabinetu pana kardiologa, którego na potrzeby osobiste nazwałam umownie Janem Serce. Okazał się nim bowiem być właściciel wcześniej omawianego fragmentu garderoby. Oprócz śmiesznej koszulki, zakrytej obecnie gustownym kitelkiem, dochtor Jan okazał się także być posiadaczem wspaniałego użytkowego poczucia humoru. Użytkowe poczucie humoru w przeciwieństwie do jego teoretycznej wyłącznie odmiany pozwala pacjentowi na znacznie bardziej komfortowe warunki badania. Podejrzewam, że nawet Moher Z Trwałą Ondulacją się u niego wyluzował i kto wie, może nawet zdjął beret. W każdym bądź razie miło sobie z panem Serce pogwarzyliśmy, wymieniliśmy złote myśli i przepis na makowiec a następnie pożegnaliśmy się, życząc sobie braku żon i nadmiaru najlepszych przyjaciół. Patent z koszulką pochwaliłam jako wyborny ale to już wewnętrznie bo jeszcze by chłop w samozachwyt popadł. Mam się u niego zjawić jak już się ujednostkowię i przestanę stanowić liczbę mnogą, więc jeszcze zdążę wpłynąć na jego ewentualny narcyzm. Potem pognałam do domu, dokonałam brutalnego morderstwa na piersi z kury i pożarłam tygodniową rację żywnościową dla plutonu wojska. Po południu przyjechała Melissa i z żalem ale i niejaką ulgą pożegnałam szarego kociambra. Wiem, że trafił w dobre ręce ale i tak będę tęsknić. Mam nadzieję, że maluch będzie się dobrze chował i sprawiał nowym opiekunom wiele radości. Stefan jakoś mało przejęła się stratą dziecka ale to ponoć norma. W końcu została jej jeszcze wesoła kompania w postaci trójki urwisów. Ma zatem urozmaicenie i na brak zajęć nie narzeka. Pies jak zwykle świetnie się sprawdza w ulubionej mu roli obserwatora i nie zabiera głosu. Nawet gdy maluchy skaczą mu po głowie. No tak. Przecież minął sezon na ślimaki. Na marginesie miast peesa dodam, że Chuda ma bardzo ładny charakter pisma i jeszcze lepszy gust. Wielkie dzięki w imieniu Obywatela.

Z rzeczy pociesznych acz niewątpliwie w pewnych okolicznościach prawdziwych wyczytałam ostatnio maksymę godną każdego rasowego grzybiarza, harcerza czy leśnego spacerowicza:

