Z życia pierwszych słowian

W czasach prehistorycznych, kiedy po lasach śmigały dinozaury, wegetarianie na mieście mogli zjeść co najwyżej kwiaty z klombu (albo wstrzelić się w jedzenie wydawane przez krisznowców w centrum), a przejechanie się warszawskim metrem było wielkim wydarzeniem, Matka Dzieciom była jeszcze piękna, młoda… bogata to nigdy, ale nadrabiała urokiem osobistym… i może, dajmy na to, interesująca.

Niewyspana bywała tylko i wyłącznie na własne wyraźne życzenie. No więc w tych pradawnych czasach mchu i paproci życie towarzyskie Matki Dzieciom było niczym rwąca rzeka, a ja ona sama świetnie w niej pływała. Kraulem, żabką, pieskiem – wszystkim.

Bywało i też, a jakże, że czerwoną wytrawną kadarką w doborowym towarzystwie. I śpiewało się potem na głosy koncert Bortniańskiego w księżycową noc, idąc po grybowskich ulicach z Feniksa do ośrodka Politechniki Warszawskiej. Albo w mieszkaniu na warszawskiej Woli w okolicach trzeciej w nocy zmywało się z Halutą z sufitu wspomniane czerwone wino przy pomocy roztworu detergentów wszelakich napotkanych i pozdrawiając wyraźnie rozbawionych sąsiadów z okna naprzeciwko. Nigdy później nie zaryzykowałyśmy już otwierania butelki śrubokrętem, na szczęście po tamtym wydarzeniu dorobiłam się korkociągu.

Odkąd w życiu Matki Dzieciom pojawił się Książę Małżonek, a wraz z nim zagęściło im się nieco w populacji na metrażu, siłą rzeczy rwąca rzeka przeszła raczej w efemeryczną strużkę. Inne zajmują ich obecnie sprawy, inne mają priorytety, nudni są zwyczajnie i monotematyczni. Dzieci, praca, muzyka, sport, podróże i właściwie tyle. Logistykę mają dopracowaną, bo przy trójce małoletnich, to naprawdę jest level master, a każdą wolną chwilę wolą tak naprawdę spędzić na kanapie we własnym miłym towarzystwie, niż szukać na siłę ludzi, którym nie będzie przeszkadzało, że nie są na bieżąco w kulturalnych wydarzeniach i nie odróżniają hummusu od nie-hummusu. Za to umieją bezbłędnie zdiagnozować anginę czy zapalenie oskrzeli bez zbadania pacjenta, wywiesić pranie w 30 sekund (zwizualizujcie sobie milion małych majtek i skarpetek, serio) i udawać, że nie jedzą słodyczy, nawet gdy zostaną nakryci na gorącym uczynku z ptasim mleczkiem w paszczy.

Aktualnie rodzina z trójką dzieci w wieku ujebliwym nie jest specjalnie atrakcyjnym towarzysko kąskiem, umówmy się. Albo wyżrą wszystko z lodówki, do żółtego piachu, albo dzieciarnia nie tknie niczego i będzie nadąsana zglądać po kątach. Na pewno będą jęczeć, nie da się wypowiedzieć trzech zdań podrzędnie złożonych bez przeszkadzajek w stylu: „siku”, „kupa”, „a on się na mnie patrzy”, „ratunku!”. A na dodatek zaraz coś stłuką, zgubią, zepsują. I jeszcze jak posiedzą w jednym miejscu dłużej niż pół godziny, to ktoś w końcu zaśnie i trzeba go będzie zdrapywać oraz rolować potem przy wyjściu do domu.

Tym bardziej kwiecień nie jawił się Matce Dzieciom jakoś newralgicznie. Ot, kwiecień jak kwiecień. Popada, podmucha, trzeba będzie jakoś przeżyć Wielkanoc, umyć w końcu okna, żeby umieć odróżnić dzień od nocy i zaraz zrobi się maj.

