Piątek trzynastego

Zawsze lubiłam piątki trzynastego. Bo Mamut się urodził właśnie w taki piątek. Bo wychodząc z domu zawsze przechodzę pod drabiną. Bo najbardziej zawsze uwielbiałam moje – wybacz Stefan – czarne koty. I bo tuż obok jest klasztor sióstr Szarytek, co często w parach chodzą z wiadrami po wodę do studni.

Spluwania przez jakiekolwiek ramię nie toleruję. Kojarzy mi się wybitnie i jednoznacznie z małoletnimi obszczymurkami, którzy lada chwila wyrosną na łobuzów chwalących się na murach błędną pisownią słowa chuligan po angielsku. Przebiegać kotu – nie tylko czarnemu – drogi nie radzę. Może się spłoszyć i zrobić sobie krzywdę pod nadjeżdżającym akurat samochodem.

Z przesądów zostawiłam sobie łapanie za guzik. Ale chyba tylko dlatego, że zabawna to czynność. Zwłaszcza jeśli najbliższym w miarę dostępnym guzikiem jest ten u spodni sąsiada w autobusie. Z guzików lubię te w windach. Jak nie działają. Za dobre życzenia dziekuję. Nie da się zapeszyć szczęścia. Jeśli naprawdę nim jest.

Dziś mamy koncert na Polibudzie. Start o 20.00. Serdecznie zapraszam. Zapowiada się ładnie. Zwłaszcza ten kawałek gospel z akompaniamentem Dużego i What A Wonderful World, w którym w Armstronga z powodzeniem zabawia się Mały. Jeśli ktoś ma wolny wieczór, może go sobie z nami zniewolić.

Obywatel jest bardzo muzykalny. Od najmłodszych chwil bierze czynny udział w próbach, koncertach i innych śpiewach. Ciekawe czy ma tam dobra akustykę. I czy brzmienia mu nie zakłóca jakaś perystaltyka jelit przypadkowa. Na razie nie odczuwam żadnych oznak prostestu. Za to na pewno nie lubi, gdy czuję się tak jak teraz.

– Dzień dobry
– Dzień dobry
– Potrzebuję pilnie czegoś na anginę z bardzo bolącym gardłem a jestem w ciąży
– Hmmm… to tylko homeopatia
– Pomoże?
– Złagodzi. 9,90

Dziś jeszcze zaśpiewam.
Ech, nie ma jak wiosna.

Kuźnia fantastów

Pamiętam, że w przedszkolu trafiłam do bardzo twórczej grupy małych bąbli. Pomijam sprawdziany w stylu: ‚ile drewnianych klocków zmieści ci się w buzi?’ tudzież ‚czy mucha wrzucona pani wychowawczyni do kawy ma siłę przebicia i zostanie zauważona w porę?’. Ale nasza twórczość na ten przykład przy rutynowym sadzeniu rzeżuchy. Ogromna. No bo po co sadzić tylko na odwróconych pojemniczkach po maśle roślinnym, skoro można i pod wykładziną, i za listwą podłogową, i w wózku dla lalek, i w szufladzie biurka… Pani nie wyglądała na ucieszoną ale byliśmy zdania, że się po prostu krępuje bo się wzruszyła, że jej taką wiosnę chcieliśmy osobistą uskutecznić. Tak. To była bardzo kreatywna grupa. Pewnie dlatego sama wyszłam stamtąd już mocno pokręcona. Dalej już poszło samo.

Pamiętam, że w szkole miałam pomysły, od których czerniał mi dzienniczek uczniów, wymieniany co semestr z powodu przepełnienia. Najpierw jednak zawsze czerwieniała nauczycielka bądź nauczyciel. Taka prawidłowość. Po trzech latach podstawówki znał mnie już każdy belfer w promieniu rzutu zgniłym kartoflem a moja klasa też jakoś dziwnie się aktywizowała. Coraz lepsze pomysły mieliśmy a ksiądz na religii powiedział mi, że po obcowaniu ze mną pójdzie żywcem do nieba. Do tej pory nie wiem o co mu tak naprawdę chodziło. Przecież byłam grzeczna. No prawie. Chciałam tylko sprawdzić przyczepność roztartej na krześle kredy do czarnej sutanny z tysiącem guziczków. Swoją drogą to nieprawda, że kobiety najbardziej się grzebią przy porannej toalecie. To napewno są księża. Tyle zapinania? Całe szczęście, że nie muszą chodzić w pajacykach. Dopiero by był jazz jakby się któremuś pełny pęcherz do gry włączył.

