Habemus mamona

Po lekturze Kiszczaka co siedzi i zawija w sreberka oraz obserwacjach uczestniczących a przypadkowych, poczynionych w rozlicznych środkach komunikacji miejskiej przez dni ostatnich kilka, nachodzi mnie myśl nagła i wyjątkowo jak na mój gust trafna. Pan Bóg faktycznie musi mieć wyjątkowo specyficzne poczucie humoru…

Widzę szepczące staruszki, skulone w pozie stuletniego bonzai gdzieś w okolicach kasownika, które ze zgrozą w oczach komentują najnowsze wydarzenia religijno-medialne.

– … Koniec świata pani kochana. Koniec świata. Mówię pani.
– Tak. Teraz to już tylko na śmierć czekać.
– Nic tylko sodomia i gomoria pani kochana. Ech.
– Ale koniec świata to miał być jak będzie Murzyn chyba…
– Ach tam. Co też pani opowiada. Przecież Niemiec jeszcze gorszy od Murzyna.
– Jezusie Nazareński, co to będzie? …

Nie doczekałam rozwiązania apokaliptycznej tajemnicy i prognoz dalekosiężnych odnośnie naszej bytności na błękitnej planecie. Mój przystanek. Wysiadłam. Ogólna konsternacja raczej nie miesza się Polakom z euforią. Zwłaszcza tym co bardziej wiekowym. Pamięć jest silna. A wojna była bolesna. Coś za coś. Czuć za to sporą dozę sceptycyzmu. Nawet w mnogich nagłówkach pachnących drukarska farbą.

***

Przez notkę Pechy sama nuci mi się w głowie ‚moja ulica murem podzielona…’ z pamiętną chrypiącą werwą z ulubionej płyty. Na wszelkich podziałach ‚równi-równiejsi’ zawsze najbardziej cierpią dzieci. I cierpią nie tyle w sposób uświadomiony, co właśnie w przeciwny, który może nie unaocznić im się nigdy. Ani teraz, gdy choć tak młodzi, tak jeszcze mało o życiu i ludziach wiedzący, już rozpatrują człowieczeństwo przez obligatoryjny pryzmat statusu majątkowego i posiadania kolejnej gry do kolejnego peceta, czy kolejnej drogiej zabawki do kolekcji. Ani wówczas, gdy za kilkanaście lat, jako młodzi-gniewni-na-stanowiskach potraktują kogoś z ‚należną’ sobie wyższością tylko dlatego, że na koncie ma inny zestaw arabskich cyfr.

Bo człowiek nie jest tym co posiada. Człowiek jest tym co czuje, jaki jest od wewnątrz. Czy stanowi jedynie zbiór krwinej i podrobów, czy też jest kimś. I jego człowieczeństwo definiuje to, jaki jest w stosunku do innych. Nie zawsze ‚mieć’ wyklucza ‚być’ ale gdy bierze nad nim górę… wtedy odczłowiecza nieodwracalnie i błyskawicznie. Zanim zdążymy to spostrzec. Im więcej masz tym więcej chcesz. Im więcej masz tym widzisz mniej. I mniej czujesz. Bo nie masz środka. Bo to zżera. Jak rdza. Małe plamki się lekceważy. Widzi się dopiero wtedy, gdy skoroduje cały pancerz. Ale wtedy to już ‚…prawa strona nigdy się nie budzi…’

I dzieci faktycznie mają najgorzej. Bo są biedne… przez przesiąkanie.

Cut my life into pieces

Nie starcza mi czasu na sen. Próbuję zastanawiać się czy to zdrowo. Ale zanim zdążę się zastanowić… usypiam. Rano przestawiam budzik w telefonie na kolejne 5 minut błogiego pościelowania.. i kolejne.. i jeszcze jedno.. i łudzę się, że ten tam na górze nie zauważy i podaruje mi jakieś małe a urocze zatrzymanie czasu. Takie tyci tyci. Espeszaly for mi. Niestety. Wredny jest albo straszecznie spostrzegawczy, że akurat się mną tak bardzo interesuje i mój budzik pobudza do działania niczym archiwalne świerszczyki pana Kazia z sąsiedztwa do zamiatania chodnika o 6 rano.

