Trzynastego

Z okazji soboty czujemy się już znacznie lepiej. Oboje. Jak na zgrany tandem przystało. Gorączka i ciśnienie spadło do stanu zadowalającego wszystkich mniej lub bardziej zainteresowanych. Antybiotyk i inne siuwaksy grzecznie łykamy i mamy nadzieję na brak bisów. Przynajmniej jeszcze przez kilka tygodni. Jesteśmy już w domu i właśnie korzystamy z tak nielicznych ostatnio promieni słońca, które dzisiaj stwierdziło, że jednak ten swój okrągły kuper pokaże i przygrzeje. Całe szczęście bo już myślałam, że pora na jesienne kurtki i płaszcze i żółte kalosze. Podwójnie całe szczęście bo kurtkę co prawda jesienną posiadam – w odróżnieniu od płaszcza – ale niestety w rozmiarze satysfakcjonującym mnie i ją wówczas, gdy w miejscu tali miałam talię, nie zaś krągłą i wybrzuszoną ‚stówkę’. Kaloszy zaś nie mam nawet brzydkich i zielonych, nie mówiąc nic o żołtych, które tak sobie ubrdałam popisowo. Odpoczywamy sobie więc we dwójkę z Obywatelem co to się tak spieszyć raczy celem uzewnętrznienia ogólnego i nie zważa zupełnie, że matka jeszcze niegotowa i musi pomarudzić jeszcze dwa miesiące by krew otoczeniu zatruć całkowicie. Odpoczywamy i udajemy, że leżymy. Znaczy staramy się jak nie wiem co ale to strasznie trudne jest wypełniać te święte prikazy dochtora, zatem idąc na kompromis, gmeramy się w pozycji zwiędłej liliji, czyli wypróbowujemy rozmaite siady. Siad wstarty na poduszkach, czyli takie prawie leżakowanie, siad po turecku, czyli w tej trędi wersji joginów – lotos ultra magnetic, siad z wrzaskiem Mamuta, gdy Mamut zauważy, że się siedzi za dużo i jeszcze dużo innych równie interesujących opcji. Przy okazji pragnę zauważyć, że nie ma nic gorszego dla zrzędzącej ciężarówki, niż otoczenie skutecznie włażące jej w kompetencje i zrzędzące jeszcze bardziej. Normalnie można się nabawić kompleksów. I to wcale nie tak przyjemnych jak ten Edypa lub Jokasty a do tego mniej efektownych i znacznie bardziej przyziemnych. Do tego wszystkiego uprzejmie donoszę, że w rankingu na najbardziej znienawidzone i najupierdliwsze badanie w tym cudownym stanie zdecydowaną palmę pierwszeństa bez dwóch zdań zdobył wspaniały Lord Test Obciążenia Glukozą. Lord jest słodki do bólu i godzinne powstrzymanie się od haftowania na czczo zaliczam śmiało do swoich osobistych sukcesów (zaraz za ciśnieniem 50/70 po którejś z morfologii). Nie wiem tylko jak tę wiadomość zniesie Krajowa Rada Koła Gospodyń Wiejskich ds Robótek Ręcznych w Czubkach Dolnych. Następne bliskie spotkanie z Lordem pierwszego września. Już się cieszę. Z rzeczy zaobserwowanych a znacznie bardziej przyjemnych pragnę donieść, że Lady Stefan w ramach polityki prorodzinnej zaprezentowała nam swoją trzydniową wesołą gromadkę. Maluchy są cztery – jeden czarny i trzy maminego umaszczenia (z rozmaitymi wariacjami na temat) i jak dotąd mają się dobrze. Na razie prezentują się w postaci kulek, odmawiają pozowania do zdjęć a ich społeczne relacje ograniczają się do poszukiwań puchatej mleczarni, ale sądzę, że to chwilowe. W końcu pochodzenie zobowiązuje.

