Eterycznie

I jak ja mam nie kochać radia 94…

kiedy oprócz tego, że moją muzyke grają zawsze dokładnie wiedząc co bym chciała właśnie teraz usłyszeć i to zanim zdążę o tym pomyśleć

słyszę, jak prowadzący M. dzwoni do prowadzącej F. i każe jej poszukać dużego głośnika, włączyć pełnię basów, usiąść na nim (przy okazji F. ściąga majty) a sam… przykłada w studio do mikrofonu własny wibrująco-buczący telefon komórkowy a serię radosnych i spazmatycznych rechotów F. (która niewątpliwe wibracje potężne czuć musi i wygląda na to, że jej dobrze 😉 kwitując tekstem ‚moja żona właśnie dzwoni’…

no jak?

;)))))))

Ostatnie podrygi, czyli wieczór panieński

W piątek w późnych godzinach wieczorno-nocnych naście bab (Marta – niewiasta, która za tydzień powie ‚tak’, Malinka – w której mieszkaniu balety miały miejsce, Baśka, dwie Agaty, Bibi, Ania, Ewa, Kasia, Halka i ja) spotkało się w jednym miejscu (o zgrozo) by pytlować ozorami i rechotać do rana pijąc przy okazji napoje wyskokowe i konsumując dobra wszelakie.

Plan się powiódł. Normę wyrobiono w 300%. Nikt przez balkon się nie wywnętrzał, pomijając donośny okrzyk miłosny przyszłej panny młodej i chórku (wrzeszczałyśmy głośno co by przyszły pan młody z bloku naprzeciwko i jego kawalerowie wieczorni również usłyszeli), który to musiała wykonać jako zadanie bojowe zanim prezenty otrzyma. Co się dokładnie działo tego opisać nie mogę, ale wierzcie mi na słowo, że działo się dużo. I same miłe rzeczy.

Już samo wejście miałyśmy z Halutką świetne, bo wyglądałyśmy tak:

W dodatku w tych królikowych uszkach (dostałam od Hal) pomykałam przez kilka ulic Targówka gdy niczym nie skrępowane konwersowałyśmy w najlepsze idąc do Malinki. Pan z pieskiem tak się zapatrzył, że aż buzię rozdziawił szeroko (pewnie przyszło mu do głowy, że już starczy tych procentów) a pewien rowerzysta prawie spotkał się dość intymnie ze słupem… na szczęście w ostatniej chwili włączył echolokację 😉
Uszka królicze były boskie i żałuję aż, że do kompletu brakło gustownej kitki w stosownym miejscu.

Po wejściu do Mal przywitały nas entuzjastyczne okrzyki i flesze aparatu. No ale w końcu jak sława to sława. Potem miały miejsce różne rzeczy, na które z uwagi na ich niecenzuralność i frywolność zasłonę milczenia spuścić muszę… choć żałuję… niejednokrotnie… nawet bardzo 😉

Grunt, że śmiechu było co nie miara, były zdjęcia i filmy z gustownymi ujęciami kolejnych biustów (och, panowie – było na co popatrzeć 😉 możecie mi wierzyć na słowo), były dyskusje i żarty na tematy zwykle skrzętnie skrywane, był test bananowy

na poprawność polityczno-użyteczną (tak tak, tego proszę państwa wcale nie uczyli na zetpetach ;), były ‚trudne’ pytania z okazji różnych gier, był wywiad (Mal to było boskie) z narzeczonymi (odpowiedzi Krzysia nagrane wcześniej mogłyśmy przy wybuchach śmiechu komentować na bieżąco i konfrontować z wersjami Marty), były fikuśne i śmieszne prezenty, były ciekawe tatuaże w ciekawych miejscach a nad ranem o 4.30 był sprawdzian ‚kura domowa version 2004’ czyli gotowanie spaghetti – pyyysznie było 😉

A najlepszy ze wszystkiego był tort autorstwa wspaniałej Malinkowej Mamuty, dzięki któremu wcale a wcale żeden inny męski pierwiastek (nawet w postaci stada Chippendales’ów wyskakujących zza zasłonek) nie był nam potrzebny… zupełnie…
Sami oceńcie dlaczego 😉

Do Hali wróciłyśmy ok 5 rano chichrając się niemiłosiernie i wspominając co lepsze kawałki… tortu i co pikantniejsze żarty i żarciki. Jeśli więc ktoś nad ranem widział rozkicaną Bajkę i rozgdakaną Halutę w szczebiotach gdzieś na sennym praskim blokowisku… to miał szczęście 😉
To z pewnością wyjątkowy widok.

