Niedziela zaczęła się ospale. Nad ranem Dżejkob pognał zanurkować ze znajomymi z klubu pod lodem na jakimś dalekim bajorze… Cóż, są i tacy ‚zapaleńcy’. Wyjrzałam przez okno, termometr wyprowadził mnie z równowagi, więc musiałam się jeszcze położyć. Z kotem… żeby raźniej było…
Obudziłam się ponownie przed 11. Piękna pora na weekendowe wstawanie z łóżka. Lenia nie dało się wypędzić nawet całą seria przeciągnięć i ziewań. Pomogła kąpiel i zapiekanki na śniadanie. A co 😉 Trzeba dbać o linię, żeby była wyraźna. Tym bardziej, że czekało mnie chóralne wycie na koncercie w kościele Józefowie pod Warszawą. Brrrrr… na samą myśl moje ‚nic_mie_sie_nie_chcenie’ spychało wszystko inne na dalszy plan. Ale trzeba być dorosłym i konsekwentnym (buuu dlaczego) i wziąć się w garść. Po zjedzeniu śniadania, posnuciu się malowniczo po mieszkaniu, ubraniu się w coś ‚zjadliwego’ do tego nieszczęsnego kościoła, wyprasowaniu odzieżowego koszmarka, czyli bluzki, spódnicy i występowego ‚grzyba’, wysuszeniu kudłów, oglądnięciu w TV ‚Samuraja Jacka’, ogólnym wypindrzeniu się i wymaćkaniu kota do granic miaukliwości zrobiła się 14.30 o należało wyjść z domu w trybie niejednostajnie przyspieszonym unikając po drodze Kubonowej Babci i Jej nie znoszących sprzeciwu poczęstunków, kończących się nieodmiennie efektem wizualnym wskazującym na trzeci miesiąc ciąży. Dobrnęłam do autobusu objuczona torbami z chóralnym strojem występowym, nutami i znienawidzonymi butami na obcasie. Oczywiście nie mogłam dojechać jak cywilizowany człek do miejsca przeznaczenia bo się panu kierowcy przecudownemu drzwi szanowne zacięły i pojechać dalej z pasażerami nie mógł. Choć była nas garstka i żadne nie protestowało – wręcz przeciwnie – byle dalej. Ale nie. Pan był stanowczy i w trosce o nasze dobro ogólne i bezpieczeństwo szczególne wyprosił nas mniej lub bardziej niegrzecznie z pojazdu sześciokołowego po czym pognał w dal siną i daleką. Doczłapałam się jakoś dwa przystanki z tymi tobołami i niczym rasowy dromader wparowałam na pokład metra przy stacji Dworzec Gdański. Szczęściem akurat wagonik czekał. Inaczej bardzo źle się to mogło skończyć biorąc pod uwagę mój stan psychofizyczny i ogólny look – czerwona twarz, włos rozwiany, ubranie w mocnym nieładzie, sterta tobołów w objęciach, szemrany język mocno soczysty w domyśle bo już byłam spóźniona – istny żul rodzaju damskiego, czyli żulia z wrogim błyskiem w oku. Pasażerów nie było, zatem z braku możliwości wyżycia się na kimś postronnym pozostał mi tylko relaks. Wysiadając dwie stacje później w Centrum byłam już słodka, wiotka i powabna – przynajmniej w pewnych kryteriach. Udało mi się zdążyć na 15.30 do siedziby chóru chyba tylko cudem ale udało się. Nie wnikam komu dziękować, bo jeszcze będzie żałował – wszak śpiewamy dziś w kościele…
Przy Koszykowej ruch i gwar jak na bazarze. Ktoś nie ma guzika, komuś innemu trzeba uprasować koszulę, przydają się agrafki i mocne nerwy. Okazuje się, że nie mam stroju na występ, bo to co przywiozłam ze sobą jest cudze i właścicielka będzie na miejscu. Miało Jej nie być ani na próbach ani na koncertach w najbliższym czasie i dlatego otrzymałam chwilowo ten przecudnej urody zestaw ale widać ‚chwilowo’ się skończyło i już jest. Gorączkowe poszukiwania. Udało się znaleźć coś co pasuje a dziewczyna dziś z nami nie śpiewa. W duchu przeklinam tego, przez kogo jeszcze nie mam własnego kompletu, tylko muszę kombinować od przypadku do przypadku z cudzym odzieniem. Oby mu… i różne takie… Jeszcze tylko kilka sytuacyjnych żartów, ogólnego rozgardiaszu, torby pod pachy, nuty w dłoń i w te pędy na drugą stronę ulicy bo autokar już na nas czeka.
Na miejsce dotarliśmy w różnej konfiguracji przestrzennej bo miejsca w busie zmieniały się na coraz bardziej dogodne ale cali i zdrowi. Ślisko było jak diabli. Doprawdy widok był przekomiczny – banda okapturzonych i okutanych szalikami (bo zimno) chórzystów z różnej maści i objętości siatami oraz przedmiotami wybitnie niecodziennego użytku poruszających się w zapadającym zmroku po lodzie ruchami mocno posuwistymi i niesłychanie ostrożnymi z uwagi na taszczone pieczołowicie bagaże. Moc!
