Z ostatniej chwili

Jeśli ktoś ma dużo wolnego czasu, małe poczucie estetyki, przytępiony słuch i mimo wszystko chciałby posłuchać koncertu mojego chóru jeszcze przed wyjazdem do Sopotu, to ma do wyboru dwa terminy:

* Niedziela 18 września o godzinie 19.00 w Kościele Matki Bożej Królowej Aniołów na ul. Markiewicza 1

* Wtorek 20 września o godzinie 19.00 w Kościele Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu.

Od razu mówię, że we wtorek będę się bardziej starać bo Święta Anna jest ładniejsza i w ogóle 😉

Zapraszamy
Bajka i Biedny Lokator

Ratunku! One się mnożą!!

Ze skarbczyka starych ale jarych przysłów przypomniało mi się jedno – ‚nie miała baba kłopotu, kupiła sobie prosiaka’, czy jakoś tak. No bo tak. Co prawda nie jakaś przygodna baba lecz ja i co prawda nie prosiaka a wózek transporterem opancerzonym zwany i co prawda nie kupiła a dostała ale za to nie jeden tylko od razu dwa. Co się tu będziemy rozdrabniać moi drodzy. Celujemy w hurcie. Detaliczność stała się passe.

A wszystko przez niespodziankę, która – fakt cudowna – ale niestety nieskonsultowana grozi niemałym ryzykiem zawodowym. Jakiś czas temu nawet przy okazji łóżeczka coś nie coś w tej materii pisałam ale już nie pamiętam bo to dawno już było. Ech. Wszystko super. I naprawdę cieszyłabym się jak dzika świnia w dżdżysty dzień i klaskała uszamy w rytmie rumby… ale bliźniaków się jakby tu powiedzieć nie spodziewam bardziej niż wygranej w totka. Co o tyle pewne jest, że w wyżej wymienionego nie gram. I tylko szkoda mi, że Grupa Trzymająca Władzę I Pomysły Zakręcona W Radzieckim Termosie, co to prezent ów urzeczywistniła po zapewne niemałych staraniach i kombinacjach – i której z tego miejsca pragnę gorąco ze wszystkich sił podziękować i ściski w okolicach ramion i przyległości przesłać – ma teraz problem. Bo obywatelskie lamborgini już do nas mknie a Zakręceni zostali z wózkiem w kończynach. Mam nadzieję, że uda się znaleźć kogoś do obdarowania albo sprzedać obiekt moich niedawnych marzeń i snów sprzedać na allegro i wszystko się zwróci bo mnie jeden jak sądzę wystarczy. A wystarczyło pytanie ‚czego nie masz?’ a ja już bym powiedziała jasno i otwarcie. Mieszkania na ten przykład nie mam 😉 Albo niczego poza sześcioma zerami na koncie w banku. A w sumie jakaś cyferka inna by się przydała przed nimi. Albo urody Claudii czy innej Naomi nie mam. I nóg do szyi 😉

A tak na serio to nie mam też innych przyziemniejszych rzeczy, które – jeśli już ktoś strasznie i z zapałem nie znoszącym sprzeciwu chciałby Lokatora Z Dolnego Piętra (i mnie przy okazji)obdarować a nie ma koncepcji i chce, żeby to nam się na prawdę przydało – chętnie przedstawię. Cóż kochani. Fantastyczne pomysły czasem przeradzają się w niemały kłopot. Przykre, że wyszło jak wyszło. Wnioski wyciągną się same. Myślę jednak, że coś uda się z tym fantem zrobić. Zawsze może przecież taki wózek przydać się którejś z Was. Trzeba tylko popracować nad zawartością i problem z głowy 😉

Nie było to nie było. Jak jest, to od razu parzyście. Kurka siwa. Normalnie szkoda, że nie ze wszystkim tak. Booo na ten przykład to jaaa mam w portfelu 50 złotych polskich nowych. Myślicie, że się sklonuje w jakiś przyjemny, szeleszczący, niebieski banknocik? 😉