Malinko – jeszcze raz wielkie dzieki za świetną organizację i masę fantastycznych pomysłów. Mam nadzieję, że niedługo wykorzystamy niektóre na twoim wieczorku. Buziaki :*

Bajka aka Kicak Nocny

W drodze do sklepu

spotkałam kominiarza

niestety nie miałam się za co złapać
więc złapałam jego
za guzik

oczywiście najpierw spytałam grzecznie czy mogę

mogłam

pecha nie będzie 😉

a te Tymbarki to mnie zaskakują
zawsze pasuje
normalnie jakby ktoś z góry to projektował
tylko trochę czas źle wyliczył 😉

Tymbark na dziś – Spotkasz go

Biurwa rasowa… z rodowodem

Sandał jeden z drugim do kompletu, spódniczka… ładna, dekolt z bluzką… ładny, włos spięty naprędce w windzie ołówkiem (nie chcę wiedzieć jak wyglądam ale bardziej to przypomina ‚piorun dupnął w rabarbar’ niż elegancki ładzik), okulary dyżurne poprawiane raz po raz pospieszną dłonią z manikiurem nocnym na umywalce wczoraj (a raczej juz dzisiaj) zrobionym (pedikiury tyż zdziełałam a co), uśmiech numer pięć i Ralph Lauren w zakamarkach ciała pachnący (o dzięki ci Panie za święta i urodziny) oraz urocze rzęs mrygnięcie co by spóźnienie (kolejne) niezauważalnym uczynić.

Dziś jestem rasowa biurwa… z rodowodem.
Dziś ganiam, mknę, biegnę, pędzę, lecę… zapieprz na wysokości lamperii i salto mortale na cienkim lodzie. Poczwórny Riesberger i Axel wyrzucany… przez okno. Lądowanie na lewej łyżwie bez podpórki.

Jeśli dziś uda się zrobić to wszystko co zrobić powinnam… nie ma na mnie mocnych. Pod żadną współrzędną geograficzną i na przestrzeni tryliarda lat świetlnych.

Pobudka o 6.00. Jutro ślub i wesele więc szafy przekopywanie w poszukiwaniu jakiejś szmaty co by na grzbiet dała się wzuć i nie straszyła. A raczej wkład… niż kieca… co by nie straszył. Mamut i Zuzia jeszcze śpią, więc trzeba wspiąć się na wyżyny cichobiegów i szeptoszelestów by jakąś zbłąkaną folią nie zbudzić choćby Stefana. Bo Stefan zbudzona zaraz domaga się jedzenia/ głaskania/ picia/ głaskania/ spaceru/ głaskania/ rozmowy/ głaskania/ uwagi/ głaskania/ zabawy/ głaskania/ czegokolwiek innego/ głaskania (a najlepiej wszystkiego na raz) a na to wszystko lub nawet na jedną z tych rzeczy wybitnie czasu brak… najwybitniej z wybitności wszelakich niestety.

W szafie szmaty stosownej nie znajduję. Znajduję za to spodnie długie czarno-białe w jakieś dziwne mazaje i bluzkę czarną z dekoltem chyba do pępka… O ile na wesele to jeszcze w tym bym pójść mogła (ignorując oczywiście spojrzenia zatwardziałych jak stolczyk po tonie czekolady dewotek i ich groźne pomruki) o tyle do kościoła mnie w tym nie wpuszczą. Nawet po łapówce.