Tymczasem niespodziewanie dla wszystkich w kwietniu Matka Dzieciom ma taką jedną jedyną datę, a na niej kumulację dobra wszelakiego (w kolejności pojawienia się):

  • 14 kwietnia – sam środek trzydniowych warsztatów z Chórem w Broku
  • 14 kwietnia – wyjazd służbowy, obowiązkowy
  • 14 kwietnia – ślub ukochanej rodzinnie Cioci Zeni i Antoniego*

*Państwo Młodzi oboje w okolicach 80-tki a nawet bardziej po (sic!) są absolutnie cudowni, zakochani i nie może mnie tam zabraknąć po prostu, bo Ciocia Zenia to najważniejsza po Mamie osoba w życiu Księcia Małżonka zanim poznał mnie i narobiłam mu dzieci oraz wpędziłam w lata.

Czy ktoś jeszcze chce mnie gdzieś zaprosić 14 kwietnia?

#jakżyć

O sporcie

Sport, hmmm – to skomplikowane. Zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym. Wiadomo. Człowiek bardziej jest wtedy skupiony na masie, niż na rzeźbie oraz dba o linię, żeby ta była gruba i wyraźna. Dopiero przedwiośnie przynosi gorzką nierzadko refleksję, że ta oponka w okolicach tułowia i przyległości, może nie dać się tak łatwo zmienić, jak opony Elwiry z zimowych na letnie.

Tu miejsce na dygresję.

Elwira to nasz samochód oczywiście. Swoje imię zawdzięcza poprzedniej tablicy rejestracyjnej i pochodzeniu. Bardzo ją lubimy, a ma już lat naście, bo jeszcze jeździ, chociaż nie wygląda. Lubimy ją również dlatego, że możemy jej praktycznie nie zamykać i tak nikt się nie połaszczy. Oraz jedna rysa czy otarcie mniej czy więcej już naprawdę nie zrobi różnicy.

Koniec dygresji, wracamy do sportu.
W naszej rodzinie sport odgrywa niezwykle ważną rolę.

Książę Małżonek w pingla opierdzieli każdego i to bez mydła. Po tygodniu spędzonym z chorą trójką dzieci i po nocy w pracy pojechał na jakiś turniej tenisowy i był czwarty. A zawodników bynajmniej nie było czterech. Pięciu też nie. Strach pomyśleć co by było gdyby tak pojechał zagrać wypoczęty, wyspany, zregenerowany i inne takie (te określenia od kilku lat znamy głównie z form pisanych i nie bardzo pamiętamy, ale ciągle żywimy nadzieję). Pamiętam, że w ostatnie wakacje trafiliśmy na porę deszczową. Padało tylko dwa razy – raz przez dwa dni i drugi raz, przez siedem. Zasadniczo z miejsca stół do tenisa stał się obleganym miejscem spotkań towarzyskich, gdyż ile można rozwiązywać krzyżówki i oglądać Krzysztofa Ibisza Wiecznie Młodego w telewizji. No… to po dwóch dniach już nikt nie chciał z nim grać, bo co to za frajda. Kazałam mu grać lewą ręką i odbijać telefonem – niestety rezultat bez zmian. Mówił nawet, że czasem nawet zamykał oczy, ale też szło mu za dobrze.

Książę Małżonek jest również wiernym kibicem wszystkich sportów, na które akurat natrafi. Świetnie mu się zasypia na skokach narciarskich, wyścigi rowerowe też potrafią go odpowiednio utulić, a już wszelkie olimpijskie zmagania potrafi przechrapać na kanapie koncertowo. Przy snookerze to śpi każdy, nawet zawodnicy, więc to żaden wyczyn. Wystarczy jednak zmienić kanał, bądź wyłączyć telewizor, by natychmiast ocknął się, zbystrzał i jeszcze podał bardzo dokładnie ostatni wynik. Nie wiem jak on to robi, doprawdy. Ja, jeśli śpię, to już potrafię co najwyżej podać kilka niecenzuralnych słów, gdy się próbuje mnie obudzić.