Dywagacje mądralińskie

Usłyszałam gdzieś ostatnio czyjeś ponoć bardzo mądre słowa, że bycie inteligentnym jest męczące. Ktoś tam się zgodził po ułamku sekundy, ktoś inny przytaknął po dłuższej chwili razem z resztą ale sprzeciwu nie było. No może poza moim. A mnie się to zwyczajnie nie zgadza. Bo jakże to tak. Skoro inteligentnym jest się na stałe a nie z doskoku (no bo albo się nim jest albo nie jest) to fakt zaistniały nie powinien powodować żadnego zmęczenia materiału. Wręcz przeciwnie. Przecież taki na ten przykład mózg im bardziej i intensywniej ‚trenowany’, tym większe możliwości osiąga i tym bardziej się do takiej większej eksploatacji przyzwyczaja. I wcale mu to nie szkodzi a nawet pomaga. Bo człek, co z natury swej jest leniwiec jak w mordę strzelił, wykorzystuje tylko znikome możliwości swojego organu (ponoć) głównodowodzącego, a mógłby to robić o niebo lepiej. Dlatego między innymi im więcej pracy umysłowej, tym inteligencja szersza. Dla mnie osobiście prawdziwie inteligentna osoba to nie geniusz ograniczony do jednej konkretnej dziedziny wiedzy. Nie trudno wyspecjalizować się bowiem w fizyce molekularnej i nie mieć przy tym nawet zielonego pojęcia o reszcie tak zwanej nauki. Ja też mogłabym poświęcić całe życie na słuchanie i czytanie o Mozarcie a potem ogłosić się wielce inteligentną bo przecież wiem o nim wszystko, za to na przykład nie mieć pojęcia ile jest dwa razy dwa ‚bo wtedy mnie nie było na lekcjach’. Prawdziwa inteligencja to wiedza ogólna – znaczna i dobrze wykorzystywana. A co za tym idzie według mnie człowieka naturalnie inteligentnego (bo nie do końca wierzę w całkowitą wyuczalność w tej kwestii i w różne szczególne diety i metody jak takiego osobnika inteligentnego wychować od oseska) ten fakt nie męczy w żaden sposób. Skoro jesteśmy inteligentni, to nie musimy skupiać się na tym, żeby takim a nie innym być. Po prostu jesteśmy. I tyle. Męczy coś co jest sztuczne, udawane, pozerskie i nieprawdziwe. A prawda i coś oczywistego męczyć nie powinno. Jak oddychanie, które nie wymaga wysiłku (jeśli zdrowi oczywiście jesteśmy), bo naturalne jest jak najbardziej. To tak jakby pomyśleć logicznie…

Ale, że ten mądry ktoś, kto to powiedział, żył stado lat nazad, to wyszło, że się nie znam, bo on wiedział lepiej. Na bank.

Trudno. Ja wiem swoje 😉

Ps. A Alti i Far to Obywatel z Mamutem Przyszłym, czyli mną, bardzo bardzo bardzo serdecznie dziękujemy… za transporter opancerzony zwany wózkiem co to pocztą polską ma przybyć i o czym ja już wiem, chociaż jakby co to nic nie wiem. Jesteśmy wzruszeni. Ja chyba nawet bardziej niż On. Buziaki. No to ten tego…

Teraz idę jeść brokuły. I płakać na reklamach kremu do dzioba. I miziać Stefana za uchem. I w ogóle marudzić do skrzypiącego krzesła. Że skrzypi. No.

.

Inny świat jest bliżej niż się wydaje. Całkiem jak ten czas co to obgaduje nas za plecami.

Człowiek powinien umieć sam pozbawiać się potrzeb, do których zdążył się przyzwyczaić ‚przed’. Zwłaszcza tych społecznych. Oszczędziłoby tp wielu niepotrzebnych rozczarowań.

Przykro mi. Tylko tyle. Przejdzie. W końcu zawsze przechodzi.

Cie choroba

Dochodzi północ.
Właśnie ugotowałam i zjadłam trzy kolby kukurydzy. Trzy. Duże. Mamut wcisnęła jedną i zagroziła, że jeszcze kęs a coś urodzi. No to przecież nie mogłam pozwolić by wchodziła mi w kompetencje. I zjadłam resztę. Jak pęknę to będzie jej wina. W każdym razie trawienie jak sądzę potrwa do gwiazdki. Potem zacznę się odchudzać… Albo i nie.

Dobrze, że mogę to wszystko zrzucić na ciążę.

