Wcale nie tak dawno temu, bo tu i teraz żył sobie całkiem kolorowo Pies. Pies miał imię, którego używano jednak tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, bo nie chciano mu przysparzać więcej żenady niż ustawa przewiduje. Zatem i tu nie będziemy go wymieniać. Pies miał także lśniącą brązową sierść, cztery łapy, uśmiechnięty pysk, i notorycznie rozmerdany ogon oraz część łączącą wszystkie psie części składowe w psa właściwego.
Pies mieszkał sobie w schludnej budzie nieopodal domu swoich państwa i w głębokim poważaniu miał sugerowane mu delikatnie przez właścicieli czynności, takie jak chronienie domu i mienia gwałtownym obszczekiwaniem obcych typków, nocne czuwanie, czy przynajmniej groźny wygląd. Pies nie dość, że prezentował czworonożny model przylepno-zabawowy i wszelkie próby łagodnej perswazji, że ‚obcy są be i można by ich przynajmniej obsikać’ kwitował nagłym a chronicznym oblizywaniem wszelkich dostępnych mu ludzkich kończyn, to jeszcze sam cierpiał na rozmaite fobie i lęki.
Takim to sposobem psa obronnego faktycznie trzeba było… bronić. Każdy nowy listonosz to dobry kompan do zabawy a każde dziecko idące widocznym z daleka chodnikiem trzeba było pozdrowić merdaczem nieomal do omdlenia. Pies była to przylepa jakich mało. I do tego nieprzeciętnego autoramentu śpioch i leniwiec. W dzień spał. W nocy w zasadzie też. Budził się tylko na głaski, jedzonko, siusiu… i czasem na jakieś poważniejsze sprawy. Żeby jeszcze było mało Pies panicznie bał się Płaszczaków. Te wilgotnonogie stwory dopadały go zawsze ilekroć już udało mu się zmrużyć w spokoju ślepia i oddalić się gdzieś do krainy Wiecznej Psiej Szczęśliwości, gdzie suczki są smaczne a kości łatwe. A może odwrtonie… Nieistotne.
Płaszczaki pojawiały się znienacka i wyjątkowo przebiegle straszyły go swoim oślizgłym widokiem. Że też już o wyjadaniu z miski nie wspomnę. Biedny Pies nie wiedział co robić. Próbował spać spokojnie ale ilekroć już zapadał w letarg, obawy spotkania sie oko w czułki z Płaszczakiem jeżyły mu sierść na ogonie. Wszystkie zwierzęta w okolicy po cichu śmiały się z Psa, że taka z niego pipa grochowa i radziły chować miskę do budy a tę otaczać żywopłotem z kolczastego drutu. Ale Psu nie było do śmiechu.
Zwłasza jeden taki Płaszczak, z rodu Trepanatorów Bosych nie dawał mu spokoju. Żwawy Szczepan – bo tak mu było – odznaczał się szczególnym sprytem i przebiegłością. Potrafił bardzo długo obserwować Psa z ukrycia przyczajony za rozłożystym liściem winogron i czekać na dogodny moment by futrzaka dopaść i go nielicho nastraszyć. A może nawet zagrodzić mu drogę a potem uciec z olbrzymią prędkością z ulubioną psią kością. Albowiem Żwawy Szczepan słynnym szybkobiegaczem był. Jak wszystkie Płaszczowce miał tylko jedną nogę – ściślej rzecz ujmując składał się głównie z jednej nogi – ale miał ją tak wredną i złośliwą, że pędziła jak wściekła. Czasem ich wspólna prędkość – Żwawego Szczepana i jego nogi – równała się z prędkością światła i przechodziła w czwarty wymiar. Tak przynajmniej zazwyczaj zauważał Pies nim zemdlał. Jeśli zaś nie zemdlał to całą swoją energię poświęcał na szczekanie.
Szczekał i szczekał aż cały ochrypł i wycieńczony kładł się ze zrezygnowaną miną przy misce z wodą a następnie czekał aż wstętny Płaszczowiec sobie pójdzie. Pewnego dnia na pomoc Psu przyszedł Stefan Pogromca Serników. Stefan Pogromca Serników był kotem i w dodatku był kobietą ale nie lubił tego ujawniać zbyt dużej części populacji dlatego i my przejdziemy nad tym do porządku dziennego i skupimy się na dalszych losach Psa co nie jeździł koleją.
Stefan Pogromca Serników nigdy nie darzył naszego bohatera płomiennym uczuciem ale, że sam też nie przepadał za Płaszczakami – głównie dlatego, że nie dało się ich zjeść i poddać przemianie materii – a Żwawego Szczepana to już w ogóle za nocne szelesty i przeszkadzajki w błogim śnie oskalpowałby z domku z dziką namiętnością, postanowił rozprawić się z nimi i stanąć u boku Psa.