Na tym kończę i wracam do wielce rozwijającej lektury o kolkach, zielonych kupach i ulewaniu. Dobrze, że zaraz potem w kolejce czeka Johnatan Carroll bo bym chyba popełniła jakieś harakiri przy użyciu gazet dla ‚szczęśliwych rodziców jeszcze szczęśliwszych pociech’. I tak na marginesie: jeśli ja też zacznę głupieć do tego stopnia, by w każdym zdaniu umieszczać przynajmniej pięć czarujących zdrobnień i zacznę się rozwodzić nad pojedynczym beknięciem Lokatora półgodzinną tyradą, to błagam, dobijcie mnie. Niech to się nie rozprzestrzenia.

Dziś małoletni rozpracowuje płytotekę Kazika. Na razie nie wierzga czyli albo jeszcze nie wczuł się w klimat albo panie Staszewski, musi pan się bardziej postarać. Syn nie docenia 😉

Z partyjnym pozdrowieniem

Termos z zakrętką

Notka

Nie lubię trzydziestoośmio-stopniowych gorączek. Ani fałszywych alarmów. Nie lubię nie móc spać i nie lubię zastrzyków. I nie lubię gdy pan doktor blednie na mój widok.

W końcu nie jestem taka ostatnia.

Pytanie o kciuki jest retoryczne, prawda?

Słucham

– A słyszał pan, że Iks nie będzie kandydował?
– Niemożliwe.
– A jednak. Musi się zaszyć.
– Alkoholik?
– No. Takie życie.
– Biedny człowiek. Ale wie pan, lepsze to niż ten Igrek.
– A co z nim?
– A to pan nic nie wie?
– Niee.
– Ponoć to gej.
– Jezus Maria! Na co to nam przyszło proszę pana.
– No, tragedia.

Ps. Skunk Anansie ‚Intelectualise my blackness’.

A na drugich słuchawkach Przyszła Młodzież Sztuk Raz przyswaja Opeth. Niech też ma coś z życia.

Patrzę

Przychodzę do domu i patrzę na ból. I wiem, że nic nie mogę zrobić. Tylko przykro mi widzieć i tak po prostu patrzeć. Nigdy nie widziałam Ojca tak milczącego. Wraca z pracy i godzinami siedzi zagryzając wargi, wpatrując się w jeden punkt. Wiem, że nocami płacze. Czuję. Mama też. Obejmuje Go i tak siedzą w milczeniu. A ja nie wiem gdzie podziać oczy. Oboje nie mogli pomóc. On był do końca. Razem z resztą rodzeństwa i Jej córką. Umarła we czwartek o 15.32. Dowiedziałam się piątkowym wieczorem, gdy planowałam już podróż. Nie chcieli mi mówić. ‚Żeby nie denerwować’. Na sobotę byłyśmy umówione w szpitalu. Nie poczekała. Widać nie mogła. Żałuję, że nie pojechałam wcześniej. Choć teraz to już i tak bez znaczenia. Bo co by dało pożegnanie? Przecież nie cierpię pożegnań. Ostatnich ‚pa pa’ z pociągu, smutnych uśmiechów, łez wycieranych ukradkiem w rękaw wyciągniętego swetra. Wiem, że pytała o mnie. I o Malucha. I przykro mi, że nigdy już się nie poznają.

Często o Niej myślę. I o tych, których zostawiła. Tu i teraz. Przynajmniej przestała cierpieć. Tak zawsze pocieszają lekarze. A człowiek do końca się łudzi, że lada chwila, może nawet za pięć minut, ktoś w labiryncie łańcuchów i wiązań… odnajdzie ten lek na raka.

W nocy śniła mi się bryłka ziemi, którą napełniałam starą, ceramiczną doniczkę. Widziałam nakłuwanie widelcem i trzy nasiona i całą masę rzeczy, których nigdy w życiu nie robiłam i nie wiem skąd miałam pojęcie jak się w ogóle do tego zabrać. I małe paluszki zaciśnięte na konewce. Potem obraz się oddalił i spostrzegłam, że doniczka jest duża i mocno popękana. I że jest na niej napis: ‚coś się kończy, coś zaczyna’…

Sen się skończył. Ale wiem, że oznaczał coś dobrego.

Mam nadzieję, że Ci ciepło, kochana.
Do widzenia.

.

Odeszła.