Pamiętam, że w liceum mieliśmy najzabawniejszą klasę. Przynajmniej w opinii licealistów. I mimo, że był u nas tylko jeden chłopiec, któregośmy i tak dość szybko sfeminizowały gadkami o menstruacjach i odchudzaniu, wszyscy chcieli się do nas przenosić. Ale nie było o tym mowy. I tak byłam 37 na liście. A za mną jeszcze kilka nazwisk. Zajęcia były ciekawe. Facet od plastyki łapał się za głowę z regularnością metronomu, geograficzka gryzła oprawki okularów i czerwone pazury, żeby nie rzucać w nas dziennikiem, histeryczka przy moich odpowiedziach chciała w amoku zmieniać bieg historii a od łacinnika dostawałam na kartkówkach jedynki z warczącym psem. Miał zdolności ten pan psor niewątpliwe. Zawsze mi powtarzał, że gubi mnie pośpiech. Bo jak już coś dobrze napisałam to gubiłam końcówki wyrazów w odmianie przez przypadki. Też mi coś. Dobrze, że nie wiedział, że ja dotychczas nie rozróżniam tych cholernych przypadków. Za to końcówek już nie gubię.

Na studiach już nas za kreatywność nagradzano. Na zajęciach z psychologii ogólnej na przykład wymyślaliśmy nietypowe zastosowania dla spinaczy biurowych i wibratorów. I nikt nie zemdlał gdy zaproponowałam mikser. A to ładnych kilka lat temu było. Nie to co dziś. Rozpasanie ogólne. Wtedy uczyliśmy się konstuować testy psychologiczne i mieliśmy niezły ubaw przy opracowywaniu pytań. Mam tylko taką cichą nadzieję, że to nie poszło do użytku publicznego. Bo jakoś nie wyobrażam sobie miny mężczyzny z grupy wiekowej 50-60 lat odpowiadającego na pytanie ‚czy latem chłodzisz swoje slipki w zamrażarce?’. Oczywiście robiliśmy też pożyteczne rzeczy. Uczyliśmy się jak rozpoznać, że ktoś kłamie – czy wtedy patrzy w lewo do góry czy prawoskrętnie po skosie, ile rozbiegnięć oczu świadczy w systemie biofeedback o kompleksie małego członka, co w języku grypsery oznacza ‚zgredka korniszonka’, jak przetłumaczyć podopiecznym z Rakowieckiej bajkę o Czerwonym Kapturku i które dłubnięcie w nosie oznacza w mowie ciała znudzenie absolutne czwartego stopnia.

Jak tak teraz na to patrzę, to myślę, że dwadzieścia siedem lat temu po oddziałach noworodkowych biegała chora psychicznie wróżka i w przypływie szału rzucała uroki na bogu ducha winne maleństwa. A potem wyrosły z nich paskudne trolle i szatańskie pomioty (jak byliśmy określani przez ciało pedagogiczne na różnych etapach naszych cnych i niecnych działań). I mimo tępienia do czasów młodzieńczych rozmaitych przejawów zbiorowego szaleństwa, nie znikło to wszystko. I było. I miało wtedy jakiś sens. I myślę sobie jeszcze, że strasznie się cieszę, że trafiałam w życiu na sobie podobnych wariatów. Bo to zawsze świadczy o tym, że mam jednak w życiu trochę szczęścia.

Pocieszające.
Zwłaszcza po wczorajszej terapii.
Zwłaszcza z okazji czwartku.

🙂

Tak jak lubisz

Są nazwy blogów, które zabijają mnie cyklicznie w rytmie disco. Z siłą wodospadu i uporem maniaka. Reklamować nie będę, ale wystarczy popatrzeć na stronę główną i można od razu zmienić sobie pampersa. Najlepiej na książkę telefoniczną. Większa absorbcja.

Są kolory, które przyprawiają mnie o drżenie łydek i atrofię mięśni pośladkowych. Należy do nich niewątpliwie ‚jebutnie józiowy’, ‚zjadliwy seledynek’ oraz niezwykle twarzowy w tym sezonie ‚błękit żarówiasty’ (zwany czasem jeszcze królewskim ale w nieco innej konfiguracji zgłoskowej). Wszystkimi trzema karmią mnie ostatnio przez okna rozmaite okoliczne sklepy i butiki. Bo ten teges… to chyba jakoś teraz trędi jezd i glamur. Rety! Pora się zakopać gdzieś w buszu pod mech i czekać na burą kolekcję jesień-zima-a-kasy-ni-ma.

