Wyniki sondy październikowej

NIE LUBIĘ…

* poniedziałków (21 osób) 10%
* cebuli, wątróbki, szpinaku, fasolowej i rozgotowanego kalafiora (13 osób) 6%
* babć-borostworów w porannych autobusach (21 osób) 10%
* porannych autobusów (6 osób) 3%
rozmiękłych trawników z psimi kupami (28 osób) 13%
* jesiennej burości i ogólnej mocno chandrogennej aury (17 osób) 8%
* wyperfumowanych pudernic kolejkowych w ciasnych, dusznych sklepikach (21 osób) 10%
* głuchego Mordoru w porteflu (28 osób) 13%
* jak pepsi kończy się o 3 w nocy (7 osób) 3%
* budzika (25 osób) 12%
* swojego marudzenia (28 osób) 13%

Zagłosowało 215 osób

A Halka to ma najfajniejszego brata pod słońcem

No bo komu innemu by się chciało drałować do TESCO o północy bo wróciłyśmy lekko nie ten teges z imprezy i chciało nam się pić a lodówka powiedziała ‚mam tylko mleko i jak wam nie pasi to napijcie się wody z kwiatów’. No bo coli nie było. To poszedł Młody do tego TESCO. Sam z siebie zaproponował, chociaż siedział już w samych nachach przed kompem. I lodów nam sie chciało. Mnie się chciało jakichś owocowych (ale nie nie truskawkowych tylko jakiś innych ale jakich to już nie miałam pojęcia – ot traf za babą) a Hali śmietankowych albo waniliowych (ale też nie do końca wiedziała na pewno których bardziej). No i ubrał się Młody i poszedł. I wrócił. Z dwulitrową zimną coca-colą, granatem z tymbarku (moim ulubionym), litrowym sorbetem malinowym i takimiż śmietankowymi zielonobudkowymi. I jeszcze desery takie budyniowe nam kupił… z bitą śmietaną. I w ogóle. A potem oglądał ze mną wstrętne tiwi, choć przecież ja tiwi nie oglądam, aż usnęłam o jakiejś czwartej. O czwartej na pewno bo o 3.30 jeszcze śpiewałam w wannie. Hala już zaległa wcześniej. A mnie jeszcze nosiło. Jakiś durny film był i te lody i zasnęłam w końcu. A rano Młody zrobił naleśniki. A on właśnie robi najpyszniejsze naleśniki. I całą górę. I w ogóle. Bosko jest. I każdemu kogo lubię bym życzyła takiego brata. Sama sobie bym życzyła. I to nawet nie brata. Gdyby Młody tylko taki młody nie był 😉 To na pewno przez te naleśniki. Pyszności. Zjadłyśmy z Halą po kilka ciepłych jeszcze, wypiłyśmy pyszną kawę (dwie nawet – po jednej dla każdej), przed nami wariacje z dwusmakowymi morożenymi co to ich wczoraj na szczęście całych nie opędzlowałyśmy i jeszcze te deserki. A potem idziemy z moją Zuzą na Rybki z ferajny i będzie nam dobrze…

Tylko czemu mi tak smutno?

