W weekend odnotowałam 40 stopni na liczniku. Na szczęście łagodna perswazja w połączeniu z lekami przeciwgorączkowymi działają cuda.
Acha, miałam pomysł by pójść na jakiś fitness znów albo na siłownię, ale po pierwsze primo nie mam czasu, po drugie primo nie mam siły, a po trzecie primo ultimo jak się nosi 12-kilogramowy żywy ciężarek przez pół nocy to i tak w najbliższej przyszłości można liczyć na biceps, triceps oraz astmę Marit Bjoergen. Może tylko bez medalu i sztabu przystojnych Norwegów na posyłki.
Młody przybrał deseń w lekki rzucik. To może być ospa. Albo kolejne wcielenie rotawirusa. Albo nie wiadomo co. Dziś Pani Doktor nie potrafiła się zdecydować, bo jedne objawy pasowały jej do tego, a inne do czegoś innego. W piątek kolejna wizyta. Póki co bez antybiotyku.
Do końca żyję więc w niepewności czy pojadę z Jasiem i chórem na warsztaty do Grybowa, czy też nie. Planuję tak i jak Młody nie zagorączkuje albo bardziej go nie wysypie, to Pani Doktor zezwoliła, ale jak wiadomo nic tak nie śmieszy Głównego Admina jak nasze plany.
Siostra pojechała z Mężem i przychówkiem pojeździć we Włoszech na nartach i w piątek wylądowała z najmłodszą córką w szpitalu. Zapalenie oskrzeli. Wszystko fajnie, tylko włoscy lekarze jakoś niespecjalnie znają obce języki – na przykład angielski – i dość trudno było się zorientować o czym mówi druga strona. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, Małą wypisali i rodzina już w komplecie wypoczywa wraz z wypożyczonym z apteki sprzętem do inhalacji. Ale stres to stres, wiadomo.
Pobyt w szpitalu jednak zmienia optykę o całe 360 stopni. Tymczasem więc zakładam, że pakuję się w góry i zabieram Janka ze sobą. Oraz cieszę się tym co jest. Że jest.
Idę zapolować na pociąg do domu.