Chryzantemy złociste w półlitrówce po czystej stoją na fortepianie i nie podlewa ich wurwa nikt…

Zdołałam przetrwać zlot w pełni sprawności organizacyjnej i z energią na poziomie walniętego w czambuł duracellowego kicaka. Ufff. Mam wrażenie, że nie było najgorzej, nawet pomimo całkowitego roztrzepania i iście bajkowego braku koordynacji psycho-ruchowo-myślowej. Daliśmy radę. Mało tego. Dałam radę nawet napisać notkę post-zlotową w noc tuż przed mocno (jak na mnie) poranną pobudką. No bo jak to tak mogłoby być żeby organizer nie zanotował relajszona. Toż to być nie może. To specjalnie dla Ciebie Biko… bo nie dałbyś mi spokoju, że zlota zrobiłam i nie napisałam o każdym parasolowym czubeczku… i za to pewnie też Cię tak laf 😉

Chrapię jak stary cieć nad hałdą żwiru… i zapewne rozpycham się w halkowym łóżku.

6.00 to śmierć dla mojego układu nerwowego. Wszystkie neurony tańczą z synapsami białe tango w metrum kankana skrzyżowanego z kulawym fokstrotem. Pomyśleć, że w ciągu ostatniego weekendu spałam łącznie 8 godzin w tym tej nocy trzy i pół (ale to pół jakieś felerne). Rano Haluta oczywiście z włączoną wersją naćpanego haszem skowronka radośnie ćwierka wwiercając mi się gdzieś w górne rejestry sennych majaczeń, że ‚wstawać już pora’. No to wstałam. Co było robić. Wgryzłam się w kawę, wyszczotkowałam klawikord ustny, zapakowałam tyłek na siodełko i wyrowerowałyśmy w dal siną, mocno poranną jeszcze i mało zaspalinioną. Dal okazała się nie być odległą ale w duchocie miasta nawet godzina 7 wygrywa z rexoną z reklamy, gdzie wyglansowana pani-szpieg dusi zidiociałego pana-nie-wiadomo-co pachą luksusową i zdążyłyśmy spocić się po mysiemu (swoją drogą czy kto widział spoconą mysz?). Na dworcu jeszcze kłik spik z Malinową Mamutą, odbieramy rolki dla Mal i hola do przedziała. Rowerry powieszone na hakach, my zainstalowane na fotelach – można ruszać. Wysyłam pierwszego podróżnego esemesa. Otwieramy pierwszego Tymbarka – A może nad morze? Śmiech…

Do Augustowa docieramy razem ze słońcem. Chwilowym. Od Malinezji i Artiego dowiadujemy się, że będzie lało. Phi. Co to dla nas. Nie mamy sztormiaków ale deszcze nam nie straszne. Nie takie rzeczy i tak dalej.
Wsiadamy na rowery i goł nach jezioro…
Po 15 minutach zaczyna padać. Uśmiechy zamazują mi się w lewym okularze ale humory mamy przednie.
Po pół godzinie humory mamy już mocno tylne. Zwłaszcza, że z prawdopodobnie najbardziej suchym miejscem w naszych ciałach są gardła. Kierowcy TIR-ów bardzo uprzejmie dostarczają nam płyny z przydrożnych kałuż jakby nam przypadkiem z nieba było mało. Fajnie jest. Gdyby nie mokry tyłek i mina Rocky Balboa z finałowej rundy czułabym się nawet ponętna…
Na miejscu czuję się mocno pociągająca. Niestety tylko nosem. Cała nadzieja w plecakach, które zabrałyśmy ze sobą, bo te dostarczone wcześniej (o dzieku ci Krzysiu za ciebie i samochód twój wspaniały) są bezpiecznie zamknięte w którymś z pokojów. Niestety. Triumfalnie wyciągnięte spodnie okazują się posiadać imponującą mokrą plamę dokładnie w miejscu, w którym posiadać jej wyjątkowo nie powinny. Drugie mają gustowne mokre pasy w kolanach. Decyduję się na bramkę numer dwa i ustalam nowy trend – sucha katana mokre kolana. Haluta wybiera zonka i popyla w legginsach. Odzież dojazdową możemy wyżymać.