Pewnie wykasuję

Czy śmiech przez łzy jest jeszcze śmiechem? Czy już oszustwem? Udawaniem przed samym sobą, że jest dobrze, że wszystko się ułoży, będzie ‚jakoś’… Tylko jak się ciągle walczy żeby było ‚jakoś’ to to ‚jakoś’ już bokami wyłazi i sapie ze złości. Już by się chciało żeby w końcu jeden jedyny raz było ‚dobrze’… po prostu dobrze. Zawsze walczę. O ‚jakoś’. Co się takiego stało, że tak obniża się próg tych potrzeb? Dlaczego kiedyś zależało by było najlepiej a teraz wystarczy już samo ‚jakoś’? Chaos. Mam w głowie chaos. Pogubiłam się. Znów nie sypiam nocami, w dzień sypiam… na jawie, nieobecna jestem, za dużo myślę, analizuję. Nie chciałabym by życie było mniej skomplikowane. Ale chciałabym być mniej skomplikowana dla samej siebie. Trudno mi się ze sobą żyję. Byłoby pewnie łatwiej gdybym się lubiła choć trochę…
Pytam i nadal nie wiem. Czy śmiech przez łzy nadal jest śmiechem? Czy to tylko taka maska. Czy nawet jeśli choć na chwilę pomaga, koi, uspokaja, pozwala odetchnąć, wysmarkać nos, spojrzeć w lustro i przemyć te zapuchnięte oczy… tylko na moment… czy już nie jest wart tego by być takim okruszkiem, który zmagazynuję na cięższe czasy. I potem będę wracać do niego, odgrzebywać, cieszyć się, że był. Żyję przeszłością? Tak. Podobnie jak i teraźniejszością i przyszłością. Teraźniejszością żyję najpełniej. Jestem tu i teraz. Czasem płaczę. Częściej staram się uśmiechać. Wychodzi różnie ale wierzę, że jeśli powtórzę tysiąc razy… to kiedyś uwierzę. Staram się. Mocno. Tu i teraz. Przyszłością nie żyję. Łagodnie mi tłumaczą, że nie warto. Łagodnie bo po co panikować. Każdy czeka na jakiś cud. Każdy. W tym jesteśmy podobni do bólu. A co dalej? Kto to wie niech pierwszy rzuci… się na wiatr. Fałszywi prorocy i walka z wiatrakami mają wspólne ogniwo. W obie sprawy wierzy się póki jest nadzieja. A jak wiadomo ona zawsze odchodzi ostatnia. Jak kapitan tonącego statku. Czyli wiara w fałszywych proroków i wiara w sens walki z wiatrakami jest najsilniejsza. Paradoks. Najbardziej wierzymy w rzeczy zgóry skazane na niepowodzenie. Może własnie dlatego, że w nie nie wierzy już nikt…
Czy śmiech przez łzy nadal jest śmiechem?
Nie wiem. I nie wiem kto zna odpowiedź.

Z cyklu 'Urzekła mnie twoja histeria' – I think i'm paranoid… and complicated

Halucynka
ty se trochę przykręć myślenie
na wyższe obroty – czyli w trosce o zdrowie psychiczne społeczeństwa – lobotomia dla każdego
Bajka
przykręcić to ja se mogę
kaloryfer
jak go będę miała – cierpko i rzeczowo podsumowałam sytuację grzewczo-okolicznościową
Halucynka
kupię ci na gwiazdkę, chcesz? – zapaliła się w mig Hala
Bajka
tia
se do nosa podłączę
i przykręcę żabkom – uruchomiłam gaśnicę piankową numer 3 – wszak nie posiadam ogrzewania centralnego… mało tego czasem mi się zdaje, że mi zamarza centralny układ nerwowy
Halucynka
taki z gustownymi żeberkami – kusiła rozochocona Hala
Bajka
nie ma jak żeberka – przyznałam
a najlepsze w sosie – myślenie kulinarne to jest to – przez żołądek do okrężnicy
Halucynka
a dlaczego akurat żabkom? hę? – wyraziła nagłe zainteresowanie przyrządami hydraulicznymi
Bajka
bo mi francuz jakoś nie pasi – odchrząkłam grzecznie
Halucynka
do nosa? – no ja nie wiem komu francuz pasi do nosa ale to już byłoby trzy do dwóch w zawieszeniu
Bajka
kudbi – no bo mnie do nosa nie pasi na pewno – sprawdzać nie będę
Halucynka
nic nie kumam – przyznała zrezygnowana
Bajka
boś nie żaba – uświadomiłam ją zoologicznie
Halucynka
co ma Francuz do kaloryfera – nie dawała za wygraną
bo do żabki to wiem co ma
Bajka
klucz – zdradziłam tajemnicę wszystkich żeberek i kaloryferów świata
żabka to klucz i francuz to klucz
czymś go trza by przykręcić przecie – wyjaśniłam
Halucynka
o! – tu miejsce na olśnienie – nareszcie się czegoś dowiedziałam
więc ten dzień nie będzie taki bezproduktywny – ucieszyła się Hal
Bajka
czego?
Halucynka
no że żabka to klucz
bo francuz to wiedziałam
Bajka
bosz 😉
bezproduktywny? – zdziwiłam się niepomiernie
przeca produkujesz
literky chociażby
Halucynka
no produkuje takie papierki – przyznała
co można se nimi d* podetrzeć – to zmienia postać rzeczy – ja wolę toaletnyj papier marszczony
(po chwili)
Bajka
bosz jaka ja jestem popieprzona – przyznałam z rozbrajającą oddziały piechoty szczerością
Halucynka
?? – miejsce na zdziwko totalne
Bajka
najchętniej odgryzłabym kawał klawiatury
w akcie rozpaczy… – zwierzyłam się z niecnego pomysłu
Halucynka
taka smaczna?
to ja też chcę kawałek!
Bajka
…i plunęła w wentylator
co by się tą myślą podzielić ze współpracownikami – coż za wizja !!
Halucynka
żeby się ładnie rozprysło? – upawniła się Hala
Bajka
noo – bo zaiste piękny byłby to widok
Halucynka
jaa – wyobraźnia zadziałała bez pudła
ta wizja mnie poraża
Bajka
może by kogo trafiło przy okazji – dodałam z nadzieją
Halucynka
ekhem ekhem kogo? – dopytywała się ona
Bajka
czifa? – nieśmiało zasugerowałam… może kto tak na górze dostrzeże i spełni to życzenie choć do świąt jeszcze kawałek
mnie poraża tylko wizja suszarki w ciasnej wannie – wyjawiłam całą prawdę o Bike de Sade
Halucynka
oplułam właśnie płynnym budyniem monitor ;)) – uchachała się Haluta – przerwa konserwacyjna 😉
Bajka
może zaproponuję że umyję mu plecy
a potem osuszę… – ciągnęłam tymczasem dalej
Halucynka
suszarkom?
Bajka
…i mu wrzucę jakom lokówkem pod prądem
między przedział? – no no… coraz lepiej
Halucynka
(rechocze)
Bajka
ale by był porażony tą koncepcją
nie sadzisz? – no a kto by nie był
ja to jestem kreatywna.. do bólu
Halucynka
taaa
kreacja z suszarkom do mnie przemówiła
głośno i wyraźnie 😉
Bajka
też mnie to urzekło