Pierwszy z kolorków-horrorków charakteryzuje się tym, że widząc go ma się ochotę podzielić z otoczeniem całą zawartością żołądka (ach, ileż w tym treści) tworząc na chodniku tudzież na odzianej w ów kolor istocie malowniczy przegląd tygodnia. Drugi tylko sprawia, że czujemy się z lekka jakby słabo i niemal chirurgicznie (skojarzenia z izbą przyjęć w Szpitalu Praskim nie do pogardzenia). Trzeci zaś charakteryzuje się taką intensywnością, że na jakąkolwiek reakcję nie mamy już siły.

Są też pomysły, które przyprawiają mnie o atak śmiechu a kisiel w torebce o zbrylanie. Bez pudła. Bo z góry i z dołu są skazane na niepowodzenie jak Morgan Freeman swego czasu na Shawshank. Jednym z takich pomysłów jest niewątpliwie koncert mojego chóru na Juwenaliach trzynastego w piątek.

Jestem bowiem głęboko przekonana (i chyba dam za to na tacę), że wataha studenckiej młodzieży i okolic wybierze właśnie nas, oleje sikiem prostym z lekka tylko przerywanym koncerty Indios Bravos, Heya i Dżemu (przed Gmachem Elektroniki i Gmachem Głównym PW) i wejdzie do środka (tego drugiego) espeszaly by nas o 20.00 posłuchać. Taaa. Akurat przy sprzyjających wiatrach mam szansę zaśpiewać w duecie (jak się pomylę i zawyję wtedy, gdy reszta chóru milczeć będzie) z Nosowską, bo Hey planowo gra do 20.30. Dla mnie bomba. A ona skubana nawet nie będzie wiedziała, że jej się w wokalizę wmieszamy tłumnie.

To tyle z dzisiejszych zadziwień. No może jeszcze poza ceną proszku do pieczenia, która spadła z hukiem i rozbiła się o parkiet, o czym radośnie informują plakaty w moim ukochanym sklepie. Normalnie bierę wózek widłowy i kupię chyba z tonę. Drżyj rodzino! 😉

Akcja porządki, czyli jak co miesiąc w szufladzie

Jak co miesiąc robię porządki biurkowo-rozmaite. W teorii. W praktyce wygląda to tak, że otwieram trzy szuflady, które posiadam i pracuję nad zastąpieniem starego kurzu nowym, wymiatając przy okazji przeterminowane próbki, ulotki reklamowe, zbędne papierzyska, wypisane długopisy i połamane ołówki. Z reguły wymieniam też podręczną płytoteczkę, która mieści standardowo 20 krążków, ale przy moim szczęściu i debilnej upartości zawsze zdołam upchnąć ciut więcej. Albo dwa ciuty. Tak sobie przy okazji patrzyłam na to czego słuchałam przez ostatni miesiąc i okazuje się, że poza nową płytą Garbage, której słucham od wczoraj, wracam do przeszłości. Usilnie i z determinacją osła na moście. Ale najwyraźniej dobrze mi z tym 😉

A oto co było grane:

* Skunk Anansie – Składak własnoręczny z trzech płyt
* Pudelsi – Wolność Słowa
* Massive Attack – Mezzanine
* Korn – Untouchables
* Anna Maria Jopek – Farat (koncert) – świetni muzycy
* OST Kill Bill vol 1
* Kosheen – Resist
* System Of A Down – Toxicity
* Audioslave – Audioslave
* Nine Inch Nails – Pretty Hate Machine
* Kazik – Czterdziesty Pierwszy
* Portishead – Dummy
* Nirvana – Unplugged In New York ’94
* Nosowska – Puk, puk
* Leszek Możdżer – Leszek Możdżer
* Łąki Łan – Funk
* Marilyn Manson – Dancing With The Antichrist
* Archive – Noise
* Ret Hot Chili Peppers – By The Way
* Moby – Play
* Pat Metheny Group – Imaginary Day
* Coma – Pierwsze Wyjście Z Mroku
* Kult – Kazelot

Pora zmienić reperuar i zawartość płytoteczki. Jakoś ostatnio mam ochotę na Morcheebę. Szkoda, że została na Bielanach…

A teraz łyknę Maternę, którą musiałam zakupić (jakie to cholerstwo drogie) po kosultacji z Panem Dochtorem, zapiję sokiem z marchwii (od którego niedługo będę już chyba pomarańczowa), zagryzę soczystym jabłkiem i nie zważając na grzechy swoje wchłonę całą wielgachną drożdżówę z budyniem.