Ja, Jamochłon

Bo na upały to najlepsze kalosze z rękawami i z golfem

Gorąco dziś jak w psiarni. Albo jak w saunie jakiejś fińskiej. Chociaż kurka siwa pojęcia nie mam jak to jest w takiej psiarni. W saunie też nie zdarzyło mi się być. Jak dotąd przynajmniej. Ale chyba się domyślam, że parówka jak w autobusie niskopodłogowym tkwiącym latem we wczesnopopołudniowym korku w centrum miasta. Powietrze jest tam wyczuwalne gdzieś wysoko tuż pod sufitem. Musiałabym mieć co najmniej 2 metry wzrostu by poczuć jego nikły cień. I mieć przy tym na tyle fizjonomię tyczki, by utrzymać w tłoku postawę homo erectus. To dopiero wyczyn.

Na szczęście korzystam teraz z przywileju ciężarówek widocznych chyba nawet ze stacji kosmicznych, więc raczej ciężko byłoby mnie nie zauważyć. O ile ktoś jest w miarę sprawny okulistycznie. A i przy okazji społecznie, by wiedzieć co w takim momencie uczynić. Jeśli nie wie, albo wiedzieć nie chce, ja mu o tym z dziką rozkoszą przypominam. Już nie mam żądnych oporów. Ostatnie skończyły się na obwodzie 100 centymetrów w talii i razem z kilkunastoma kilogramami temu. Dawne czasy. Teraz jak już gdzieś wyleżę to sapię jak kowalski miech pierwszego gatunku. I ubrałam się dziś też stosownie do pogody. W lekką, letnią i przewiewną sukienkę. Ot taka zwyczajna niebieska szmatka na cienkich ramiączkach. Dekolt w niej troszkę duży ale nie jakoś wybitnie. Na pewno nie jestem w stanie dorównać nastolatkom wychodzącym z pobliskiej mi podstawówki, które ledwo wykluty cyc noszą na wierzchu bardziej niż ja zegarek.

Jednak czasem to i dekolt i widoczna ciąża ludziom przeszkadza a i smak przy tym dobry psuje. Zaczepiła mnie na chodniku przed przychodnią kobieta w wieku emerytalno-babcinym. Miała zaciekły wyraz twarzy i zlepioną potem grzywkę. Ubrana w wełniany różowy golf i czarną długą spódnicę faktycznie nie miała szans z upałem. Biedna kobieta. Ale nie zdążyłam jej współczuć, bo odezwała się do mnie głosem wyniosłym i sprzeciwu nie znoszącym (w przeszłości musiała być niespełnioną w życiu prywatnym matematyczką):

– Trzeba sobie sukienkę kupić!!

Wryło mnie. Ale tylko z lekka. Do licha! Przecież właśnie mam jedną na sobie. Zlustrowałam się na wszelki wypadek ale wszystko było na miejscu. Nie zgubiłam kiecki gdzieś po drodze i nie paradowałam w bieliźnie. Ale może ja czegoś nie zrozumiałam:

– Proszę?
– Trzeba sobie sukienkę kupić. Ciążową.
– A co się pani przepraszam w tej nie podoba?
– Trzeba zakryć to wszystko – dodała cierpko, wskazując na Lokatora Z Dolnego Piętra i przyległości.
– Ale dlaczego? Przecież ciąża to nic wstydliwego?
– Ale wygląda nieestetycznie!

Zignorowałam jej paluch wbity w sam środek mojego pępka i wzrok nurkujący w moim dekolcie. Gdyby była facetem dostałaby po ryju aż miło. Tylko bym patrzyła czy równo puchnie. Ale wolałam się uśmiechnąć najuprzejmiej jak tylko mogłam. Zadziałało. Zrobiło się jej głupio. Bardzo głupio. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok i łypała na mnie nie mogąc się zdecydować czy woli patrzeć z niechęcią czy ze zdziwieniem. Ja jakoś zdziwienia tą całą sytuacją nie mogłam ukryć. Potem powiedziałam tylko najuprzejmiej jak mogłam:

– Choć nie pytałam pani o zdanie dziękuję, pomyślę o estetyce gdy będę już tylko zgorzkniała. Miłego dnia.

I zostawiłam ją samą na tym chodniku. Razem ze swoją przykrością i niezrozumieniem. W końcu nie muszę rozumieć wszystkiego. A uśmiech też jej zostawiłam. Niech wie, że nie każdy musi być jej wrogiem. Nawet jeśli ona sama jest swoim największym.