gdy zawiedziesz, zranisz kogos bliskiego, to boli. bardziej niz gdyby to ktos zranil ciebie. bardziej bo wiesz ze to ty. nikt inny… tylko wlasnie ty. gdy nie mozna tego naprawic boli jeszcze bardziej, bo nawet gdy ta osoba wybaczy nie potrafisz wybaczyc sobie sam… i nie ma miejsca na przepraszam.

Post scriptum na dzisiejszy dzień

Czasem nie wszystko widać od razu.
Ale łatwiej jest nam patrzeć na wieczko niż otworzyć pudełko.
Ludzie najczęściej bywają krótkowzroczni. Ale jesteśmy tylko ludźmi. Tylko i aż…
Czasem boimy się zajrzeć głębiej żeby nie zobaczyć samych siebie.
Bo to boli a człowiek ma to do siebie, że przykrych stanów woli unikać.
I racja. Za dużo zła na świecie byśmy jeszcze je sobie sami czynili.
Ale niektórych strachów na wróble uniknąć się nie da.
Jest czas na ‚się banie’ i czas na odwagę.
Ale czasem potrzebujemy żeby ktoś nas przytulił… nie tylko nami potrząsał i motywował.
Wszystko ma swoją cenę.
Zwłaszcza wszystko co ludzkie.
Czasem boimy się tak bardzo, że klapki na oczach zasłaniają nam wszystko.
Nawet nas.
Czasem wierzymy w coś co nam się tylko wydaje.
A w to co wierzyć powinniśmy wątpimy.
Czasem jesteśmy tylko a czasem aż.
I nie nam to oceniać.
Czasem mamy już tylko nadzieję a i tak podnosi nas to z najgłębszych dołów.
Czasem od razu widać tylko pozory.
Trzeba się wsłuchać w słowa i wczytać między wiersze żeby odnaleźć drogę do…
A ta droga to każdy z nas.
I nikt nie ma na nas lepszej recepty niż my sami.
I nikt nie ma prawa nam wmawiać, że jest inaczej.
Czasem wyglądamy na szczęśliwych i pogodnych.
A czasem tacy właśnie jesteśmy.
Czasem są wokół nas ludzie.
Czasem są z nami.
Czasem po prostu są.
A czasem wokół jest tylko morze głów… i ani jednego człowieka.
Najczęściej jednak tak nam się tylko wydaje.
Wystarczy się dobrze rozejrzeć.
I klapki zdjąć.
Lepiej się prezentują na stopach i letnim pomoście…

A jutro mam randkę z Temidą.
Trzymajcie za mnie kciuki.
Mocno.