Zostawiła córkę. Dorosłą, ale na śmierć ostatniego z rodziców nigdy nikt nie jest przygotowany. Na żadną śmierć. Została sama. Nie ma nawet Siostrzycy, jak ja, przyjaciół, ruchliwych stópek gdzieś pod przeponą… Tylko pusty dom.

Miałam nadzieję, że jeszcze zdążę się pożegnać. Że jeszcze mnie zobaczy. A ja Ją. Współczuję Jej córce. Nie potrafie opisać jak bardzo. Aż wstyd czuć ulgę… że to nie moja… móc powiedzieć ‚mamo’ nie tylko w przestrzeń. Mam oboje rodziców. Nie potrafię sobie wyobrazić tego scenariusza bliżej… Nie chcę musieć.

Ludzie umierają nie czekając na odwiedziny w szpitalu. Umierają po prostu. Zawsze za szybko.

To ktoś bliski. Przez palce nie chce przejść… że był.

Bajka o Psie, który nie jeździł koleją i bał się Płaszczaków

Wcale nie tak dawno temu, bo tu i teraz żył sobie całkiem kolorowo Pies. Pies miał imię, którego używano jednak tylko w nadzwyczajnych okolicznościach, bo nie chciano mu przysparzać więcej żenady niż ustawa przewiduje. Zatem i tu nie będziemy go wymieniać. Pies miał także lśniącą brązową sierść, cztery łapy, uśmiechnięty pysk, i notorycznie rozmerdany ogon oraz część łączącą wszystkie psie części składowe w psa właściwego.

Pies mieszkał sobie w schludnej budzie nieopodal domu swoich państwa i w głębokim poważaniu miał sugerowane mu delikatnie przez właścicieli czynności, takie jak chronienie domu i mienia gwałtownym obszczekiwaniem obcych typków, nocne czuwanie, czy przynajmniej groźny wygląd. Pies nie dość, że prezentował czworonożny model przylepno-zabawowy i wszelkie próby łagodnej perswazji, że ‚obcy są be i można by ich przynajmniej obsikać’ kwitował nagłym a chronicznym oblizywaniem wszelkich dostępnych mu ludzkich kończyn, to jeszcze sam cierpiał na rozmaite fobie i lęki.

Takim to sposobem psa obronnego faktycznie trzeba było… bronić. Każdy nowy listonosz to dobry kompan do zabawy a każde dziecko idące widocznym z daleka chodnikiem trzeba było pozdrowić merdaczem nieomal do omdlenia. Pies była to przylepa jakich mało. I do tego nieprzeciętnego autoramentu śpioch i leniwiec. W dzień spał. W nocy w zasadzie też. Budził się tylko na głaski, jedzonko, siusiu… i czasem na jakieś poważniejsze sprawy. Żeby jeszcze było mało Pies panicznie bał się Płaszczaków. Te wilgotnonogie stwory dopadały go zawsze ilekroć już udało mu się zmrużyć w spokoju ślepia i oddalić się gdzieś do krainy Wiecznej Psiej Szczęśliwości, gdzie suczki są smaczne a kości łatwe. A może odwrtonie… Nieistotne.

Płaszczaki pojawiały się znienacka i wyjątkowo przebiegle straszyły go swoim oślizgłym widokiem. Że też już o wyjadaniu z miski nie wspomnę. Biedny Pies nie wiedział co robić. Próbował spać spokojnie ale ilekroć już zapadał w letarg, obawy spotkania sie oko w czułki z Płaszczakiem jeżyły mu sierść na ogonie. Wszystkie zwierzęta w okolicy po cichu śmiały się z Psa, że taka z niego pipa grochowa i radziły chować miskę do budy a tę otaczać żywopłotem z kolczastego drutu. Ale Psu nie było do śmiechu.