Hmmm… Może pomyślę o odpinaniu Obywatelstwa i noszeniu w charakterze plecaka? Jakież to byłoby ułatwienie dla obu stron. Zawsze można przypomnieć sobie jak to było być lekko pojedynczym a i poczucie estetyki otoczenia nie musiałoby być wystawiane na tak ciężką próbę.

Dobrze, że nie wszystkie staruszki są takie. Ta z autobusu nadal się lubi odśmiechać nad moją książką.

Podróże

‚W każdym roku jest trzydzieści jeden milionów sekund. Te nieliczne, które warto zapamiętać, wzruszają nas i ranią bez końca.’
Johnathan Carroll – ‚Dziecko na niebie’

Zadziwiające z jaką lekkością przepływam przez kolejne książki. I im dalej jestem tym silniejsze odnoszę wrażenie, że stworzył jedną całość, w której każdy fragment jest jednocześnie rozdziałem i kompletną opowieścią, zwierciadłem i odłamkiem. Potrafi. To trzeba mu przyznać. Ani jedna z jego książek nie ‚wciągnęła’ mnie od razu. Raczej stopniowo oswajałyśmy się z każdą nawzajem. Ale też stopniowo coraz bardziej czułam się wynagradzana za początkowe wątpliwości i niezdecydowania w ocenie. A jak już złapie w sidła, nie wypuści do ostatniej kropki. Lubię to. I ten lekki niedosyt. I ciekawość, gdzie jeszcze dalej odnajdę klucz, kolejne wątki i powiązania.

Czytam książki ze smakiem. Te zdecydowanie najlepsze dawkuję. Nie połykam od razu. Tak można poczuć tylko powierzchowność. To jak z ludźmi, których poznawać lubię z każdym dniem na nowo i którzy są dla mnie zagadką. Zagadką, w której prawdziwą satysfakcję daje nie ostateczne hasło, lecz trud, jaki wkłada się w znalezienie rozwiązania. Tak. Smakuję książki jak dobrą drożdżówkę z budyniem. Najpierw zjadam brzegi delikatnie tylko zahaczając o esencjonalne nadzienie, aby poczuć smak. Dopiero na koniec zostawiam najlepsze i potem rozpływam się razem z podniebieniem. Bo trudny ze mnie odbiorca. Wymagający i surowy. Ale umiem też doceniać i nie zapominam o nagradzaniu. W przypadku literatury po prostu sięgam po następną pozycję danego autora. Gdy przeczytam wszystko i pozostanie mi jeszcze w pamięci kilka zdań czy klimat, to jakbym po zjedzeniu czegoś pysznego długo jeszcze czuła ten smak na języku. To się chyba nazywa sukces autora. I zrozumienie czytelnika razem z jego często jeszcze nieuświadomionymi potrzebami. Taki mentalny dialog z pisarzem. Niebo w gębie.

Jak książki lubię też smakować życie. W całości i zarazem we fragmentach, takie jakim jest we wszystkich jego subtelnościach. I z całym wachlarzem przeciwieństw. Wtedy nawet gdy jest trudne, zachwyca pięknem. Lubię jadąc autobusem zaglądać mostom i wiaduktom w podszewki. Niby zwykły beton i stal, kurz, brud i zacieki, ale ile w tym rozmaitych niepowtarzalności, ile historii wydeptanych kroków, ile szczelin i ile deszczy. Podszewki. Bo tylko w nich widać wszystko jakim jest naprawdę. I kałuże. Pozornie szare po deszczu. Ale wystarczy wpatrzeć się nieco głębiej by dostrzec, że odbijają kolory mocniej niż lustra. Te wszystkie barwy tylko czają się tuż pod powierzchnią. Czekają na znak. Albo twarze staruszków. Ponacinane czasem, siateczką zmarszczek, mapą doświadczeń, mądrością z jasnymi oczami. Z dobrem, które prześwituje nawet wtedy, gdy próbuje to ukryć zmęczenie. Z uśmiechem, który tylko czeka na zachętę, by pojawić się w zwykłej szarej codzienności. Taki zapomniany uśmiech starszej pani w autobusie, która odpowiada na ten mój… znad kolejnej książki. Lubię…