Najpierw zakomunikował, że dość szczekania po nocach bo ludzie… znaczy ma się rozumieć koty chcą spać – zwłaszcza gdy wtrąbiło się tygodniowy zapas sernika i trzeba by to jakoś w spokoju przetrawić, bo wszyscy w okolicy myślą, że to ciąża. Potem oznajmił Psu, że Płaszczaki też mają swoje słabe strony. Na przykład nie lubią suszy i biegają swobodnie tylko po terenach podmokłych i wilgotnych, a przynajmniej zacienionych. Więc w upały Pies spać może spokojnie. I że wystarczy nasypać im piasku w czułki aby je znacznie spowolnić. A wtedy to już można je z łatwością wykopyrtać z terenu będącego w zasięgu Psa i Stefana Pogromcy Serników. Na te słowa Pies szeroko rozdziawił paszczękę ale zaraz zamknął ją z powrotem bo Stefan Pogromca Serników stwierdził, że Pies, gdy tak robi, wygląda jak kretyn.
Potem Pies podjął życiową decyzję. Zamiast ciągle się bać – będzie walczył z Płaszczakami a już Żwawego Szczepana to własnopazurnie ukatrupi, wyrwie mu zbroję i napaskudzi w dużym pokoju pod dywan. Narrator nie będzie ukrywał, że decyzję tę pomogła Psu podjąć nie tylko rozmowa przeprowadzona ze Stefanem Pogromcą Serników ale także fakt, że w sąsiedztwie właśnie zamieszkała przecudnej urody suczka, co najwyraźniej stanowiło dość silny bodziec zewnętrzny.
Trzeba dodać, że nie bez znaczenia jest również fakt, iż suczka – Maria Luiza Donatella Szczekacze – prócz nieodpartego uroku osobistego i dwojga wiernych oczu była także posiadaczką najbardziej lśniącego futra i dwóch najzgrabniejszych par nóg jakie Pies kiedykolwiek widział. W dodatku jak wieść gminna i powiatowa głosiła była młoda i samotna. Nie na długo jednak – jak postanowił Pies. Ignorując groźne warknięcia sąsiadów i podstępne chichoty Żwawego Szczepana i jego wesołej kompanii przystąpił do dzieła. Zdobywania serca małej Kizi Mizi, jak ją pieszczotliwie nazywał w myślach. Los mu sprzyjał.
Okazało sie bowiem, że nowo przybyła przedstawicielka jego rasy równie, a może jeszcze bardziej panicznie boi sie Płaszczaków. Pies zaciął się w sobie i obiecał chronić jej dniem i nocą. Początkowo musiał pokonywać nie lada wstręty i psychiczne bariery ale w myśl zasady, że miłość uskrzydla a chęć to wręcz popędza, odniósł oszałamiający sukces. Nie dość, że zdobył serce Lejdi Di i nawet nie ubrudził sobie łap przy likwidacji Płaszczaków, to jeszcze okazał sie jeszcze bardziej przebiegły i cwany niż niejeden Warszawiak z dziada pradziada.
Ni mniej ni więcej tylko zawarł ze Żwawym Szczepanem pakt o nieagresji obiecując mu winorośl w dożywotnią dzierżawę w zamian za spokój i nie bieganie po psich terenach uprawnych. Bo Żwawemu Szczepanowi chodziło tylko o te winne krzaczki co to je Pies z uporem maniaka notorycznie podlewał a Płaszczaki hodowały tam rzadka odmianę mikroburaków, które bardzo kiepsko reagowały na ten rodzaj nawożenia. W ten oto sposób Płaszczaki i Pies przestały wchodzić sobie w drogę, rujnować nerwy i interesy, czworonożny merdacz obronny zmężniał i przestał ujadać po próżnicy na stworzenia pełzające a Stefan Pogromca Serników miał wreszcie swój ulubiony sen trawienny.
Może z czasem zacznie Pies nawet bronić terenu, na co po cichu liczy cała rodzina narratora. Na razie jest zakochany i jak donosi kolorowa prasa kobieca składowana w szalecie miejskim zamierza pracować nad zalegalizowaniem swego związku a w przyszłości nad powiększeniem rodziny. Miejmy nadzieję, że znajdzie dobrych fachowców od rozbudowy psiej budy, bo narrator umywa ręce z uwagi na dość znaczne powiększenie własnej bliskiej przestrzeni brzusznej i wyjątkowo kiepską współpracę z młotkiem.
A jaki z tego morał?
Przystojna babka zawsze uruchomi u faceta myślącą głowę. Choćby nawet nie była w miejscu, gdzie zwykliśmy się jej wnioskując z anatomii spodziewać.