– Co jest najważniejsze w lesie?
– Papier toaletowy, zwłaszcza w iglastym

Jesień panie sierżancie

Kocham szpitale, przychodnie i lekarskie gabinety. Pobieranie krwi przyprawia mnie o drżenie włosowych cebulek i wrzenie wody w kolanie a do prawdziwie zmysłowej ekstazy doprowadza mnie test 75 ml glukozy (rozpuszczonej w połowie litra wstrętnej letniej wody) pitej na czczo i próba utrzymania jej w żołądku przez co najmniej dwie godziny. Ubóstwiam być głodna do bólu paznokci i móc cokolwiek zjeść ‚po 14’. A potem do wieczorynki kwitnąć w stylu pelargonii zimą na balkonie u Boskiego Pana Okulisty, który miał zostać rzeźnikiem ale mu nie wyszło. Półtusze wieprzowe skarżyły się w Helsinkach, więc musiał poprzestać na medycynie. Generalnie jestem szczęśliwym człowiekiem. Co prawda wyglądam jak średniozaawansowany wzdęty narkoman – a to z uwagi na źrenice wielkości tortowych talerzy – i do domu trafiłam raczej po omacku niż orientując się w czasoprzestrzeni, ale i tak jest super bo to znaczy, że mam gigantycznego farta. Mogłam przecież wsiąść nie w ten autobus i dojechać choćby do Otwocka. Ale spokojnie. Ponoć gdzieś w Otwocku mam ciotkę. Nie byłoby tak źle. Pod warunkiem, że lubi błąkających się po nocy wzdętych narkomanów. No. To stanęło na tym, że jest super, bosko i właśnie przekraczam czwarty wymiar klaszcząc ze szczęścia stopami. I to wcale nie znaczy, że zwariowałam i trzeba mnie zamknąć w lodówce w towarzystwie nagiego kabaczka a następnie wezwać wesołą kompanię z bardzo twarzowym fartuszkiem o śmiałym rozwiązaniu wiązaniowym. Kocham świat i ludzi, jesień to prócz zimy moja ulubiona pora roku (zwłaszcza wieczorami na przystankach) i wcale ale to wcale nie mam ochoty na małe tete a tete z piłą łańcuchową w zatłoczonym supermarkecie. Zupełnie. Nie skupiam się też na myśli o tej laluni w szpilkach, co to je poczułam w tramwaju na lewej stopie, a już absolutnie nie wyobrażam sobie jak głęboko mogłyby się owe różowe cuda zmieścić w jej… kieszeni. Po prostu tryskam optymizmem. Niech ktoś mi wypompuje te hormony bo jak tak dalej pójdzie to mi zarządzą kwarantannę i uśpią z uwagi na wściekliznę. A wtedy nie zjem tej dobrej sałatki, która od wczoraj czeka na mnie w lodówce i gwiżdże. A to już byłby doprawdy szczyt okrucieństwa w stosunku do mojego biednego skopanego żołądka. Ech. Ten cudowny stan. Czuję się świetnie i to nieprawda, że dzwoniłam do Polskiego Związku Spadochroniarzy z pytaniem czy mają jakiś zbędny bo nie mam co na siebie włożyć. Poza tym czytałam, że nic tak nie poprawia humoru jak uśmiech, więc szczerzę się jak dzika świnia w dżdżysty dzień (cholera wie czy trzoda chlewna się szczerzy i to w deszcz ale co tam). Psychologowie trąbią tu i ówdzie, że nawet trzymanie ołówka między zębami poprawia nastrój, bo gdy unosimy kąciki ust, nasz mózg dostaje informację: ‚jest super’. No! Czyli zmieniam swoje hasło – ‚Lobotomia dla każdego’ – na – ‚Mimiczne sprzężenie zwrotne na jesień’. Poza tym ołówki w zębach chronią resztę świata przed pogryzieniem.

Na zakończenie dialog filozoficzny:

Bajka – kobiety to faktycznie są jak wino…
Endrju – no tak, im starsze tym lepsze?
Bajka – eee, raz odkorkujesz to skwaśnieje