Opracowuję tajny (łamany przez poufny) plan dekapitacji bądź pana Kazia, bądź jego szczoty. O ile z panem Kaziem poszłoby łatwiej o tyle w przypadku wyżej wzmiankowanej pojęcia różowego w żółte paski nie mam gdzie una ma łeb. Jednakowoż biorąc pod uwagę fakt, że:

-> po pierwsze primo – dekapitacja pana Kazia z pewnością odbiłaby się negatywnie na stanie jego chodnika, nie mówiąc już o stanie jest zdrowia (tuż przed) a i mojego sumienia (bo czasem używam jak się zapomnę);
-> po drugie primo – wybrałabym oczywiście bramkę numer szesnaście, czyli szczotkę, bo nic ale to nic nie jest w stanie bardziej wdepnąć mi na ambicję i poszurać na niej znacząco, niż zadanie awykonalne, zatem w przypadku mietły fakt, iż nie posiada ona łba tylko by mnie niebezpiecznie podkręcił;
-> po trzecie primo, ultimo – nie chce mi się.

Chce mi się tylko spać. No i czasem jeszcze jeść. Ale niestety z przewagą opcji narkoleptycznej w praktyce. W pracy przysypiam nad parówką i grzybkiem w occie, co znając moje i mojego żołądka żarliwe zamiłowanie dla tychże, stanowi nie lada problem dla przyszłości narodu. No bo przeca jak nie będę żreć tylko spać to mi grzybki szkłem nasiąkną. I po herbacie.

Nie no, tak na serio serio to o jedzeniu nie zapominam. Czasem sobie myślę, że niestety. Pan Głód, nagły jak atak moli na wirtualną bibliotekę, potrafi mnie zbudzić o dzikiej 3.24, zawlec do kuchni, kazać rozpalić w piecu i odgrzać diabelnie pyszny żurek, po którym to wyczyściwszy garnek do lśnienia i głuchego echa, zachęca do dalszego czyszczenia lodówki.
Na szczęście wszelkie akcje porządkowo-kuchenne działają na mnie w sposób wystarczająco cucący i zdążam (O! pan też zdanża) się opamiętać w porę nim pozbawię rodzinę tygodniowego zapasu żywności za jednym posiedzeniem. Zwyczajowo rozkładam to na trzy. Nie ma co. Akcja Jamochłon w pełnym rozwicie. Poza tym w trybie zastraszającym rośnie mi biust, co implikuje trwogę w mojej bieliźniarce. Jednak nadal nie starcza mi odwagi by spoglądać w okna wystaw sklepów z odzieżą dla przyszłych mamutów na prezentowane tam… namioty.

Żegnaj obcisła sukienko. Adieu bluzeczko w rozmiarze 34. Baj, da swidanija, przaszczaj i w ogóle. Koszmar. Jak tak dalej pójdzie, to przewiduję, że za kilka miesięcy nie zmieszczę się w kuchenną futrynę a ZTM w kooperacji z GreenPeace specjalnie dla mnie udostępni nowy, lśniący dźwig komunikacyjny. Rety! Zabierzcie ode mnie te ogórki! No… dobra… może za chwileczkę…

Chrup

Kuplety Kudlicza

Ostatnio mało mówię. Słowa mi się jakoś dziwnie układają na twarzy. Nie pasują. Jak puzzle z różnych pudełek. Albo nieodpowiednio układam usta, albo w nieodpowiedni sposób oddycham. A może to wina międlenia jęzorem? A raczej jego braku? Tak czy inaczej stan milczenia jest fascynujący. I w pewien sposób zbliża do drzew. Czasem czuję się jakbym wyszła spod ziemi. Tylko jeszcze zielonych pędów nie wypuszczam.