Zwłasza jeden taki Płaszczak, z rodu Trepanatorów Bosych nie dawał mu spokoju. Żwawy Szczepan – bo tak mu było – odznaczał się szczególnym sprytem i przebiegłością. Potrafił bardzo długo obserwować Psa z ukrycia przyczajony za rozłożystym liściem winogron i czekać na dogodny moment by futrzaka dopaść i go nielicho nastraszyć. A może nawet zagrodzić mu drogę a potem uciec z olbrzymią prędkością z ulubioną psią kością. Albowiem Żwawy Szczepan słynnym szybkobiegaczem był. Jak wszystkie Płaszczowce miał tylko jedną nogę – ściślej rzecz ujmując składał się głównie z jednej nogi – ale miał ją tak wredną i złośliwą, że pędziła jak wściekła. Czasem ich wspólna prędkość – Żwawego Szczepana i jego nogi – równała się z prędkością światła i przechodziła w czwarty wymiar. Tak przynajmniej zazwyczaj zauważał Pies nim zemdlał. Jeśli zaś nie zemdlał to całą swoją energię poświęcał na szczekanie.

Szczekał i szczekał aż cały ochrypł i wycieńczony kładł się ze zrezygnowaną miną przy misce z wodą a następnie czekał aż wstętny Płaszczowiec sobie pójdzie. Pewnego dnia na pomoc Psu przyszedł Stefan Pogromca Serników. Stefan Pogromca Serników był kotem i w dodatku był kobietą ale nie lubił tego ujawniać zbyt dużej części populacji dlatego i my przejdziemy nad tym do porządku dziennego i skupimy się na dalszych losach Psa co nie jeździł koleją.

Stefan Pogromca Serników nigdy nie darzył naszego bohatera płomiennym uczuciem ale, że sam też nie przepadał za Płaszczakami – głównie dlatego, że nie dało się ich zjeść i poddać przemianie materii – a Żwawego Szczepana to już w ogóle za nocne szelesty i przeszkadzajki w błogim śnie oskalpowałby z domku z dziką namiętnością, postanowił rozprawić się z nimi i stanąć u boku Psa.

Najpierw zakomunikował, że dość szczekania po nocach bo ludzie… znaczy ma się rozumieć koty chcą spać – zwłaszcza gdy wtrąbiło się tygodniowy zapas sernika i trzeba by to jakoś w spokoju przetrawić, bo wszyscy w okolicy myślą, że to ciąża. Potem oznajmił Psu, że Płaszczaki też mają swoje słabe strony. Na przykład nie lubią suszy i biegają swobodnie tylko po terenach podmokłych i wilgotnych, a przynajmniej zacienionych. Więc w upały Pies spać może spokojnie. I że wystarczy nasypać im piasku w czułki aby je znacznie spowolnić. A wtedy to już można je z łatwością wykopyrtać z terenu będącego w zasięgu Psa i Stefana Pogromcy Serników. Na te słowa Pies szeroko rozdziawił paszczękę ale zaraz zamknął ją z powrotem bo Stefan Pogromca Serników stwierdził, że Pies, gdy tak robi, wygląda jak kretyn.

Potem Pies podjął życiową decyzję. Zamiast ciągle się bać – będzie walczył z Płaszczakami a już Żwawego Szczepana to własnopazurnie ukatrupi, wyrwie mu zbroję i napaskudzi w dużym pokoju pod dywan. Narrator nie będzie ukrywał, że decyzję tę pomogła Psu podjąć nie tylko rozmowa przeprowadzona ze Stefanem Pogromcą Serników ale także fakt, że w sąsiedztwie właśnie zamieszkała przecudnej urody suczka, co najwyraźniej stanowiło dość silny bodziec zewnętrzny.

Trzeba dodać, że nie bez znaczenia jest również fakt, iż suczka – Maria Luiza Donatella Szczekacze – prócz nieodpartego uroku osobistego i dwojga wiernych oczu była także posiadaczką najbardziej lśniącego futra i dwóch najzgrabniejszych par nóg jakie Pies kiedykolwiek widział. W dodatku jak wieść gminna i powiatowa głosiła była młoda i samotna. Nie na długo jednak – jak postanowił Pies. Ignorując groźne warknięcia sąsiadów i podstępne chichoty Żwawego Szczepana i jego wesołej kompanii przystąpił do dzieła. Zdobywania serca małej Kizi Mizi, jak ją pieszczotliwie nazywał w myślach. Los mu sprzyjał.