Wystarczy, że na ślubie Siostrzycy byłam w kiecy takiej (długość stosownie przed kolano ale czerń głęboka i ramion wycięcie okrutnie antykościelne), że jeszcze chwila a ksiądz z ambony by mnie utopił w cysternie wody święconej… taką miał minę. O tak wiem, ja grzesznica, mea culpa, oj jak strasznie mi wstyd… tia 😉
Zwłaszcza, że przed kościołem czekał stosowny jednoślad a pod ławką ukryłam na czas nabożeństwa stosowny kask.

Robię szybkie śniadanie i budzę swoje kobiety. Już mają gotowe kanapki i kakao. Zuzia rozkosznie się przytula. Czy każda pięciolatka tak doskonale wie co zrobić, żeby odechciało się ją zostawiać nawet na sekundę? Aaaaa!! Jak mi się nie chce iść do pracy 😉

Stefan budzi się w momencie otwarcia lodówkowych drzwi. Zupełnie jakby miała jakiś wewnętrzny mechanizm zsynchronizowany z żaróweczką wewnatrz chłodziarki. Na trzecie miauknięcie już ma pełną miskę i mleko w spodeczku.
Nieoceniona podzielność uwagi pozwala mi w tak zwanym międzyczasie myć zęby i głaskać ją po grzbiecie. Fantastycznie mruczy. Muszę ją nagrac i odsłuchiwać w chwilach nagłego stresu i wkurwa wszechogarniającego.

O 7.00 biegnę. Szybko do przychodni. Zastrzyk, bo we wtorek mnie nie było i pędzę-lecę arbaitować się zaciekle. Kierowca autobusu ma gdzieś moje pragnienia całkiem już nieukryte i jedzie sobie spokojnie tempem grzybiarza-amatora. Wkurw permanentny narasta wprostproporcjonalnie do upału w środkach komunikacji miejskiej. Zaduch potworny. Okienka maleńkie i pod sufitem. Nawet otwarte nic nie dają. Dobrze, że to już mój przystanek bo jeszcze chwila i spłynęłabym rozkosznie szparą pod drzwiami w przydrożny rów.

Tramwaj po szynach sobie mknie a ja wykonuję stado pilnych i jeszcze pilniejszych telefonów.

Jest 9.00. Od 10 minut powinnam biurwować się w miejscu pracy, mrugać, udawać, że umiem udawać, że wiem o co chodzi, pachnieć i ładnie wyglądać… bynajmniej nie przez okno. A tymczasem zaokiennie podziwiam żwirowe nasypy i stołeczne blokowisko, które właśnie mijam w drodze do tegoż miejsca. Z telefonem przy uchu. Z obłędem w oku. Z pieśnią niecenzuralną na ustach. Z siniakiem na łokciu (kolejny?!)

Wpadam do windy zdyszana. Poprawiam uczesanie. A raczej coś co powinno nim być. Pomiędzy jednym a drugim piętrem staram się trafić tuszem w rzęsy ponad okularem (mimo, że w ręku juz trzymam torbę a na ramieniu plecak). Mój Boże, kobiecość to bardzo trudna sprawa. Na ostatnim wirażu udaje mi się wyprzedzić księgową. Ufff… przynajmniej nie będę ostatnią spóźnialską 😉

W międzyczasie rzutem na taśmę załatwiam sobie na jutro kieckę od Siotrzycy. Czasami kocham telefony. Przynajmniej mnie ksiądz nie wypierniczy z kościoła od razu… tylko dopiero jak się odwrócę. Bo kiecka niby zwykła, czarna w ukośne białe paseczki, miła w obejściu i elegancka, długość zmienna – od uda do łydki – bo na skos ciachana… ale za to plecy… będzie widać… to mało powiedziane. Trudno. Raz Bajce egzorcyzmy 😉

Wpadam do firmy z promiennym uśmiechem. Koleżanka szepcze ‚ładnie dziś wyglądasz’ i przyglada się mojej zdziwionej minie. Po raz kolejny okazuje się, że im mniej się człek stara i im czasu mniej ma by wagę do wyglądu jakąś przywiązać i do zzsypu wrzucić… tym lepsze efekty. Paradoksalne… zwłaszcza gdy widzę te tabuny ‚zrobionych’ laleczek, co co dzień trzy godziny przed stadem luster z optymalnym oświetleniem i serami z filtrami i innymi bajerami robią sobie mejkapy. A i tak zamiast zatuszować niedoskonałości (co zapewne bywa celem tych podchodów) osiągają efekt przejrzałej morelki, która sprawia wrażenie jakby miała za chwilę spaść i z wielkim ‚blurp’ rozpłaszczyć się na rozgrzanym asfalcie.