Przyglądam się światu szeroko zamkniętymi oczyma. Otwieram je po zmroku. Źrenice są wtedy szerokie i niebezpieczne. Uzależnieją. Trudno nie widzieć nic. Nawet jak się chce. Wczoraj nie potrafiłam odpowiedzieć starszemu panu na pytanie o godzinę. Po prostu blok. Koniec. Kropka. Spojrzał jak na obcego. Sztywno, wyczekująco. Pokazałam mu zegarek i dopiero po chwili poczułam jak pieką mnie policzki.

Na szczęście nie zawsze tak jest. Jak nie mówię to nucę. Chodzę po kuchni i zakłócam powietrze melodią. Albo tylko patrzę. Lustro mówi, że dziwnie. Z ludźmi rozmawiam mało. Ze zwierzętami nie muszę. Czują. Patrzę na Stefana a ona sama szepcze mi, że rozumie. Mamut się śmieje, że mamy z kotem porozumienie czarownic. Na moje spojrzenie mała odpowiada zmrużeniem oczu i swoim ‚mry’, które brzmi całkiem inaczej niż zwyczajne miauczenie. Pomaga. Uśmiecham się.

Mówię wtedy, gdy muszę. Gdybym mówiła kiedy chcę, byłoby to nocami. Wtedy otwieram oczy i nasłuchuję jak za oknem rośnie trawa. Czytam mądre książki, ubieram się ciepło i wygodnie, łykam witaminy, chodzę do uczonych panów doktorów i pań o dwuczłonowych nazwiskach. To taka moda chyba teraz. Albo jakowaś nobilitacja w towarzystwie medycznym. Trędi i glamur jest widać posiadanie prócz jajników tytułu ‚dr nauk med’ w sąsiedztwie dwojga przedziwnych słów, z drugim najczęściej obcego pochodzenia. Albo wszystkie panie dochtór lubią swe nazwiska panieńskie albo długie pieczątki naścibolone maczkiem.

Wydaję majątek w aptekach. Potem wczytuję się w ulotki. Czy aby na pewno.. czy nie zaszkodzę.. czy może lepiej nie. Nie przyjmują zwrotów. Robię więc zastój za ladą lub tuż obok (bo pani ‚magister’ dalej mnie z ulotką nie puści) póki nie przeczytam wszystkiego i ignoruję syki i poszturchiwania. Uczę się. Ale ciężko bywa. Ostatnio poprosiłam w autobusie o ustąpienie miejsca. Czułam, że lada chwila zemdleję. Poskutkowało dopiero gdy zielona na twarzy oparłam się osuwając o sąsiada. Dziwny jest ten świat.

Nie szukam z ludźmi kontaktu. Wierzę, że rozumieją. Albo przynajmniej chcą. Ci co rozumieją są taktowni. Czekają. Tak myślę. Choć w dalszym ciągu nie wiem, czy ktoś przy mnie zostanie. Jakoś sobie radzę sama. Podniosłam się z podłogi, usiadłam i powoli otrzepuję wszystko. Tu rozmasuję, tu załatam, tam pogłaszczę. W końcu zacznie działać. Czas zapełniam pracą, nauką, śpiewaniem. Książki też mnie lubią. Ponoć myślenie magiczno-życzeniowe jest dobre dla dzieci, ale chcę wierzyć, że ta zima minie. Mam w sobie dużo ciepła i spokoju. Nadziei też. Będzie dobrze… bo chcę.

