W weekend miałam na stanie czworo dzieci.
W piątek dołączyła do nas moja siostrzenica – cała gromadka ze szczęścia unosiła się nad ziemią.
Drugiego dnia wspólnych wygłupów zaczęłam lewitować. Trochę jestem tą kapibarą. Oraz mam w kuchni galerię sztuki współczesnej – malarstwo, rysunek, rzeźba i plastelina wszędzie. Plus cekiny i brokat. Ale za to zrobiliśmy wspólnie trzy chleby, dwa obiady i kilka podwieczorków. Hitem oczywiście był klasyczny budyń waniliowy z kostką gorzkiej czekolady na gorącym wierzchu. Rozchodzi się jak wypłata.
W tak zwanym międzyczasie lekcje z dwoma dżentelmenami, potem czytanie Janka, a u Igora sprawdzanie znajomości „Zemsty”, jak również wiedzy z biologii i fizyki. Przy geografii miałam ochotę odwiedzić jakąś miłą winnicę na południu Europy i poprosić o azyl klimatyczny. Jak tylko moje dzieci zakończą edukację, zamierzam oszaleć i tańczyć przy ognisku wznieconym z refundowanych podręczników z najcięższego papieru na świecie. Zamiast tego na koniec poćwiczyłam jeszcze z dziećmi kolędy. Śniła mi się śliczna panda…
Trzeciego dnia rano ochrypłam i rozbolało mnie gardło – mam cichą nadzieję, że to od czytania przygód Mikołajka.