Jan ze sportów preferuje zapasy. Dla przykładu lubi sobie gromadzić różne przekąski „na później”. Ostatnio za radiem w kuchni odkryłam owoc, który przeszedł całą drogę transcendencji i reinkarnował w bliżej nieokreślone owłosione indywiduum. Nie czekałam na samookreślenie. W sposób nieczuły i stanowczy wywaliłam do kosza. Przy pomocy długiego kija od szczotki i kosza wyciągniętego na całą dostępną długość ramienia. Taki samozwańczy gibon się ze mnie zrobił w tamtym momencie.

Ponadto Jan lubi jeździć na rowerze, ale chodnik nie zawsze za nim nadąża. Samo życie.

Lena jeszcze nie określiła, w której dziedzinie sportu czuje się najlepiej. Póki co wróżę jej karierę w wojskowości. Ma zadatki na takiego kaprala, że nawet wojska państw ościennych będą fruwać na wysokości lamperii. Emisja głosu nienaganna. Ustawia braci i nas po kątach, nie bierze jeńców, nie uznaje kompromisów. Ma prawie cztery lata i czerwony guzik do odpalenia rakiety wbudowany w system. Jest słodka i urocza, ale wpada w furię równie szybko i gwałtownie, co z niej wypada. Janek do dziś wspomina, gdy kiedyś ugryzła go w sam środek pleców. Przez kurtkę.

Bez obaw. Jest szczepiona.

Matka Dzieciom sportowo spełnia się, owszem. Wiosną i latem biega. A teraz też biega, ale na zumbę, TBC i latino ladies. I jeszcze raz w tygodniu na chór, plus czasem jakiś koncert. Oprócz tego codziennie biega do pracy, z pracy do domu, po domu też biega. Przysiady czy skrętoskłony do pralki ma opracowane perfekcyjnie. Tak razem, to można nawet uznać za sporty ekstremalne i jest z siebie dumna, że w ogóle daje radę.

Igor kocha piłkę nożną. Potem długo nic, potem swój telefon. Następnie trochę nas, ale to zależy od wielu czynników. Igor aktualnie przechodzi okres burzy i naporu. Ma dwanaście lat – chociaż czasem trzynaście, to zależy, czego akurat się od niego chce – i nastrój zmienny, niczym pogoda w górach. Nastolatek w domu to w ogóle osobny krąg piekła i jestem pewna, że jest taka forma tortur – zamykanie z grupą nastolatków na dobę w jednym pustym pomieszczeniu bez wifi.

No ale piłka nożna.

Piłka jest grana trzy razy w tygodniu na treningach i jeszcze weekendowo w formie sparingów. Oczywiście dotychczas na weekendowe mecze kibicować chodził Książę Małżonek, chyba że akurat coś mu wypadło. Ja raczej niekoniecznie. Ale w ostatni weekend postanowiłam to zmienić. I chyba to będzie temat na kolejną notkę…

Archeo

Dotarłam, ale walizka jeszcze niezupełnie.

Importowanie archiwalnych wpisów może trochę potrwać – informuje mnie nowy gospodarz – po czym dodaje, że mogę śmiało iść sobie zwiedzać, dostanę e-mail jak załadują mi całe archeo pod nowy adres.

Hmmmm… Zaczęliśmy właśnie trzecią dobę.

Ciekawe, czy wszystko uda się faktycznie przenieść. W końcu to kilkanaście lat pisania o mniej lub bardziej interesujących, ale jednakowoż dla mnie ważnych sprawach. Zawsze trochę sceptycznie podchodzę do tego typu rzeczy i żywię obawę, czy na pewno walizka z dotychczasowym dobytkiem blogowym dotrze do mnie cała i bez uszkodzeń. Wiem, wszystkim się dotychczas udało, ale znam swoje „szczęście” w kwestiach technicznych i zastanawiam się czy na pewno na mnie coś się nie wygrzmoci. I cały misterny plan pójdzie się gonić.

Poza tym ciekawe, czy ktoś tu jeszcze za mną powędrował.
Hop, hop? Jest tu kto?

Nazwijmy to grubą kreską

Nie znoszę się pakować i przeprowadzać.