Wrony z błękitnymi oczyma

Są rzeczy, które absolutnie nie pasują nam do ludzi i ludzie nie pasujący w żaden sposób do pewnych rzeczy. Są też takie sytuacje czy zjawiska, w przypadku których jakieś zwyczajowe, rutynowe działania wypadają w naszych oczach co najmniej groteskowo i nienaturalnie. Jeśli nie kiczowato czy wręcz niesmacznie. Czasem aż przerażająco. Bywa tak na przykład z psami, które do powitania nie używają ogona a nowych osobników badają bez warczenia czy szczekania. Takie psy mają mimikę niczym człowiek ważący każdy swój gest i każde słowo a napastników atakują bez ostrzenia. Ale i bez zbędnej brutalności. Ot kłapnięcie i dalsza faza obserwacji. Takie budzą respekt i szacunek. Bez dziamgotu i obsesyjnego podlewania trawniczka. Bez pokazówek. Takie właśnie lubię najbardziej. I dobrze się rozumiemy. Dokładnie tak samo z ludźmi. Czasem mam z nimi problem. Albo są albo ich nie ma. Częściej mam problem z tymi, którzy udają, że są. Taki scenariusz dla otoczenia. A ja chyba jednak wolę takich co jak się nie odzywają, to totalna cisza ale jak już są to w pełni. Nie zadowalam się namiastkami. A okrawki to są dobre w mięsnyn na wagę do bigosu. Nie w relacjach międzyludzkich. Bo taki ktoś, kto wie i jest nie musi zapewniać o tym otoczenia. To się po prostu rozumie samo przez się. A pies, który czuje się pewnie, nie musi oddawać honorowo moczu pod każdy napotkany krzaczek. On po prostu jest. I tyle. Wyrzuty sumienia z reguły coś znaczą. Warto ich nie bagatelizować. Ja naprzykład mam taki feler. Nie wierzę w ideały. Cenię tych, którzy popełniają błędy, przyznają się do nich i starają się je naprawić, czy to zwykłym niezwykłym ‚przepraszam’ czy zmianą wadliwego postępowania. Nie trawię tych, którzy udają, że nic się nie stało i jeszcze przenoszą swoje poczucie winy na innych, bo albo nie widzą nic poza czubkiem własnego nosa albo nie zdają sobie sprawy z własnej słabości. Jedni są płytcy, drugich mi już tylko żal. Ale przedstawiciele każdego z tych typów znajdują się w naszych codziennościach. Bo ile razy widzieliście dwa razy pod rząd uśmiechniętego psa? Prawdopodobnie tyle samo co wronę o błękitnych oczach. Choć przecież nikt nie udowodnił, że ona nie istnieje.