Multimendia oczywiście już zlustrowały moje odnóża i ‚ello sztunia’ rzuciły. Pokazuję im język i uśmiecham się zawadiacko. Niech sobie nie myślą. No!

Nie wiem jak to zrobię ale muszę się urwać wcześniej z pracy. Dżizas. Najchętniej bym teraz chciała dostać w prezencie rozdwojenie jaźni. Miałabym przynajmniej złudzenie, że ze wszystkim zdążę.

O 16.30 mam być na Ochocie i z panną młodą kończyć dekorować salę co by na sobotnią noc wszystkie balony i serpentyny wisiały. Apeluję! Baloniki nie flaczejcie. Zostawcie to panom. Ja was baaardzo proszę.
Potem muszę podskoczyć z prędkością światła na Wolę do Siostrzycy po tę kieckę, za którą mnie zapewne do pierdla wsadzą za obrazę uczuć religijnych pani Zenobii K. i Wiesławy U. oraz Kółka Różańcowego im. Kubusia Puchatka ze Świętej Lipki.
W tak zwanym międzyczasie (kurde ile tych międzyczasów jeszcze mogę posiadać?!) muszę zrobić zakupy spożywcze i z nimi oraz z całą siebie resztą udać się na Targówek na wieczór panieński (start o 21.00) kolejnej koleżanki, która za tydzień popełnia ten niewybaczalny błąd i wychodzi za mąż… i wcale ale to wcale zaraz nie wraca 😉

O rety! Chyba potrzebuję odrzutowca i jeszcze jednej pary rąk. Pilnie!

Miłego dnia

Trzy minuty, dwie kobiety, jeden uśmiech

* Czemu się marszczysz?
– Bo jakoś niefajnie się poczułam
* Bo?
– Bo to chyba musi męczyć, że widać mnie wszędzie
* Przecież wcale się o to nie prosiłaś, tak wyszło
– Wiem…
* Tylko?
– Nie jestem przyzwyczajona żeby tyle mnie wszędzie było… jeszcze trochę i ludzie będą się bali otworzyć lodówkę z obawy, żeby nie zobaczyli tam stosownego pop-upa
* Ale ciebie nie widać tak jak niektórych, których wszędzie jest pełno do haftu i muszą wszystko i wszędzie skomentować, w każdej księdze trawniczek obeszczać, żeby się zaznaczyć
– I wydrapać scyzorykiem na drzewie ‚tu byłem zalinkuj mnie’?
* Dokładnie. Takich jest wszędzie pełno. Z tobą jest inaczej
– Jak?
* Nie komentujesz wszystkiego i byle jak, byle się pokazać na forum…
– Nie zależy mi na bylejakości
* Wiem… ale ty wystarczy, że z tego okienka… patrzysz…

Idę na pola.
O 19.52 zachód słońca.
Pa

Telefon z pracy

Ja – Cześć, jak Stefan?
Mamut – A dobrze, psoci, biega, szaleje… znaczy zdrowa 😉
Ja – Biega? Po naszej mikroskopijnej kuchni? Nawet Stefan mimo niewielkich rozmiarów nie dałaby rady się tam wybiegać i szaleć.
Mamut – A kto mówił o kuchni?
Ja – To gdzie biega?
Mamut – W ogrodzie.
Ja – Że jaaakk??
Mamut – No normalnie. Zasuwa po trawie i psa drażni bo mu się przed nosem prawie samym przeciąga.
Ja – O matko kolorowa! A nie capnie jej?
Mamut – Chybaś chora. Po prostu zazdrości bo tez by chciał ale zadowolony, że ma towarzystwo.
Ja – Ale czemu już ją puściłaś na dwór? Za mała jeszcze!
Mamut – Za mała, za mała. Nie nudź. Świetnie daje sobie radę a poza tym najwyraźniej jest jest dobrze.
Ja – No wiem. Tylko… jeszcze niedawno tylko jadła, piła mleko, robiła co trzeba do kuwety i biegła mi na kolana do głaskania…
Mamut – Noo… widzisz. Przestałaś jej wystarczać 😉
Ja – Ech… Jak te maluchy strasznie szybko wyrastają…
Mamut – Hyhy. Wiem coś o tym ;))

Miłego dnia

Tymbark na dziś – Chciałbyś to powtórzyć?