Oczywiście podróże uwielbiam i nigdzie nie wysiedzę za długo, bo mnie nosi. Jednakowoż spakowanie wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO czego – i tu kolejna piętrząca się trudność, związana z przewidywaniem, a ja we wróżbiarstwie nie jestem zbyt mocna – mogę akurat potrzebować w bliższej bądź dalszej przyszłości, napawa mnie organicznym lękiem. Mam ataki paniki i urządzam co i rusz symulacje awantur. Życie ze mną ogólnie nie jest lekkie, łatwe i przyjemne – to znaczy bywa, ale trzeba nie być ostatnim kretynem, lubić sporty ekstremalne i mieć odpowiednio dobrane leki. Sami rozumiecie, że wobec takich warunków brzegowych populacja osób, zdolnych do wytrzymania ze mną z własnej woli i nie będących moimi dziećmi, znacząco maleje. Do kilkorga, no może kilkunastu. Ale za to najlepszych.

Ale ja o pakowaniu.

Tak bardzo nie lubię się pakować, że zawsze okazuje się, iż znowu odłożyłam wszystko na ostatnią chwilę, szczoteczka do zębów wpadła do sedesu, bielizna nie wyschła na suszarce, a ulubione spodnie, w których nie wyglądam ani jak zawodnik sumo, ani jakbym wysmarowana masłem wskoczyła w nie ze szczytu szafy, zostały właśnie zapaćkane dżemem/budyniem/czekoladą/wszystkim na raz przez małe lepkie kilkuletnie rączki. I na dodatek nie mogę znaleźć ukochanej czerwonej walizki.

Szfak!

Sami rozumiecie, że przenosiny bloga, to taki dość istotny w moim życiu wyjazd. Naturalnie nie jestem spakowana, zgubiłam bilet i umalowałam tylko jedno oko, ale co mi tam. Podobno wszędzie można się odnaleźć.

Ze zgubieniem to nie jestem pewna, bo jakiś czas temu znalazłam trochę zbędnych kilogramów i jak dotąd nie udało mi się ich zgubić. Próbuję, idzie mozolnie, ale już jest – powiedzmy – znośnie. Znaczy nie muszę przyodziewać się w kapę z łóżka, czy dwunastoosobowy namiot wojskowy, ale na widok swoich zdjęć sprzed trojga dzieci nadal mam globusa.

Czyli jestem.
Można się rozgościć.

Warzywa sado-maso

– Ładnie? – Jan podsuwa mi niemal pod powieki swój rysunek z przedszkola.
– Taaak! – odsuwam nieco kartkę z bloku i łapię ostrość – A co to takiego? – pytam z nadzieją, że to ziemniaczki, bo akurat podobne…

Z tym, że mocno mnie zafrapował fakt trzymania przez ziemniaczki pejczy i leżące nieopodal noże…

– Ja, Igor, Mama, Tata i… ROBAKI – oznajmia z dumą Jan Artysta.
– Robaki??
– No, ryby łowimy przecież.

Całe szczęście, że nie zdążyłam dostać zawału.

Puk, puk

Jest tu ktoś jeszcze?

Ogarnęłam się nieco i zamierzam zaktualizować termos.
Pojawią się wpisy i takie nowsze i te bardziej archiwalne, które miałam spisane w różnych dziwnych notatkach.

Proszę nie regulować odbiorników 🙂

Podróż koleją skraca czas przejazdu pociągiem

Matka Dzieciom codziennie rano jeździ koleją. Niczym pewien słynny pies. Jednakowoż pozostałe okoliczności są zgoła inne, bo po pierwsze do pracy, a po drugie, raczej nie będzie z tego lektury dla uczniów szkół podstawowych.