Miłej nocy

Siekierezada tasakowa

Pamiętacie jak nocami, gdy byliście jeszcze dziećmi, grozę w godzinach nocnych budziły kształty majaczące na firance lub suficie? Jak różne cienie skradały się by chyłkiem wyżreć nam z lodówki ulubiony sernik z galaretką albo czekoladę z barku? Z reguły rano okazywało się, że to gałęzie drzewa rosnącego za oknem rzucały na ścianę lub domowe sprzęty takie czy inne optyczne ‚podejrzenia’. Nie wiem czy pamiętacie, czy też nagle okaże się, że wokół mamy społeczeństwo indywidualnych indywidualistów i nikt prócz mnie nie był w tej kwestii zwyczajny jak kiełbasa. Ja byłam. Przynajmniej pod tym względem. Owszem, być może nie do końca, bo zdarzało mi się z tymi ‚strachami’ zaprzyjaźniać, ale tylko wówczas, gdy przypominały Fredy’ego Kruger’a z ulicy Wiązowej (według mnie tak ją się powinno odmieniać). Do pana Fredka od zawsze miałam słabość i zamiast przestraszać, okazywał się cudownym komikiem. Poza tym z profilu przypominał mi sąsiadkę. Zresztą ona nadal tak wygląda.
Aż dziw bierze, że kobieta nie robi kariery w szołbiznesie. Jeśli chodzi o straszenie dzieci byłaby bezkonkurencyjna. I to nie w kwestii wyłącznie fizjonomicznej. Ale dość o sąsiadce bo znów mnie dygresja pożre i zapomnę o czym to ja chciałam… A chciałam na pewno o strachach zaokienno-firankowych. O telewizorni też chciałam, bo mi się coś przypomniało a propos Fredka. No może nie całkiem jego tylko tak zwanych filmów grozy w ogóle. Pamiętam, że zawsze jak ze Zdzichem wyhaczaliśmy w programie jakiś godny naszej uwagi reżyserski popis (a lubiliśmy najbardziej takie dobre thrillery psychologiczne albo jeszcze lepsze kryminalne sensacje), to Mamuta się obligatoryjnie kładło spać, czyli w praktyce marudziło tak długo aż raczył porzucić gary i inne sprawy nie cierpiące zwłoki tudzież mamucinego zainteresowania. Bo Mamut od zawsze charakteryzował (i nadal to robi) się tym, że w najmniej odpowiednich momentach wydawał dźwięki kanalizujące przerażenie a nam psujące zamierzony efekt reżyserski. W dodatku miał niesamowity dar wydawania tych dźwięków dosłownie ułamek sekundy przed tym, kiedy zrobiłby to przeciętny władca pilota, czyli widz. Mamut zawsze był zdolny niesłychanie. Ale miłość miłością a film czasem obejrzeć chcieliśmy. Zatem rodzicielkę kładło się palulu a samemu się zasiadało do nocnego kina. W tym ze Zdzichem zawsze byliśmy zgodni. Potem spało nam się jak w niebie i wszyscy byli szczęśliwi. Teraz czasy się zmieniły. Ostatnio jestem bardziej przewidywalna. Jak Zdzich od kilku lat. Nawet jeśli już zachce nam się coś w szklanym okienku obejrzeć i nastawimy się na odbiór, to na ogół w kluczowym momencie już chrapiemy. Cóż. Trochę wstyd ale zmęczenie robi swoje. Potem tylko ze Zdzichem licytujemy się kto dotrwał do dalszej partii reklam. Tylko, że mi to niedługo przejdzie a jemu zostanie 😉 Generalnie jednak nie to jest w tym wszystkim najciekawsze, a fakt, że my to i owszem – śpimy, a Mamut? Mamut gryzie ze strachu pazury ale spać nie pójdzie tylko z ciekawości ogląda, a później też nie pójdzie, bo ze strachu nie może zasnąć. I gryzie pazury a potem śnią jej się głupoty. Ale jest zadowolona, bo nas przebiła. Tak. Cały Mamut. Ja za to mam zwyczaj budzenia się w nocy. Wiadomo po co. Rety, jak tak dalej pójdzie to zatrudnię się w ochotniczej straży pożarnej w charakterze sikawki. Będę najlepsza. A wszystko to przez Lokatora Z Dolnego Piętra, co mu się to piętro coraz bardziej na mój osobisty pęcherz obsuwa. Taki lajf. I tak, jak już się obudzę, to spać nie mogę – zresztą przecież i tak się nie opłaca bo za kolejne pół godziny znów wstanę – i się przyglądam. A, że mały wybór do przyglądania się mam, bo widok mam na zasłonięte okno, to bawię się w cienie na firance, co to je rzucają ogrodowe bzy i nastrojowe towarzystwo ulicznej latarni. Dziś w nocy na ten przykład w okno pukała strasznie fajna Baba Jaga, do złudzenia przypominająca tę z przepięknych ilustracji pana Szancera w moich dawnych książkach. Co prawda tak ładna to ona nie była ale po mojemu babka w dechę, bo tłukła się w rytmie Slayera i w dodatku miała bardzo twarzowy osobisty tasaczek w stosownym gabarycie. Jednak nie za bardzo mogłam się skupić ma odpowiedniej reakcji – przestrachu znaczy – bo miała na nosie tak cudowną purchawę, że nawet sam mistrz teledysku, Manson brat Maryli, nie wymyśliłby lepszej. Ze śmiechu o mały włos nie hiperwentylowałam się pod kołdrą. Nie ma jak noce pełne wrażeń. I to nawet bez Bradleja w roli prywatnego masażysty 😉