Jestem nienormalnie nienormalna

Miałam sen.
Byłam Czerwonym Kapturkiem i w obrzydliwie pluszowym ubranku, które z zapałem międliłam w rękach i rzygliwie błyszczących lakierowanych trzewiczkach, które ochoczo utytłałam w napotkanej kałuży pomykałam sobie sielankowo malowniczym laskiem do babcinego domku. Poza tym piłam wino ‚Kwiat jabłoni’ wprost z butelki i za uchem miałam kubańskie cygaro. Pamiętam, że babciny domek miał być na kurzej łapce (która w efekcie łapką kurzą nie była tylko łapką na muchy) i prowadziły do niego drogowskazy jak z warszawskiego metra wyjęte. Na co piątym drzewie wisiała głową w dół ruda wiewiórka i wrzeszczała ‚Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!’. Jak spojrzałam odwracała się i pokazywała mi tyłek z drogowskazem ‚Domek babci za trzy przystanki’… ‚ domek babci za dwa przystanki’ a lektor czytał ‚Następny stacja – Chorwacja’ albo inne ciekawe rzeczy. Gdy przeczytał o Wandzie co nie chciała Niemca zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu gabinetu psychiatry i dojrzałam… uśmiech kota bez kota. Lustra nie było, stolika z buteleczkami i napisami ‚wypij mnie’ też nie, w żądną dziurę znienacka nie wpadłam i w głowę się nie uderzyłam. Zdziwiłam się jeszcze bardziej jak z tego uśmiechu co to bez kota był pojawił się Pan Wilk. Pan Wilk był szarmancki i miał postać dzikiego psa Dingo co jeździł koleją. Znaczy nie wiem czy do końca ale tak się przedstawił. Notorycznie śpiewał. Na początku ‚Born to be wild’ ale akcent miał kosmiczny. Nie chciał wiedzieć co mam w koszyczku, zresztą koszyczek już na początku snu przepadł gdzieś w smakowitych porzeczkach, które prosto z krzaka jadłam, to mu sama powiedziałam, że koszyczka nie mam ale do babci idę. O ja głupi Czerwony Kapturek. Prawie jak z bajek dla potłuczonych kabaretu Potem. Potem Pan Wilk zaczał mi śpiewać La Cucaracha więc stwierdziłam, że najwyższy czas się oddalić. Fałszował strasznie. Pod pretekstem zrobienia siusiu poszłam w pobliskie zarośla i w chaszczach podjęłam życiową decyzję. Wieję stąd zanim mi się przyśni Ołowiany Żołnierzyk i Caliczeczka spółkujący na muchomorze bo wtedy to już w ogóle hardcore będzie. Zaczęłam wiać ale napotkałam… przejście podziemne. No nic. One kozie death pomyślałam i wbiegłam. Oczywiście było ciemno i strasznie i spotkałam Neo z Matrixa, który miał na prawym pośladku (od razu zademonstrował) wytatuowanego króliczka Playboya a na czapce z daszkiem (tył naprzód) napis ‚follow me’ i wózek bagażowy rodem z lotniska okęcie. Zanim zdążyłam osłupieć do szczętu załadował mnie na ten wózek i przewiózł przez to przejście co to się okazało być tunelem. No końcu tunelu jak się okazało czekał na mnie Pan Wilk wzbogacający właśnie swój repertuar o piosenki biesiadne śpiewane metodą karaoke do tłumu klaszczących meduz. Nagle zawył ‚góraaaalu czy ci nie żaaaal’ i rzucił we mnie baranim udźcem. W tym zdziwieniu nią zdążyłam spytać ke pasa a już miałam ten udziec u stóp. Nie dość, że świnia rzuciła we mnie mięsem to jeszcze nie przyprawionym. Toż to skandal. Pan Wilk jednak miał gdzieś moje obiekcje co do takiej formy zalotów i najwyraźniej rozzłoszczony tym, że go olałam cienkim strumieniem i zostawiłam samego w lesie na pastwę poziomek szarżował na mnie z mikrofonem i kakofonią. Już miał wyjąc w dalszym ciągu podejść do mnie. Już widziałam jego okrutne zębiska i wielgachne gały. Już widziałam z baaardzo bliska babciny czepek na jego paskudnym łbie (ale czemu kąpielowy?!)… kiedy zadzwonił budzik.
Ooooch co za ulga. Nie zniosłabym tego wściekle czerwonego pluszu, lakierek i ziejącego czosnkiem Pana Wilka w czepku made in China skradzionym zapewne z basenu Inflancka. Koszmar. Normalnie koszmar jak pragnę podskoczyć. Ale melanż…
Czasem kocham budziki…
Oczywiście po chwili znów zapadłam z letarg i w efekcie zaspałam do pracy ale spóźniłam się tylko 15 minut, więc można uznać, że idzie ku lepszemu 😉

Chyba się boję analizować ten sen.
Ma kto jakiegoś pomysła?

Bajka pokręcona