Okazało sie bowiem, że nowo przybyła przedstawicielka jego rasy równie, a może jeszcze bardziej panicznie boi sie Płaszczaków. Pies zaciął się w sobie i obiecał chronić jej dniem i nocą. Początkowo musiał pokonywać nie lada wstręty i psychiczne bariery ale w myśl zasady, że miłość uskrzydla a chęć to wręcz popędza, odniósł oszałamiający sukces. Nie dość, że zdobył serce Lejdi Di i nawet nie ubrudził sobie łap przy likwidacji Płaszczaków, to jeszcze okazał sie jeszcze bardziej przebiegły i cwany niż niejeden Warszawiak z dziada pradziada.

Ni mniej ni więcej tylko zawarł ze Żwawym Szczepanem pakt o nieagresji obiecując mu winorośl w dożywotnią dzierżawę w zamian za spokój i nie bieganie po psich terenach uprawnych. Bo Żwawemu Szczepanowi chodziło tylko o te winne krzaczki co to je Pies z uporem maniaka notorycznie podlewał a Płaszczaki hodowały tam rzadka odmianę mikroburaków, które bardzo kiepsko reagowały na ten rodzaj nawożenia. W ten oto sposób Płaszczaki i Pies przestały wchodzić sobie w drogę, rujnować nerwy i interesy, czworonożny merdacz obronny zmężniał i przestał ujadać po próżnicy na stworzenia pełzające a Stefan Pogromca Serników miał wreszcie swój ulubiony sen trawienny.

Może z czasem zacznie Pies nawet bronić terenu, na co po cichu liczy cała rodzina narratora. Na razie jest zakochany i jak donosi kolorowa prasa kobieca składowana w szalecie miejskim zamierza pracować nad zalegalizowaniem swego związku a w przyszłości nad powiększeniem rodziny. Miejmy nadzieję, że znajdzie dobrych fachowców od rozbudowy psiej budy, bo narrator umywa ręce z uwagi na dość znaczne powiększenie własnej bliskiej przestrzeni brzusznej i wyjątkowo kiepską współpracę z młotkiem.

A jaki z tego morał?

Przystojna babka zawsze uruchomi u faceta myślącą głowę. Choćby nawet nie była w miejscu, gdzie zwykliśmy się jej wnioskując z anatomii spodziewać.

Przerwa w życiorysie, czyli upragniony koniec pracy

Niniejszym ogłaszam, że w naszym układzie słonecznym odkryto nową planetę.

Planeta została roboczo nazwana Jamochłonem a jedyny jej autochton chyba właśnie nauczył się podstawowego kroku do salsy…

W zaistniałej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak pójście… znaczy doturlanie się do domu.

Życzcie mi szczęścia.

No Księciuniu, pożegnaj się ładnie..

Dobranoc Państwu

Idzie dyszcz, idzie dyszcz, idzie sikawica

Właśnie wrócłam z sierpniowego pochodu. Zaczęłam wdzięcznie – od wizyty na ósmą fefnaście u stomatologa. Obudziłam się dopiero gdzieś na fotelu z cudzymi paluchami w paszczęce ale dzięki bogu sympatycznemu Panu W Białym Kitelku niczego nie odgryzłam bo sobie w porę przypomniałam kto zacz i czemu mi w dziobie gmerać raczy. Muszę pamiętać, żeby nie zagadywać się z Mamutem do północy bo potem wstać nie mogę rano a jak już się przypadkiem uda, to jestem nieprzytomna i mogę być groźna dla otoczenia. Pan Doktor z uśmiechem młodego niedźwiadka poinformował mnie radośnie, że o ile nic się nie wydarzy i nie wbiję klawiatury w jakąś ścianę, to mam przyjść jak się rozwiążę. W ostatniej dosłownie chwili powstrzymałam swoją galopującą wyobraźnię, bo by mnie chyba zabiła wizja rozwiązłej tudzież rozwiązującej się (nie wiem tylko z czego) mnie.