Dobranoc

Bo ja nie mam co na siebie włożyć

Sir Elton de Peruka nie mógł się zdecydować, w co ma się ubrać, więc odwołał spotkanie z prasą. Cóż. Urocze. A mnie się przypominają moje własne odwieczne problemy dotyczące jakże trudnych wyborów garderobianych. Co prawda więcej problemów wynika, gdy sytuacja przypomina przysłowiowego ‚osiołka wyborczego’. Bo czyż nie jest tak, że im mniej w tej szafie mamy, tym faktycznie mniej kłopotów decyzyjnych? Na to przynajmniej wskazywałaby stara ciotka Logika. Więcej ciuchów to więcej możliwości do zestawienia, zrozumiałe zatem, iż Sir Elton Jaś – właściciel zdecydowanie bogatszej niż moja osobista szafy – zasępił się srodze, wpadł w panikę i zwiał. Kiepskie nerwy mają ci sławni i wielcy show-businessu. Ja miałam z tym mniej problemu. Pamiętam, gdy jako podlotek piegowaty i zakompleksiony po czubki czerwieniejących cyklicznie uszu, zaczęłam się umawiać na pierwsze poważne randki. Też bywało wesoło. Kiedy to na przykład biedny i niczego nie świadom absztyfikaant czekał już przed domem wydeptując chodnik i nerwowo spoglądając na zegarek, młodociana wówczas Bajka po godzinach spędzonych na doprowadzaniu się do stanu ‚pokazywalności publicznej’ zaczynała już myśleć całkiem realnie o gwałtownej śmierci przez udławienie się gorącym kartoflem. A wszystko po cudownym pomyśle zrobienia się na bóstwo za pomocą maseczki marchewkowej, na którą to przepis wyczytała w mamutowym kalendarzyku Ewa. Jako osobniczce o wybitnie bladej, wymoczkowatej karnacji i upstrzonym piegami nosie, Bajce zamarzyła się bowiem lekko opalona, zdrowo wyglądająca cera, jaką – jak każda szanująca się czytelniczka kalendarzyka Ewa wiedzieć powinna – zapewnia właśnie zbawienna maseczka z marchwii. Właściwie zastosowana maseczka – dodać powinnam. Bo tamtego feralnego dnia Bajka maseczkę zastosowała… po swojemu. Co prawda napisane jak wół stało, że na facjacie trzeba marchewkową papkę trzymać DO 10 MINUT, jednak, że podlotek blady był niemiłosiernie, tedy ubrdał sobie, iż kolejne 10 minut a może i jeszcze następne a efekt będzie jeszcze lepszy i wręcz zniewalający. I był. A jakże. Po zmyciu burej brei, w jaką zamienił się upiększający w zamierzeniach specyfik, ukazało się… oblicze Winnetou odrodzonego metodą kuchennej reinkarnacji. Bajka była pomarańczowa i przerażona. W równym stopniu. Potem niebo rozstąpiło się, nastał chaos a ona spędziła upojne godziny na dzikich szlochach, tupaniu, gryzieniu paznokci i próbach doprowadzenia twarzy do czegokolwiek poza żywo oranżowym odcieniem. Po jakimś nieprawdopodobnie długim maratonie moczenia się w ogórkach i cytrynie oraz wyklinaniu kalendarzyka Ewa razem z mamuciną torebką, gęba była już tylko czerwona. Ale i tak nie trwało to długo bo Bajka zaraz zbladła. Kiedy tylko zaczęła się ubierać. Pierwsze czego można być pewnym gdy wkładamy ostatnią z ostatnich czystą i dobrą parę jedynych czarnych rajstop obecnych w promieniu 20 km przy oczekującym u bramy absztyfikancie i sklepach pozamykanych na głucho to to, że zaraz je podrzemy. Dziura zrobiła się chyba jeszcze zanim Bajka zdołała dotknąć drżącymi rękoma tego cudu przemysłu tekstylnego. Dziura jak złoto. Na samym kolanie. Wtedy pechowa randkowiczka była jeszcze zbyt młoda i niedoświadczona by znać te wszystkie przekleństwa, których w takiej sytuacji użyłaby dzisiaj. Ale przynajmniej zbladła. Nic dziwnego. Sukienka była już na swoim miejscu, młodzian niecierpliwił się przed domem, glany wypastowane lśniły w przedpokoju a tu taki kurde rajstop dziurawy. No kurka siwa no! Na szczęście w trudnych i dramatycznych sytuacjach Bajka zawsze wykazywała się sporym litrażem zimnej krwi i tryliardem pomysłów na minutę. Chwilami nawet dość dobrych. Sukienka była żółta a na składzie były też żółte rajstopy, w których wyglądała jak ósma córka Baby Jagi w barchanach i świeżo podarte czarne, eleganckie i ładne. Nie myśląc zbyt wiele założyła żółte, na nie zaś czarne i zrobiła im jesień średniowiecza w postaci kilkunastu solidnych dziur pazurem drżącym acz zdecydowanym na wszystko. Zasada wszystko albo nic towarzyszyła jej jak widać od zawsze. Potem nabrała powietrza, nastroszyła jeżową czuprynę i potuptała do uszczęśliwionego jej widokiem długopiurego gogusia. Inna sprawa, że wtedy był nią tak zauroczony, iż gdyby nawet wylazła w papilotach i jutowym worku, szczerzyłby się jak rasowy ratler ale to było zanim zdążył ją poznać 😉 Grunt, że randka się udała, Bajka została towarzysko skomplementowana za odkrywczość twórczą a ładnych parę lat później dowiedziała się, że to teraz najnowszy trend i mody krzyk w nurcie post-punk. Zabawne, bo wtedy jeszcze w Polsce panczury ograniczały się do skór, ćwieków i glanów malowanych plakatówką. Nieźle. Czuję się normalnie prowodyrką misji Drzyjmy Rajtki. I pomyśleć, że to wszystko przez marchewkę 😉