Z podróży

Z podróży przywieźliśmy głównie brudną odzież. Choć oczywiście parę innych rzeczy też by się znalazło. Co poniektórzy katar, inni rześki oskrzelowy kaszelek, a Kolega Endrju nawet solidny ból głowy. Nie pytałam o genezę gdyż odpowiedź nasuwała się sama. Sądząc po brzęku dobywającemu się z plecaka Kolegi Endrju, noc była owocna w konsumpcję napojów wysokooktanowych, a sądząc po nagłej głębokości położenia oczu wyżej wzmiankowanego – hulaszcza. No ale cóż. Przynajmniej było mu ciepło. Czego nie mogę powiedzieć o sobie i reszcie wesołej kompanii.

Ośrodek Kolonijny w Żorach z zewnątrz wygladał tak super, że kilka osób zapewne posikałoby się ze szczęścia gdyby pół godziny wcześniej nie nadarzył się postój. Dla mnie wyglądał podejrzanie dobrze. I niestety przeczucia mnie nie myliły. Pokoiki, że ciasne, to luz bo nie do hotelu przyjechaliśmy ale nie ukrywam, że było mocno letniskowo. A jednak październik kończy sie mało upalnie. Zupełnie zresztą nie wiem czemu. Podobnie jak nie znajduję przyczyny, dla której na naszą dwudziestkę z hakiem (i tyleż samo w drugim baraczku) przypadała jedna łazienka. Na korytarzu. Bez zamka ani czegokolwiek poza otwierającymi się drzwiami.

Prawdziwy folklor jednak trzasnął mnie po twarzy gdy jasnym stało się, że prysznic co prawda jest – jeden – ale prędzej sama bym się cienkim strumieniem olała niż doczekała się współpracy z jego strony. Działały za to umywalki. Trzy z czterech. Przy czym ciepła woda była przez godzinę – gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą w nocy. A gdy ktos odkręcił kurek w jednej, pozostali dwaj szczęśliwcy musieli czekać z szamponem na łbie i lewą noga w mydle, bo ciśnienie było porażające. Siła wodospadu to to nie była.

Ale może to i dobrze, że się nie kąpaliśmy bo było tak pieruńsko zimno, że chyba tylko uprzednie wytarzanie się w końskiej kupie prowokowałoby do zdjęcia płaszcza.

Spałam w spodniach, koszulce, swetrze z kapturem i ciepłych skarpetach. Rozważałam też możliwość przywdziania rękawiczek ale fakt, że musiałabym wyjść po nie spod kołdry szybko mnie przekonał, że w zasadzie nie są mi potrzebne. Łóżko miałam co prawda przy kaloryferze ale cieplejszy jest nawet wiecznie żywy Lenin w Mauzoleum.

Na śniadanie dostaliśmy żurek. Wtedy poczułam, że odtajałam wewnętrznie. Na obiad za to była przystawka. Kolacji nie przewidziano. Na szczęście sklepy są wszędzie, więc przeżyliśmy. Ale nie był to najprostszy weekend w moim życiu. Chyba się zwyczajnie starzeję, bo i zęby lubię umyć i nowy żel cynamonowy wypróbować. Tak zaś autentycznie rozważałam możliwość nałapania deszczówki. Tyle, że deszcz jeno siąpił a nie padał.

Przesłuchanie było beznadziejne. W mikroskopijnej sali suche powietrze można było kroić nożem. Gardła zatkały nam się na drugim akordzie ale wytrwaliśmy. Tyle, że każdy z nas wie, że było nas stać na znacznie więcej. Wystarczyłaby wentylacja. A tak skupialiśmy się na tym, by nie kaszleć i się zanadto nie wytrzeszczać. Dostaliśmy wyróżnienie za wykonanie muzyki cerkiewnej. Czyli de facto drugie miejsce bo w naszej kategorii dopuszczono tylko dwa chóry. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Na Hajnówkę jechaliśmy zdeterminowani, gotowi dać z siebie wszystko i cali oddani tej muzyce. Tu wyglądało to bardziej na rzucenie kamykiem w wodę i obserwowanie z zaciekawieniem rozchodzących się kręgów. No i chyba nikt poza dyrygentem nie trawił ostatniego utworu. To też swoje robi.

Poza tym cóż, nie było ciarek i mrówek. Nie było połowy rzeczy, które na próbach mieliśmy w małym palcu u stopy. Nie zachwyciłam się. Wręcz przeciwnie, jako perfekcjonistka mam spory niedosyt. Było dobrze, nawet bardzo. I chwalili nas jurorzy a poziom był bardzo wyrównany. Tylko dla mnie bez porywów. Zdaję sobie jednak sprawę, że tu nałożyło się naprawdę dużo czynników – od warunków mieszkalnych począwszy, na niewystarczającej liczbie prób skończywszy.

Na pociechę był koncert finałowy. Tu już i atmosfera bo kościół i powietrze i brak stresu – zaśpiewaliśmy wspaniale. Gdyby dzień wcześniej zdobyć się na to samo, mielibyśmy grand prix w kieszeni. A tak pozostaje ćwiczyć dalej. Bardzo miłe było dla mnie osobiście poproszenie solistów przed chór. Wtedy przed tymi wszystkimi ludźmi w ławkach czułam mocne wzruszenie. I czułam się kimś bardzo wyjątkowym. Autentycznie było widać różnicę po twarzach jurorów. Dwa nasze występy: noc i dzień.

Nie ma jednak powodu do smutku – zostaliśmy wyróżnieni, przegraliśmy z naprawdę świetnym chórem a poziom zdaniem przewodniczącego był bardzo wysoki. Przeważył dobór utworów, bo ich Dies irae było faktycznie majstersztykiem i mniejszy stres bardziej niż my doświadczonego chóru. Przed nami po prostu jeszcze więcej pracy. Zmotywowani już jesteśmy. Wszak do wygranych raz za razem bardzo łatwo nam się przyszło przyzwyczaić. Za to mówią, że jak spadać, to z wysokiego konia.

Mam tylko nadzieję, że do Wilna w grudniu pojedziemy już z sercem.

6 uwag do wpisu “Z podróży

  1. Bajko,

    szacun za jakiekolwiek zaśpiewanie programu na zmarznięto – śpiewaliśmy tak może ze 2 razy i były to najgorsze kocerty, jakie daliśmy. Czy konkurencja miała takie same jak wy warunki?

    Polubienie

  2. Żory kojarzę z latem i rowerami, bo to akurat 30km przejażdżka… A może by tak Bajce sprawić wielki (no, nie aż tak bardzo)… termos do ochrony przed zimnem? wchodzisz i warstwa rozrzedzonego powietrza oddziela cię od zimnego świata, a od góry radziecki korek 😉

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Julia W. Anuluj pisanie odpowiedzi