Ja też tak chcę, czyli zaufanie podstawą partnerstwa… w pracy

Alcatel to dopiero ma niezłe pomysły. Belgijski oddział tej firmy przeprowadził ciekawy eksperyment. Pracownikom pozwolono nie przychodzić do pracy…

Dla mnie bomba! – pomyślimy sobie w pierwszym momencie – Ale w jaki sposób ta firma chce dalej funkcjonować?

Otóż nie nie drodzy moi. Nie splajtują, bowiem pozwolono pracownikom nie przychodzić do biura nie zwalniając ich przy tym z obowiązków. Po prostu mogli od teraz pracować w domu. Dotyczyło to wszystkich (warunkiem dla osób posiadających małe dzieci był przedstawiony dowód na to, że w godzinach pracy maluchy będą miały zapewnioną opiekę).
Eksperyment ruszył a wraz z nią czujne obserwacje (szczegóły w Przekroju 33/3086).

I co dalej? Wyniki spadły? Ludzie się rozleniwili i trzeba było zrobić czystkę personalną? Wszyscy zaczęli mieć wszystko glęboko w… poważaniu?
Nic podobnego.

Wyniki ryzykownego mimo wszystko eksperymentu zaskoczyły wszystkich. Okazało się kochani, że nie dość, że wydajność wcale nie spadła to jeszcze jakość wykonanej pracy zwiększyła się o 30%. Ludzie, którym dano swobodną rękę i zaufano, nie zmarnowali tego i nie zawiedli pracodawcy i badaczy. W domu zamiast marnować czas – czego się zapewne niektórzy obawiali – nie rozpraszali się i będąc całkowicie skupionymi na zadaniach wykonywali je znacznie dokładniej i szybciej.

Internet ułatwia nam teraz absolutnie wszystko. Coraz więcej wykonywanych zawodów nie wymaga pojawiania się u pracodawcy częściej lub raz w miesiącu albo wcale. Programiści, tłumacze, dziennikarze czy księgowi dość często pracują po prostu w domu.
‚Na takim systemie pracy zyskują wszyscy. Największy jednak problem to mentalność pracodawców – wypuszczenie człowieka do domu sprawia szefom niemal fizyczny ból. Bo przecież nie wiadomo, co też on tam będzie robił! A nuż o 13.15 się zdrzemnie lub zacznie oglądać telewizję? Tylko co w tym złego?’

Bo tak jest, że człek dojrzały i rozsądny nie potrzebuje nad tyłkiem przysłowiowego bata. Potrafi świetnie pilnować i motywować się sam. A jakaż może być lepsza motywacja od tej płynącej z wewnątrz? Żadna. Wszystko co ktoś nam narzuca na początku spotyka się z (podświadomym często ale) oporem. Dopiero gdy sami coś przyswoimy i zaakaceptujemy jako ‚własny’ bodziec… ruszamy ‚z kopyta’ i nie zmuszając się do niczego wszelkie działania wykonujemy lepiej i sprawniej.
Nakazy sprawdzają się tylko na krótką metę. Okazane zaufanie i wiara… często dają niewyobrażalne wręcz efekty. Ale oczywiście tylko w przypadku dojrzałych i ‚zdrowych’ osobowości, które mają zarówno ambicje i poczucie obowiązku jak też empatię. No i niezbędna jest umiejętność samokontroli.

Tak sobie myślę, że to niby fajnie i w ogóle, bo odpowiedzialność, bo partnerstwo, bo zaufanie, bo itepe itede… ale szczerze powiedziawszy nie wiem czy podobny eksperyment powiódłby się w moim rodzimym kraju…