Potem pognałam dzikim kurcgalopkiem poprzez deszcz i wiater dmący, bo już byłam spóźniona na wizytę w szpitalu na Starynkiewicza. Tak mi się przynajmniej zdawało, że skoro wizytę mam pomiędzy 9 a 11, to lepiej być wcześniej niż później. Bo była już 9.30. Źle mi się jednak zdawało. Miła pani w okienku jeszcze milszym uśmiechem poinformowała mnie, że to trochę potrwa. Potem spytała po co w zasadzie przyszłam. No to jej powiedziałam bo co miałam nie powiedzieć. Pani zaczęła wypisywać jakąś strasznie ważną kartę, bez której absolutnie nawet nie mogłabym tam oddychać i do której wypisania pobrała ode mnie legitymację ubezpieczeniową, dowód osobisty i lustrujące spojrzenie. Następnie zadała mi kluczowe pytanie: – czy jest pani w ciąży?…

Mała konsternacja zapadła w kolejce, bo tego, że jestem to by chyba nawet gigantyczny dołek w piasku w pozycji pad_na_twarz_i_nie_oddychać ukryć nie zdołał. Ale sobie pomyślałam, że może jakieś straszne dioptrie ma ta pani w tych okularach to nie widzi. – Tak, jestem – odparłam serdecznie i uśmiechnęłam się do niej na zachętę. Wpisała takie ogromniaste, bycze „C” i wypisywała dalej. Potem przerwała i nie patrząć na mnie zajęła się jakąś panią co to stała za mną i ‚tylko się chciała o coś zapytać’ i jeszcze jedną… i jeszcze. A później, gdy już minęło 20 minut, przeniosła na mnie rozkojarzony wzrok i spytała… po co przyszłam. Na szczęście w miarę szybko dała sobie wytłumaczyć, że to nie deja vu i że właśnie jest w trakcie wpisywania moich danych osobowo-intymnych do jakichś dziwnych papierzysk, dzięki którym stanę się szczęśliwą uczestniczką rozmaitych super ważnych badań.

O dziesiątej zasiadłam już przed gabinetem i oddałam się błogiemu oczekiwaniu na wezwanie Pani Doktor Od Bobrów. O dziesiątej trzydzieści zrobiłam się nieswoja bo na 11 powinnam być w pracy ale postanowiłam czniać wszystko w pępek bo w końcu są rzeczy ważne i ważniejsze. Przecież nikt za mnie Lokatora nie urodzi a praca ma to do siebie, że raz jest a raz może jej nie być cokolwiek o tym myślą moi wspaniali współpracownicy. Kilka minut przed jedenastą weszłam do gabinetu. Dwie urocze Panie O Łagodnych Głosach przebadały mnie od stóp do głów, wypytały, zważyły (schudłam…), uspokoiły i wypisały masę skierowań na kolejne badania.

Przy okazji wreszcie usłyszałam, że Bajtek ma serce jak dzwon i potrafi go całkiem ładnie używać a to, że puchnę to na pewno nie od nerek tylko raczej od tego, że po moich przygodach szpitalnych marcowo-kwietniowych kwalifikuję się na astmatyka bardziej niż Otylka na ponton. Cóż, trzeba się było z tym liczyć, zwłaszcza jeśli wstaje się rano i już dyszy niczym zboczeniec do półtusz w mięsnym. Dostałam też recepty na nowe leki i od tej pory możecie mi mówić Bajka faszerowana, bo chyba więcej łyknąć się nie da za jednym posiedzeniem. O rety. Boję się pójść do apteki bo zbankrutuję do reszty ale pocieszam się myślą, że przynajmniej Mały Kopacz jest zdrowy i ma się dobrze.

Teraz zaś siedzę w pracy i zastanawiam się jak tu wydolę do 19.30. Chyba zamówię masażystę. W sosie słodko-kwaśnym i z kiełkami bambusa.

Bilans dnia? Przemoczony lewy sandał, nieodwracalnie uszkodzony parasol, zdaje się, że również był lewy (a mówiłam, że nie lubię parasoli!) i burczenie w brzuchu. Zaraz idę zdobyć jakiś żer. Aha. Ponad wszelką wątpliwość zostało potwierdzone, że Lokator Z Dolnego Piętra ma siusiaka. No i że wywnętrzy się w październiku. O ile też będzie tego samego zdania co Dochtory i Matka Polka Z Morałem. Jak dobrze pójdzie to zrobię sobie prezent na urodziny. Rozwiązły jak diabli.