Zakrystia czekała na nas z ciepłem i gorącą herbatą. Oczom naszym ukazała się także wizja czekającego nas po koncercie poczęstunku w postaci rozmaitych ciast i ciastek piętrzących się w kuchence. Super, bo zdążyłam już nieźle zgłodnieć. Szybka rozśpiewka, chwila próby z orkiestrą, przebieralnia i już gotowi do zbiorowego kwiku udaliśmy się na mszę. Tym razem trzeba było okrążyć kościół po lodzie na wysokich obcasach (panie) i w eleganckich pantoflach (panowie). Kto wie jak wyglądają tego typu buciki i jaką mają przyczepność w warunkach zimowej zmarzliny, ten wie jaki był efekt kaczych kuperków. Moc po raz kolejny. Kupa śmiechu. Ale udało się dotrzeć na miejsce bez upadków, siniaków, zwichnięć, skręceń, pęknięć, złamań i wstrząsów mózgu. Pełen sukces.
Msza dłużyła nam się w nieskończoność, tym bardziej, że podczas jej trwania śpiewaliśmy tylko dwa utwory, siedzieliśmy w kurtkach bo było zimno a w dodatku tam czekała na nas taaaaaaaka wyżerka. Za to później… było pięknie.
Zaśpiewaliśmy kilka kolęd, w tym dwie z solistami, ostatnia już z orkiestrą. Cudnie to wychodzi. Zupełnie inny klimat. Widziałam jak podobało się to wszystko ludziom zgromadzonym w kościele i ilu ich było. W takich chwilach każdy dźwięk ma zupełnie inną wartość… śpiewa się też inaczej. Jakoś przestało mi być zimno, głodno i nieprzytulnie. Po naszym występie zostaliśmy jeszcze na koncert Harmonia Nobile. Jak w tytule utworu – to była faktycznie ‚melodia mojego serca’. Wszystkie instrumenty brzmiały fantastycznie a do tego ta partia solowa skrzypiec… W kościelnych murach muzyka, w oczach zebranych łzy, w naszych sercach ciepło, po ostatnim smyczku cisza… dopiero po chwili oklaski. Cudnie było. Magicznie wręcz.
Tego wieczoru było kilka takich magicznych i wspaniałych chwil. Podczas poczęstunku, kiedy po gorącym bigosie, herbacie z cytryną, ciastach i faworkach przy winie wśród ogólnej wrzawy i radości… Arsen z przyjaciółmi z Ukrainy wstali i w podziękowaniu za ciepłe i wyjątkowe przyjęcie księdzu i Jego pomocnikom… zaśpiewali… tak po prostu… ale zaśpiewali tak, że chwyciło za serce. Oni też mieli swoje święta. Przypadały właśnie wtedy… Pomyślałam, że nie mogli ich spędzić z najbliższymi, z rodzinami (choć Arsen akurat miał u boku swoją żonę) a na pewno mieli do kogo tęsknić… I spędzają ten czas z nami… To coś znaczy… tak jak i to, że teraz śpiewają… dla nas wszystkich także. Zrobiło się bardzo miło. Potem my przy stoliku śpiewaliśmy ‚Ne placz Rachyle’… dla nich wszystkich. Widziałam, że bardzo się cieszyli, że to też dla nich coś znaczy…
Takich magicznych momentów było tego wieczoru kilka i wszystkie sprawiły, że zapomnieliśmy o zmęczeniu choć było już bardzo późno, zimnie i tym, że ‚tyle jeszcze mieliśmy dziś zrobić’. W drodze do Warszawy śpiewaliśmy przez całą drogę. Wszystko co nam przyszło do głowy. A jak kończył się repertuar to zaczynały się żarty. Było przezabawnie. Znowu miejsca zmieniały swoich właścicieli a właściciele – miejsca. Endrju najlepiej czuł się rozpostarty we wdzięcznej pozie satyra na kolanach Malinezji i Marty, Luki błagał kierowcę o postój na siusiu a moją propozycję by skorzystał z wolnej butelki po winie skwitował tekstem ‚za ciemno’. Śmiechu było co niemiara. Wróciłam do domu ok 23 zmęczona ale wesoła… dawno tak dobrze się nie bawiłam i dobrze się wreszcie uśmiechnąć… choćby na samą myśl o naszych autokarowych harcach 😉
znów Józefów. Miałam to samo, z tymi samymi ludźmi w zeszłym roku. Łezka się w oku kręci…:)
PolubieniePolubienie
🙂
PolubieniePolubienie
tak bylo 🙂
I ja tam bylam, wino pilam (a jakze, ksiadz stawial! ;)) i sie niezle bawilam. I poplakalam sie prawie ze ze wzruszenia. Ukraina – Polska – ze niby animozje?!!! Eeee tam, w koncu wszyscysmy slowianie!!1 ( spiew laczy! :)))
PolubieniePolubienie
Jeszcze raz ja. Madzik, w zeszlym roku to male miki w porownaniu z tym co sie wczoraj dzialo. Serio serio!!!!!
PolubieniePolubienie
musze sobie zarezerwować wieczór na przeczytanie tej notki…
się rozpisałas no no
PolubieniePolubienie
wniosek – muzyka nie tylko łagodzi obyczaje, ale i lód topi…narody brata…:)Oby wiecej takich chwil.
PolubieniePolubienie