Nadal obejmuję się i przytulam do snu. Zasypiam w kłębku zdarzeń, kolanami dotykam łokci a dłonie zaplatam w warkocz z barkami. Nie chcę pamiętać snów. Gdy się budzę, nadal dotykam łopatek. Mam sporą rozpiętość ramion. Stefan się śmieje, że to kiedyś były skrzydła…

Uśmiecham się
wewnętrznie

Tymbark na dziś – Trzymaj się

Dupa sałata, czyli długa, cętkowana, kręta… droga do pracy

Śniło mi się, że zaspałam. I to drastycznie bo w majakach obudziłam się o czternastej z minutami. Hmmm. Nieźle. Ale najlepsze było to, że zaczęłam od przyodziewku, którego to szukałam w zamrażarniku. Zapewne ubrana w gustowny płat schabowego tudzież wątróbki wyglądałabym bardzo apetycznie. Dla Burka z sąsiedztwa. Na szczęście ta powalająca wizja, co do której zapewne nie tylo pan Zygmuś Ef miałby wiele do powiedzenia, ocuciła mnie na tyle, że obudziłam się na serio. I na szczęście była 6.10.

W zamrażarce nie znalazłam nic ciekawego i godnego polecenia, więc wskoczyłam w czerwone sztruksy (za całe 20 złotych), jakąś koszulkę (stara z szafy to się nie liczy), kurtkę pamiętającą jeszcze czasy klasy szóstej mojej podstawówki a kupioną w lumpeksie za grosze i tym sposobem kompletny przyodziewek w cenie ewentualnej mięsnej zawartości mego sprzętu AGD będzie mi dziś towarzyszył do końca dnia… albo i dłużej o ile zasnę w opakowaniu.

Miałam jeszcze napisać co jadłam na śniadanie ale jeszcze go nie zrobiłam. Gastrofazę z opcją jamochłon przewiduję – sądząc po odgłosach dobiegających systematycznie z mojego żołądka – za godzinę. Może wtedy się wywnętrzę. Że jestem chora i na co też nie napiszę bo to już nudne a poza tym nic spektakularnego, więc ktoś mógłby się poczuć rozczarowany.

Ale napiszę o wypadku. Tak był dziś wypadek. I oczywiście musiałam wziąć w nim udział bo chyba mój Anioł Stróż to lubi sporty ekstremalne. Może na giełdzie gra? Świnia nie święty. Pani w srebrzystym czymś wjechała naszemu panu kierowcy w bok. Ot tak. Może lubi. A może tak się jej spieszyło do pracy, że postanowiła – niczym ten tramwaj co Doktorowi Zupp przez śniadanie przejeżdżał – przejechać przez środek autobusu. Pełnego autobusu.

Tak czy inaczej najprawdopodobniej nie było to akurat najbardziej pożądane dzisiaj zjawisko. Ani przez pana kierowcę (co to wyskoczył i mało subtelnie dał wyraz temu co myśli o tej pani i o jej rodzinie z psem włącznie), ani przez wyżej wzmiankowaną panią (która dla odmiany dała nieco bardziej subtelnie aczkolwiek równie emocjonalnie wyraz temu co z kolei ona myśli o jego przodkach i krewnych w linii prostej), ani też wreszcie dla pasażerów, którzy na szczęście nie ucierpieli zbyt dotkliwie ale też dawali różne wyrazy. Na szczęście w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Nic groźnego się nie stało ale co ręka boli to boli i siniaków parę też przybędzie. Na szczęście przed upadkiem uratował mnie Pan w Niebieskiej Kurtce.

Z tego miejsca pragnę podziękować Panu w Niebieskiej Kurtce za uratowanie co najmniej jednego istnienia przed twardą podłogą autobusu. Wyrazy podziwu.

Wypadek wypadkiem, stłuczka stłuczką i nerwy nerwami ale trzeba było się wytarabanić i ruszyć pospolicie do szkół i prac. Ruszyłam i ja. Długa to była droga i mozolna ale na szczęście zakończona sukcesem co widać w załączonej notce. A teraz odsapnę nieco przy herbacie, stresa przytępię i zawezmę się do czynności ku pomnażaniu dochodu narodowego brutto skierowanych.

Miłego dnia

Don't open till Xmas…

… napisałam sobie dziś jaskrawym markerem na stopach.