Matka Dzieciom bardzo lubi te podróże. Nie ma wyjścia, musi lubić. Tłok, ścisk, cudze łokcie na plecach i pełna świadomość higieny współpasażerów, bądź poważnych braków w tym zakresie. Uczestniczenie w rozmowach telefonicznych, omawianiu nowych odcinków serialu, czy obgadaniu sąsiada. W zasadzie jedyną alternatywą byłaby stała miejscówka w turbo-mega-giga-korku, niezależnie od tego, czy Matka Dzieciom wybierze autobus, czy jazdę Elwirą. Oraz i tak nie miałaby gdzie Elwiry zaparkować. Myślała jeszcze o jeździe rowerem, czy pieszych pielgrzymkach, ale odległość jest znaczna i nie wiadomo czy wypuszczają spocone, czerwone i dzikie kobiety z lasu do naszego biurowca.

Podczas dzisiejszej podróży Matka Dzieciom aż zastrzygła uszami. Nieopodal dwie kobiety zmagały się z życiem. Jedna najwyraźniej zmagała się bardziej niż druga i nieustannie brokatowym tipsem dźgała ekran telefonu, nie przerywając oczywiście ani rozmowy, ani dźgania.

Chodziło o imię dla córki, którejś z Pań, która to córka jest już bardzo w drodze. Niestety było zbyt ciasno żebym mogła to ocenić wzrokowo.

– Do nazwiska mi pasuje najbardziej coś na L.
– Lila może? Liliana, ładnie.
– Coś bardziej wyjątkowego…
– Laura?
– Weź, jak przyprawa. Liwia bardziej. Albo Lara.

– Legia – pomyślała najciszej jak umiała Matka Dzieciom, z trudem powstrzymując uśmiech.

Konkrety

Jan jest konkretny.
Szkoda mu czasu i energii na zbędne pogadanki i szczegóły.

– Janek – perorował dziś Książę Małżonek po którejś z rzędu rażącej niesubordynacji – Ile razy Ci muszę powtarzać? Prosiłem, przekonywałem, rozmawialiśmy, obiecałeś. Już sądziłem, że jesteśmy umówieni, a Ty co? Po raz kolejny nie robisz tego, o co proszę i na dodatek robisz na złość…

Jan postanowił zakończyć rodzicielską tyradę i westchnąwszy, wyeksplikował:
– Dobra. Zapomnijmy już o tym. Już się staram.

No! Chłopcy są umówieni.

Romantyzm

Książę Małżonek wrócił z pracy i już od progu roztoczył po mieszkaniu woń Hugo Bossa i aurę tajemniczości. Trochę wyglądał niczym kot po spałaszowaniu pęta podwawelskiej. A trochę jak Książę Małżonek po dobie spędzonej w aucie.

– Co jest? – zagaiłam rzeczowo.
– Jestem – oznajmił zadowolony – i mam coś dla Ciebie.
– Coś do jedzenia? – podchwyciłam z nadzieją
– Nie, kwiaty – wyjawił
– Kwiaty? – nie, żebym nie dowierzała, ale kwiaty dostaję najwyżej trzy razy w roku i żadna data akurat nie pasowała.
– Widzisz jakiego masz romantyka za męża?

Akurat wiele różnych cech mogę przypisać Księciu Małżonkowi, lecz żadna z nich nawet przez chwilę nie stała obok romantyzmu.

– Patrz jakie piękne – dodał i wysypał zawartość obu kieszeni na kuchenny blat.

Zaiste. Piękne były to nasiona. Obiecująco mieszkały sobie w uroczych torebeczkach wprost ze sklepu ogrodniczego i czekały na bardziej sprzyjające okoliczności.

Ktoś tu chyba myli romantyzm z reumatyzmem 🙂

Kino

Umówiłam się na wieczór do kina z bardzo przystojnym młodym człowiekiem. Wprawdzie ma niespełna 12 lat i jest spokrewniony, ale wiem, że będzie super. Przed nami „Był sobie pies”. Igo już nie może się doczekać. Zdążył już dwa razy spytać, czy dobrze wygląda, ułożyć fryzurę i wyczyścić buty.

Kiedyś mi nie uwierzy, że tak go cieszyła perspektywa randki z matką 🙂

————————————

Wieczorny update

16806700_795657430599736_3746642650658896986_n