Po chwili zjawiają się ‚nasi’: Marta z Krzysiem (szkoda, że muszą już wyjechać), Mal z Arturem, Adi i Agata no i ofkurs jedyny w swoim rodzaju wytęsknieni i wyczekani przez nas Ślązacy (Bożka i Marek z dziewczynami oraz Ewelina z Krzyśkiem – uściski kochani). I już jest pięknie i już mokre tyłki boleć przestają i już czujemy jak bardzo nam tego miejsca i tych ludzi brakowało. A do tego na deser mam swoja ukochaną burzę. Na jeziorze wygląda jeszcze lepiej niż zwykle. Granat po prostu wlewa się na błękit, szybkość wiatru w chmurach powala na kolana i te błyski co łączą grafit nieba z groźną teraz i przyciągającą spojrzenia taflą wody i grzmoty co włoski na karku jeżą przyjemnymi dreszczami… Nie mogę powiedzieć na co mam ochotę w takich chwilach ale to nie ma nic wspólnego z tym co macie na myśli… świntuchy 😉

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów budzę się z uśmiechem godnym southparkowych ludzików. Słońce świeci mi w twarz przezokiennymi prześwitami i widzę i czuję i mam… wakacje. Takie moje, wyczekane, wypragnione i wymarzone w dusznych tramwajach gwarnych ulic miasta. Poranek pachnie latem i nagrzanym lipcowymi promieniami pomostem z łódkami przycupniętymi jak te kaczuchy w szuwarach drzemiące z łepkami wzruszająco wciśniętymi pod skrzydła. Ważki snują się nad wodą mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy i już jest pięknie. Aż się człek sam w zadumie przytula cały w środku i głaszcze tym widokiem i uśmiech wewnętrzny pielęgnuje po koniuszki palców zdrętwiałe w uścisku i po oczy całe w blasku i iskierkach. I cieszy się, że to dopiero początek, że jeszcze tyle takich chwil przed nim, ‚na pewno znasz te poranki gdy wszystko co widzisz obietnicą cudu jest… jeśli wiesz co chcę powiedzieć’… Bo dla takich chwil warto żyć. Choćby były tak ulotne jak te migawki wakacyjnych półuśmiechów z całym światem. A potem zima będę wracać do tych zapisków i ogrzewać się ciepłem każdej literki, w którą włożyłam tyle siebie z tego pomostu…
Śniadanie mistrzów z kawą pitą bez pośpiechu, bez celu i bez codziennych zmartwień. Czuję się lekka i zdrowa. Mogłabym sie uzależnić. Od zaraz. Z abonamentem na tysiąc lat. Tymbark na dziś – To miejsce ten czas…

W miłym towarzystwie Hali i czterech pedałów rowerujemy się po lasach Suwalszczyzny. Muchy nam w zębach szeleszczą czaczę a wiatr gra z mikrospódniczkami w kucanego berka odkrywając wszystko co zakryte pozostać winno. Nabywamy nowych doświadczeń przerzutkowo-krzaczastych i zadrapań do siniakowej kolekcji z cyklu ‚moje trofeum wyjazdowe’. Po przejechaniu 30 km czas na posiłek. Wita nas nasz ulubiony bar z najlepszą pod słońcem sieją, kwiatkami co wszędzie rosną i płotem co widok jest za nim taki, że dech w piersiach zapiera i unosi w zachwyty bezbrzeżne. Fajno jest. Losuję dla Hal bigmilka z patykiem szczęśliwym co to za niego dostanie w prezencie drugiego z zawartością.
Rozwala mnie jej tekst: – A ciekawe jaki czubeczek ma nasz parasol? (Oczywiście jako jedyny miał czubeczek czerwony… mało tego… był to jedyny czerwony parasol z kilkunastu w tym barze) I już wspominamy zlot i kochanego Biko i całą resztę uchachanej ferajny i znów aż gębucha sama się cieszy.
Tymbark na dziś – Rozłożyłeś mnie na łopatki.