Ku chwale ojczyzny
Baj pracująca

I dopadłam…

W ramach walki ze stresem postresowałam innych.

Najpierw współpracowników (bo wystąpiłam w wersji Lady in Red z mocnym dekoltem co nie umkneło uwagi niektórych),
potem Pana z Teczką w autobusie (sama nie wiem czym),
potem Borostwory Poczekalniowe spod dwójki (bo wiadomo po co się do ginekologa – pod jedenastkę – chodzi – po same absolutnie niemoralne i rozpustne przyrządy i środki),
potem pana Dochtora (co mi rozmaite zabobony z wyprzedzeniem już próbował z głowy wybić a ja mu na to, że i tak nikogo nie słucham),
potem panią Pielęgniarę (co to jej się kserokopiarka zacięła a ja jej opowiedziałam jak kiedyś jedną samym patrzeniem popsułam),
potem wagę (i samą siebie ciut jakby też),
potem Mamutów (bo im wesoło zadowcipkowałam – każdemu na ucho i żeby nie powtarzał – że będą bliźniaki),
w tak zwanym uroczym międzyczasie kapuśniak, co tak milusio pykał na kuchennej fajerce,
a na sam koniec dopadłam Stefana.

Stefana stresowałam najbardziej bo fotograficznie. Biedna jest Stefan i zgnębiona wielce na tych fotkach ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Teraz pewnie przyjedzie pogotowie Animals, wyrwie sierściucha, czyli kota z rąk oprawcy, czyli mnie, odbierze mi prawa rodzicielskie, których jeszcze nie mam i zakuje mnie w dyby na rogatkach miasta ku przestrodze innych katów biegających z telefonem i drących japę ‚kici kici’.

Nawiasem mówiąc rogatek miasto nie posiada już ładnych lat parę, więc nie mam się chyba co przejmować. Przynajmniej jedna z opcji odpada. Stefan za to co prawda opstrykana została niecnie i bezczelnie za to dostała pyszne jedzonko w przyjemnym – jak sądzę – dla niej nadlimicie, więc nie ma o co drzeć excuse mot kotów.

A oto wyniki moich bezkrwawych łowów, czyli to co udało się uchwycić w pogoni za wiejącym i miauczącym czworonogiem…

Nie ma co. Wiosna jak w mordę strzelił.
A pod oknem zawrotnie i upojnie pachną mi bzy…

Ps nagły a konsumpcyjny:
Dziś w ramach ciągu dalszego odstresowywania się i stresowania otoczenia zabrałam SE do pracy cały pękaty słoik kapuśniaku i miseczkiem nietłukoncom i łyżkem. Zamierzam wypełnić całą kuchenkę pracowniczą mniamuśnym aromatem, całe swoje dostępne jeszcze wnętrze przepyszną zupką a inne biurwy przyprawić o zawrót głowy i drżenie kończyn. Niech się odchudzają jak lubią. Ja póki co dbam o linię… żeby była gruba i wyraźna 😉

I tylko mi ciebie brak… w tym więźniu

Tak. Wiem, że marudzę jak potłuczona. Wiem, że ‚cała reszta’ pamięta. Cokolwiek to znaczy. I pomijam zupełnie fakt, że z tego pamiętania to nic a nic do mnie nie przecieka za wyjątkiem komentarzy ‚od czasu do czasu’ na blogu. A jakoś telepatycznie to jestem najwyraźniej mocno do tyłu. Chyba na lekcjach myślenia magiczno-życzeniowego nie uważałam.

I wiem, że nie jestem wyrozumiała, sprawiedliwa i tolerancyjna. Za to jestem kłębkiem nerwów, hormonów, emocji i całej masy rzeczy, od których nawet Stefan wieje w podskokach mimo zaawansowania alienów w środku. Czepiam się. I nieznośna jestem. A na miejscu otoczenia samą siebie wysadziłabym w trybie niejednostajnie przyspieszonym w kosmos najbliższą możliwą rakietą ziemia-nieskończoność. I w ogóle marud mi się włączył jak mało kiedy, taki paskudny, wszechogarniający i paraliżujący nawet mało pobliskie rezerwaty przyrody niczym gaz bojowy układ oddechowy przeciętnego ssaka.