Miłego dnia

Ale wkoło jest wesoło

Kombinat trwa i toczy się swoim cyklem, nieprzerywanym nawet ukradkowymi westchnieniami omdlewających z upału pań księgowych. Ale one przynajmniej mogą się w ramach bonusa pracowniczego powachlować fakturami i innymi papierzyskami. Ja co najwyżej mogę chyłkiem dorwać na Chmielnej (w ustawowej przerwie na siku oczywiście) jakiegoś dzikiego cocker-spaniela i spróbować szczęścia z jego uszami. Nie wiem jednak co na to domniemany dziki cocker-spaniel. O ile w ogóle udałoby mi sie takowegoż znaleźć, to myślę, że jego ewentualny właściciel (założenie, że każdy dziki cocker-spaniel z Chmielnej jest przypisany do jakiegoś właściciela jest niejako odgórne i nie podlega dyskusji) miałby wiele przeciwskazań.

Życie i lato w pełnym rozkwicie, na ulicach króluje najnowszy kolorystyczny krzyk mody – rozbełtana jajem pistacja, która wdzięcznie ustąpiła miejsca oczojebnym turkusom. Teraz wszystkie trędi dziunie zamieniły pantofelki i klapeczki, spódniczki i sukienusie, topiki i falbaniaste bluzeczki, torby i torebusie, fafelusze i fafelusiątka oraz wystające obowiązkowo pod same pachy majty z uzdą (z obowiązkowo zsuniętych do połowy ud biodrówek) w kolorze podkręconego programem graficznym morza, na znienawidzony przecież dotąd przez wszystkie szanujące się lalunie pastel. O losie przewrotny. I teraz te kolorki rodem z szafy babci Pelagii wróciły jak bumerang. Bumerang, który nieco zbłądził i wrócić nie umie. Biedne dziunie. Już widzę jak w wielkim Paryżewie siedzi sobie jakiś nabąblowany buc i w języku starych pudernic – w którym więcej jest głosek co to ich się nie wymiawia niż sensu – podejmuje światowej wagi decyzje o tym, jaki to nowy bełt kolorystyczny trzeba będzie na siebie przywdziać w tym sezonie bo jak nie to w dziób. Trrę pupą o trotuarrr. Tu żur, tam żur a tu bąszur a ja se_leże_i_kwicze.

Bo ja bimbam sobie na mody a obowiązkowe super-mega-giga trendy olewam w sposób cyklicznie-rozbieżny. Udaję, że jestem piękna wewnętrznie, bo niestety zewnętrznie to mi lustro wszystko nieproszone objaśnia. Świnia nie lustro. W dodatku ktoś je umieścił w takim miejscu, że musiałabym otwierać i zamykać drzwi z zamkniętymi oczami żeby nie patrzeć. A w przypadku kluczy to się raczej marnie sprawdza. No i poza tym wytapiam się miarowo przed komputerem i już sama nie wiem na co mam marudzić w chwili obecnej. Priorytety mi się zmieszały niczym ogórki z dżemem w kukizowym żołądku co to nie był San Francisco wcale a wcale.