Po powrocie stwierdzamy brak ciepłej wody pod prysznicami. Mogę się zatem jeszcze przez trochę cieszyć moją całkiem nową opalenizną. Nie muszę jej zmywać 😉 Jak tak dalej pójdzie strzaskam się na mahoń… chyba, że po centymetrze sama odpadnie. Przerywam dywagacje i hopsa do jeziora robię…
I tu siurpryza. Pęka mi plasticzane zapięcie stanika od kostiumu. W ostatniej chwili łapię ‚kierownika mleczarni’ by całemu światu nie ukazać widoku co to na plaży naturystów bardziej można zaobserwować tego biustu mego co to posiadam a nie noszę 😉 Wredna szujka z tego zapięcia nie ma co. Dobrze, że Hal ma agrafkę i jakoś można dotrwać do popołudnia.

Wieczorem zbieranie chrustu i poziomek i ognisko i śpiewy i nastroje i oczy błyszczące i woltaże przeróżne i opowieści i kiełbasa prosto z osmalonego patyka uwędzona na węgiel czarny i dowcipy i towarzystwo najmilsze i życzliwi ludzie sami i skry co sypią się pod niebo z sosnowych igiełek i żywicą pachnące dłonie i granie na trąbce w charakterze mandoliny w porywach do gitarry i konie kraść by można było… tylko po co.
Bożka z Markiem uczą nas śląskich piosenek, nawet dziewczyny choć z rówieśnikami siedzieć wolały patrzą zasłuchane, Krawczykowie lepsi od serialowego duetu Kasi i Tomka droczą się komicznie. Towarzystwo roześmiane, rozśpiewane, rozmarzone. I warto znów zatrzymać czas… dla tych widoków, dla tych ludzi i dla tych wspomnień co właśnie się rodzą a już są warte wszystkich piór świata.

53 km do Augustowa i z powrotem na rowerach po kostium kąpielowy to absurd. W trzydziestostopniowym upale to absurd absolutny. A w szortach i krótkiej kiecce ruchliwym poboczem to już w ogóle komedia. Panowie kierowcy roztrąbili sie niejednokrotnie z zachwytu ale dam sobie uciąć ręke i dorzucę lewe ucho, że to za sprawą niebieskich halkowych spodenek. Wszak jechała z przodu. W Augustowie spędziłyśmy trzy godziny łażąc po sklepach i szukając dla mnie bikini. No bo przymierzyć wszak trza było i zaprezentować i aprobatę uzyskać a i samemu się lustra nie przestraszyć. Zakupy to koszmar. Ale udało się. Kupiłyśmy, pizzę wchłonęłyśmy i popedałowałyśmy z do dom. Dotarłyśmy wieczorem z tyłkami obolałymi nieziemsko, chodzące jak lafiryndy chodnikowe po weekendowych nadgodzinach, brudne jak wszyscy diabli po wykopkach ale szczęśliwe mimo much gdzie tylko się da (a gdzie się nie da tym bardziej), obdrapane i obsiniaczone od pedałów i przydrożnych chaszczy, wysmarowane smarem po pachy, zmachane jak po gonitwie rodowodowych chartów.
Tymbark na dziś – zrób to dla siebie.

I czas na lody 😉

Kocham prysznice, kocham mydło, kocham szampon (co to po nim powinnam orgazm jak pani z reklamy przeżywać wielokrotny a małpy bananami karmić), kocham truskawkową pastę paszczękową a już najbardziej kocham człowieka co wymyślił łóżko 😉
I choć w moim żuki jakoweś robiły sobie pidżama party to i tak nie przeszkadzało mi to zasnąć w drodze do poduszki. A myślałam, że w łóżku jestem w stanie tolerować tylko nieziemsko przystojne łydki rodzaju męskiego. Chrrrr…

CDN… RANO

9 uwag do wpisu “Chryzantemy złociste w półlitrówce po czystej stoją na fortepianie i nie podlewa ich wurwa nikt…

Dodaj odpowiedź do ju nol hu Anuluj pisanie odpowiedzi