Ale… jestem w ciąży, nikt mnie nie kocha, nikt o mnie nie myśli, nikomu nie jestem potrzebna i w ogóle świat się uwziął i wywiesił na zamkniętych drzwiach karteczkę w dialekcie, którego nie znam a do tego jestem brzydka, gruba i tak paskudna, że nawet lustro wrzeszczy ‚paszoł won nędzna kreaturo!’. A jakby tego było mało w sklepie nie ma rzodkiewek. I w ogóle ciągle chce mi się płakać. Buuuu.

Posłuchałabym sobie chociaż Dream Theater ‚Octavarium’ co to właśnie wyszło i pokazuje mi język ze stoiska, ale nie mam kasy, nie mam kogo napaść o niecne spiratowanie, życie jest podłe, bo nie pozwala mi znaleźć na ulicy bezpańskiego 69.99 PLN i najwyraźniej ma mnie tak głęboko, że aż boje się pomyśleć czy nie grozi mi choroba dekompresyjna jak już zdołam się wygrzebać na powierzchnię. Chwilowo więc nucę sobie Wały Jagiellońskie na zmianę z ukochanym podczas wkurwu ‚The roof is on fire’ i zastanawiam się na jaką zołzę jeszcze wyrosnę jak tak dalej pójdzie i czemu na taką okropną.

A najgorsze ze wszystkiego jest to, że właśnie beknęłam sobie zingerem przez słomkę we wstrętną, tak szkodliwą, że bardziej się już nie da i na którą wcale ale to wcale nie miałam ochoty coca-colę i nie wiem czy to mi nie powiększy puli grzechów głównych, bo może bekanie w coca-colę poszerza prócz obwodu bioder i dziurę ozonową. Bosz ratuj. Idę poszukać czekolady. Jak się staczać to z wysoka!

Miłego kurde dnia

Kryzys… czytany z zaangażowaniem od końca wzmacnia mięśnie twarzy

Kryzys mam. Na szczęście nie wróżę mu zbyt długiego życia. Przynajmniej w tym odcinku. Ale póki co atakuje. Cyklicznie po weekendach. Bo póki praca, trybiki codziennej maszynerii, zajęcia rozmaite, bezmyślność machinalna – jest w porządku. Tak staram się myśleć. Gorzej, gdy zostaję sama. Nagle okazuje się, że nie ma biura i sterty papierzysk do przysypania niechcianych refleksji, znajomych standardowo gdzieś wcięło, telefon milczy jak zaklęty. Pewnie przez wiosnę. Za ładnie jest na myślenie o innych. Albo za brzydko. Ostatnio pada deszcz.

Zachłystuję się słowami R. Dobrze, że jest. Dobrze, że są. Pomagają. Tylko muszę je sobie częściej przypominać. Zapiszę sobie na maleńkiej karteczce i będę nosić w kieszeni. Jak znów przyjdzie kryzys to wyciągnę ją jak tarczę i pokażę mu gest powitania kibiców wrogich drużyn piłkarskich. Zobaczymy czy podziała.

Kryzys pierwszy przychodzi nocami. Mówi mi o atmosferze w pracy, którą można kroić nożem i to tępym; szefie, z którym usiłuję się umówić na rozmowę od dłuższego czasu ale i tak nie wiem co dokładnie poza faktem dla mnie od pewnego czasu oczywistym mogłabym mu powiedzieć; braku powietrza w pokoju i zacinających się windach.

Kryzys drugi woli te godziny nad ranem, kiedy to już prawie łudzimy się, że sen przyjdzie lada chwila i zdołamy pospać jeszcze troszkę zanim budzik zaśpiewa znienawidzoną melodię. Ten przypomina o braku własnego kąta, choćby na to by w spokoju pochlipać, gdy już nie mam siły się uśmiechać 24 godziny na dobę; dziwnych spojrzeniach na moje dłonie, których niedługo mogę się spodziewać w tramwajach i miesięcznych dodatkach dla samotnych matek w wysokości zawrotnych 17 złotych z groszami.