Stopy jak obyczaj stary a pradawny nakazuje wystawały mi schludnie spod kołdry i zapewne podrygiwały w rytm jakiegoś koszmarka sennego, których ostatnio aż za dużo miewam.

Niestety, czy to fakt, że nikt poza mną (i Stefanem ale jeśli przyjąć, że koty nie mówią ludzkim głosem to i tak by jej nikt nie zrozumiał) w tym domu nie zna ani nawet nie jest w trakcie poznawania tegoż pięknego i jakże użytecznego (jak widać) języka, czy nieodpowiedni kolor lub czcionka, a może brak reklam i ilustracji (stopy mam za małe), czy też totalna ignorancja ważnych informacji przez zamieszkałych pod tym dachem istot… nie wiadomo. Grunt, że zostałam koncertowo olana i postawiona do pionu o szóstej rano.

Jeszcze do niedawna ta pora kojarzyła mi się tylko i wyłącznie nieprzyjemnie jednak teraz nikt nie kazał mi mierzyć temperatury, nie przyszedł z ogromną strzykawką i strasznym wyrazem twarzy ala Rzeźnik z Kampinosu, nie próbował pobrać mi krwi przez sen i nie kazał łykać jakichś ohydnych wielgachnych piguł. Dawno tak się nie ucieszyłam na widok tej godziny na zegarku.

Radość moja oczywiście nie trwała zbyt długo, bo zaraz sobie przypomniałam, że dziś pierwszy dzień w pracy po miesiącu z niezłym hakiem spędzonym w szpitalu i okolicach. Można się łatwo domyślić co mogło na mnie czekać w robocie… Płacz i lament to może nie ale zgrzytanie zębów jak najbardziej. I to moich.

Sajgon. Ratunku! Tonę! Nie wiem o co chodzi. Nie pamiętam jak się nazywam. Mam w głowie wielką dziurę i ona nie znika wraz z końcem ziewania. Sporo się pozmieniało, choć to co powinno się zmienić oczywiście pozostało constans. W toalecie nadal śmierdzi kminkiem, więc poczyłam się swojsko. Za to na moim biurku rozbił się jakiś transportowy jumbo-jet z makulaturą. Myślę, że analogicznie do ‚biez pół litra nie rozbieriosz’ powinnam sie przerzucić na ‚bez portowego dźwigu nie odkopiesz ołówka’. Nikt oczywiście nie ma pojęcia ‚o so chosi’ i w ogóle wszyscy na czele z kserokopiarką uwzięli się dziś na biedną dziewczynkę bez zapałek. Niech mnie ktoś przytuli…

Jedna tylko rzecz wydała mi się zaskakująco radosna… ale też jakby nie do końca. Bo jakiś końkurs blogowy jest siem okazujem. Iiii ja tam jakoś straszecznie wysoko straszę. Iiii super, ekstra, ultra, kul… tylko se tak przemyśliwuję i polimeryzuję, żeee… skoro ja tam jakoś bez przypadek wlazłam w czasie kiedy na blogu mym żadnych brand nju notek nie było i głucho było aż w uszach dzwoniło a kurz na rzęsach osiadał… to… nachodzi mię myśl jedna a uporczywa… że jak teraz nie daj Stefan zacznę pisać… to nie dość, że spadnę na pysk bez pardonu i znieczulenia to jeszcze mi blog eksploduje jak supernowa i zostanie po nim tylko cień czarnego karła w otoczce z pędzących kwarków. Hmmm…

Dobra ja tu piszę a papiery stygną i monitor szkłem nasiąka. No to po łyku kierowniku!

Marzę o tym by zaciąć się w windzie do gwiazdki.

Jakieś pomysły?

Ps. Mówiłam, że ajl bi bak… Jak mawia mundry pan dochtor ze szpitala ‚kobity i kota tak łatwo zadusić się nie da’
Chyba mu wierzę.