Bo tu mnie bolą plecy – i to bolą tak, że gdybym rozpisała proponowany przez koleżankę Just casting na masażystę, to prawdopodobnie od kilku do kilkunastu kandydatów zadźgałabym szpikulcem do lodu zanim jeszcze spytałabym czy w ogóle mają kończyny. A tu mnie kłuje w boku – i jak pokłuje jeszcze trochę to połknę chyba jakąś minę przeciwpiechotną, co by Obywatela Szanownego ululać. Tu mi strzyka w kolanie, a tu w drugim, a tu mnie łapią kurcze łydek – z tym, że kiedyś kurcze łapały tylko wieczorami, a teraz łapią już i wieczorami, i w nocy, i nad ranem, i rano, i w południe, i po południu i w tak zwanym międzyczasie. Nosz fak po prostu. Mam ochotę wyrwać komuś głowę i zagrać nią w kręgle na żyletkach. Ot tak towarzysko. Ze szczerego serca. Do tego wszystkiego puchnę. Puchnę tak ładnie, że spokojnie mogłabym zagrać rolę Pi.. albo Sigmy.. albo obie na raz. Zamiast zgrabnych paluszków z serdecznym w unikalnym przedszkolnym rozmiarze 10 mam serdelki w romiarze solidnej krakowskiej obsuszanej. Zamiast nóg mam balerony ale wcale nie wyglądam równie apetycznie co owe wyroby wędliniarskie. Zastanawiam się też nad kupnem walonek, bo jeszcze chwila a w żaden logiczny i analogiczny do temperatury otoczenia obuw się nie wcisnę, a już na pewno nie przekonam swoich stóp, że nadal mogą się mieścić w dotychczasowych sandałach.

Ta ciąża to zdecydowanie przereklamowana sprawa. A już najfajniej jest gdy próbuję znaleźć jakąś pozycje do spania. O pozycji wygodnej przestałam marzyć już dawno, gdy okazało się, że brzucha nie da się odczepić na noc a na wznak to się czuję jak chrabąszcz przylepiony super-glue do karuzeli. Teraz to już tylko próbuję znaleźć jakąś, wszystko jedno jaką, dowolną, taką, w której da się zasnąć i przespać przynajmniej do pierwszego nocnego honorowego enuresis (to taka zmyła, żeby nie było, że ja tu ciągle o sikaniu). W nocy sapię z gorąca a jak uda mi się jakoś dospać do rana to rano budzę się zasapana jak całe stado lokomotyw, no to nic w tym dziwnego, że mi lekarz od astmatyków wygarnia, nie? No. Niech mi ten miły pan dochtor powie, po kiego grzyba mi stopy puchną od spodu. Bo jakoś jeszcze na to nie wpadłam.

Pocieszam się, że Stefan też chodzi gruba jak bela i lada chwila pęknie. Może tym razem młode przetrwają. Ja do pęknięcia jeszcze chwilę mam. Albo nawet dwie chwilki i rozpatruję właśnie możliwość wykopania sobie dołka w piasku, napełnienia go wodą i poleżenia na brzuchu dla odmiany. To chyba nie taki zły pomysł. Pomyślę o tym po powrocie z pracy. Na razie dzwoniłam do Mamuta:

– Haloo?
– Cześć!
– To ty?
– To ja, a kto niby?
– A bo ja wiem. Może pomyłka?
– No wiesz? Jeśli nazywasz swoją ukochaną córkę pomyłką…
– Mam dwie córki
– Ale każda jak dzwoni to jest ukochana
– Fakt
– Byłaś w bibliotece?
– Nie, nie chciało mi się. Za gorąco
– No ładnie..
– (radośnie) Ale załatwiłam zegarki!

Na szczęście cudowną wizję rodzicielki rozwalającej wdzięcznie młotkiem owe skomplikowane mierniki czasu (całkiem jak ja w wieku lat trzech i pół z naręczem budzików na schodach rodzinnego domu) przerwał mi wywód o zegarmistrzu i nowych bateriach. Dobrze, że nie powiedziała ‚załatwiłam zegarmistrza’ bo zanim zdążyłaby wyjasnić, niechybnie dostałabym zawału.

Wypisy z placu zabaw… rok 2010… gdybając

– A ty jak masz na imię chłopczyku?
– Bajtek
– … ???
– To po mamie!

A gdyby tu nagle było przedszkole… w przyszłości…? 😉

Ps. Dostałam w prezencie postimieninowym przepiękną koszulkę, białą, rozkloszowaną na dole jak trzeba, mientkom jak te owce na reklamie papieru pierwszej potrzeby, na ramiączkach, a w stosownym miejscu ma wyhaftowane… ‚puk puk’

Rozpłynęłam się w uśmiechu

Dziękuję
w imieniu swoim i Pukacza Notorycznego