Kryzys trzeci siedzi we mnie. Nie potrafię go nawet nazwać. Nie przychodzi – jest. Nie odchodzi – zasypia. W środę terapeuta powie mi o pisaniu, że pomoże, o uśmiechach, że uwierzę i o ludziach, że się znajdą. I o technikach autoterapii. Nic nowego. Znam to na wyrywki po latach nauki i studiów. Pokiwam głową ze zrozumieniem i pozwolę odfajkować się w notesie jako kolejny sukces. W końcu o 20 każdemu należy się odpoczynek. Zwłaszcza od pracy.

Potem znów zacznę się uśmiechać. Postaram się nie myśleć usilnie o konflikcie serologicznym, co to ponoć problem tworzy dopiero przy drugiej ciąży, a nieprawda. Ani o tym, że nie mam bladego pojęcia jaki szpital wybrać i co zrobić, żeby on też wybrał mnie. Ani o tym, że rodzice mi nie powiedzą ani słowa, a ja i tak sama czuję co czuję. Ani o tym, że nie lubię czuć się tak parszywie i tych skrajności też mam dość. Zwłaszcza, że nie mam pomysłu jak to wszystko poukładać. A chyba najwyższa pora zacząć.

Kryzys ucichnie. Ja znów będę widzieć kolory, pisać o rzodkiewkach i ogórkach małosolnych. Znów super-mądrzy ludzie będą się mądrzyć, bo zapewne życie znają ode mnie lepiej i wszystko ich usprawiedliwia. Bo to wcale nie prawda, że każdy ma swoje życie i każdy ma inny sposób na nie i prawo do tego. A ja będę udawać, że to co mówią jest dla mnie absolutnie nowe i nie miałam o tym pojęcia. I że doceniam fakt, iż tak gorąco chcą mi pomóc. Potem wszyscy zasną w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku i będzie im zielono.

A ja przewrócę się na bok. Bo tylko tak mogę. Przeliczę w myślach kilometry, które muszę wydeptać na badania, przemilczę tomy, które chciałabym wypowiedzieć, gdybym potrafiła, przemyślę tych wszystkich, którym wystarczy sądzenie po pozorach, by powiedzieli, że mnie znają i mają do ocen… i pogłaszczę się po ramieniu. Bo lubię. W końcu każdy ma prawo do słabości. Sztuka polega na szybkim podnoszeniu się później do pionu. Zawsze mamy dla kogo być silnym. Trzeba tylko szerzej otworzyć oczy.

Rano roześmieję się wszystkiemu w nos i znów zacznę się uczyć nowej roli. W końcu całkiem pokaźny scenariusz mam do przyswojenia. Na razie otwieram drugi rozdział.

Dobranoc

Ps. Dziękuję Nielocie za przesyłkę. Bardzo. Najpierw się wzruszyłam jak mało kiedy. Potem zjadłam. Było pyszne. Po raz kolejny okazuje się, że obcy ludzie robią dla nas najwięcej… i to całkiem przypadkiem. Bo zawsze trafiają w dobre momenty.

Eine kleine bitte doner salceson, durszlak und schnaps

Jak ja kocham promocje! Po prostu uwielbiam. Zwyczajowo łażę po mieście w poszukiwaniu jakiejś nowej obniżki ceny jaj i wypatruję 5-procentowego rabatu na męskie garnitury. Takie mam hobby. A co. Jedni zbierają znaczki, inni doprowadzają do histerii sąsiadów, jeszcze inni dłubią w nosie na czas i rzucają chomikami na odległość a ja? Ja szukam promocji. Choć naprawdę to z tymi mendami jest całkiem odwrotnie. Ich nie trzeba szukać. Same człowieka dopadają. I to w najbardziej z upierdliwych sposobów.

Idę do sklepu po pieczywo i mleko + ewentualnie jakiegoś pomidorka. Bardzo twardego rzecz jasna. Już na wejściu wita mnie nienaturalnie rozentuzjazmowana hostessa zachwalając boskie zalety nowego kreta do przepychania rur odpływowych w toaletach. Zastanawiam się co ona takiego brała, że z taką emfazą i bezgranicznym wręcz uwielbieniem gada o specyfiku do kibla, jakby to był co najmniej rozpływający się w ustach batonik… bombardujący mnie – wraz z nie mniej uradowaną hostessą naturalnie – pięć kroków dalej. Wysupłuję się z czekoladowych objęć i wpadam wprost na wózeczek z kolejną młodą ofiarą tzw. promocji, która niemalże się hiperwentyluje opowiadając mi na wdechu o nowym napoju gazowanym E-666. Na szczęście udaję obcokrajowca z poważną wadą wymowy i pozostawiam zbaraniałą blond-tleniony-wamp pastereczkę zbłąkanych zakupowiczów innym a sama cichcem podkradam się pod stoisko z pieczywem.

Już mam sięgnąć po bułeczkę i razowy chlebek gdy prawie o zawał przyprawia mnie okrzyk bojowy ‚najlepszych wędlin’, który windukował mi się w mózg za pomocą uroczej brunetki w przebraniu parówki. Wiadomo co robi Bajka gdy ktoś jej coś wrzaśnie do ucha na co akurat niekoniecznie ma nastrój i ochotę. Zwłaszcza o 7 rano! Panna Parówa zamiast kopa z miejsca w pulchny zad dostała jednak pierwszą i ostatnia szansę pod postacią ostrzegawczego spojrzenia w stylu ‚masz 3 sekundy, żeby sprawdzić czy cię nie ma na zapleczu… przepytam’. Minę musiałam mieć wybitnie mało zachęcającą do dalszych konwersacji, bo zrozumiała w mig i bąkając tylko pod nosem coś o ‚szynuni do chlebusia’ pomknęła w ochoczych wędliniarskich pląsach atakować przyczajonego wielbiciela bagietek.

Złapałam chleb i buł parę po czym zakradłam się nieomal czołgając pod ostrzałem szyldów z ‚super cenami’ i promocjami ‚tylko dzisiaj’ wiszącymi tam od ostatniego remontu sklepu w 2003. Mleka oczywiście nie mogłam wziąć sobie spokojnie z półki i włożyć do koszyka bo zaraz przyplątała się jakaś wytapetowana cizia z jogurtami przy wątłej piersi nagabując mnie na kupno najlepiej palety niemal przeterminowanych szczepów bakterii elcasei defenses. Prędzej wolałabym odgryźć sobie koło od roweru niż kupić cokolwiek od dziuni w błękitach ale powstrzymałam się od komentarzy, koniec języka z radą, żeby się raczej w szpachelkę do zeskrobywania podkładu wymieszanego z pudrem zaopatrzyła, przygryzłam i z uśmiechem jadowitej żmiji zaproponowałam, żeby sobie te jogurty wsadziła… do lodówki, bo się przedźwiga biedactwo jeszcze.

Potem już dzikim truchtem pognałam do kasy razygnując z pomidorka (jeszcze musiałabym kupić najpierw jakiś sad), ignorując ściereczki, płyny do szyb i samopiorące proszki, co to wystarczy koło nich postawić wytytłanego bachora, a one już same wypiorą, odwirują i uprasują w kancik. W kasie zostawiłam na szczęście tyle ile chciałam i bogatsza o porannego wkurwa podążyłam do pracy. Jedno jednak jest pewne. Na dziś mam dość kobiet. Zwłaszcza ugrzecznionych, przesadnie ucieszonych z racji trzymania w łapie nowego zmywaka do garów, wytapetowanych jak szalet miejski w Pucku i natarczywych jak mój budzik po wyjątkowo upojnej nocy spędzonej w objęciach nieziemsko przystojnego Morfeusza. Baby do garów! Albo do telenowel! A nie mnie tu nagabywać o wczesnych godzinach porannych.

Czasem to się tak zastanawiam, że w niektórych przypadkach kobiety to by się mogły pogryźć tak od razu na wstępie, bez tłumaczeń, ęą i szopek z przedstawianiem. Pewnie dlatego tak dużo się całują na przywitanie. W końcu kiedyś jednak musieliby mnie uśpić z okazji wścieklizny. Ale i tak miałabym pośmiertną satysfakcję z faktu, że ofiarę czeka cała bajecznie długa seria potwornie bolenych zastrzyków w brzuch. Zła Bajka, bardzo zła…

Miłego dnia ;))

No i skończyło się rumakowanie, czyli jak uniknąć prokuratora w wielkim mieście

Czaruś
hejka
umowish siem ze mnom?
Ja
(po sprawdzeniu w wizytowniku kto zacz i ze zgrozą skonstatowaniu, że właśnie podrywa mnie… 12-latek)
chłopcze, a lekcje odrobione?!
Czaruś
no wez nie sciemniaj
umofmy siem, bedzie fajnie
Ja
dobrze się czujesz?
Czaruś
no
Ja
a sprawdziłeś ile mam lat?
(po chwili)
Czaruś
przepraszam… Paniom.

Ech, stara jestem, śmierć mnie czeka ;))