Poczekam tu i popatrzę jak sobie radzisz…

U Alty było magicznie. I tak jakby mi ktoś pełną garścią sypnął przygody wymieszane ze spokojem. Bo przyznać muszę, że odpoczęłam tam i wyciszyłam się bardzo.

Na pewno częściowo to zasługa cudnej scenerii, bo Szwajcaria naprawdę jest piękna i można się w niej zakochać a w stanie tym trwać nieprzerwanie całe dekady – wierzę. Na pewno jest tam mniej gwarnie, mniej tłumnie_napastliwie i mniej chamsko niż gdziekolwiek indziej. Na pewno budynki czternastowieczne i wcześniejsze, których dotykałam z namaszczeniem, bo jak nowe, a przecież historia aż w nich tętni i skrzypi drewnianymi schodami czy mosiężną klamką. Na pewno mniej zniszczeń, bo bez bombardowań, powstań, i walk takich… ale też na pewno więcej kultury. Bo miejsca gdzie uchodźcy i przyjezdni odróżniają się pomazanym murem i mroczniejszym klimatem pod wieczór. Na pewno parki są cudowne i trawa dla ludzi a w ZOO niekoniecznie musi jak się okazuje śmierdzieć. I zwierzaki są do głaskania i nie wszystkie w klatkach, a nawet większość tych niegroźnych na wolności jakby. Na pewno życie w cieniu potężnych szczytów przynosi jakąś niewytłumaczalną pokorę i cierpliwość większą. Na pewno woda z kranu smakuje jak woda a nie bliżej_niezidentyfikowany_płyn. Na pewno część obowiązujących zasad początkowo zadziwia i wprawia w zakłopotanie, ale zaraz później wszystko znajduje swój czas i swoje miejsce i okazuje się, że to zawsze po coś, czemuś i dla kogoś. Na pewno bardziej myśli się tam o drugim człowieku i na przykład o tym, że po 22 jakieś Dziecko może chcieć spać, jakiś Dorosły odpocząć, więc cisza jest bardzo pożądanym towarem. A jak oprószy się komuś balkon zeschniętymi liśćmi, to nie dziwi przepraszam i bukiet w wazonie.

Na pewno też sama Ona.
Ale wie. Nie muszę tego tu pisać.

Tak, tęskni Nam się. Bo Igor biega i woła ciocia. Bo się nauczył. Bo szuka w kapciach Małego Smroda i pokątnie szczeka. Jakoś chyba dla Niego to bardziej piesek był niż fretka. A i Altucha pisze, że nie ma Wrzaskuna, nie ma a dwukropek i nawias układa się w smutną buźkę. Przyzwyczailiśmy się. Tylko tydzień i aż. I trudno i łatwo. Ale dobrze.

Dobrze, to bardzo dobre słowo.
Ciepłe. Pasuje jak ulubiona rękawiczka.

Co ponadto?

Pierwsza w życiu podróż samolotem. Strach i ekscytacja. Na lotnisku mały sprawdzian z samodzielności i spęd owiec jednocześnie. Zależnie od bramki i numeru. Bagaż nadaj! Paszport wyjmij! Na prawo patrz! Nalepki, odcinki, godziny i minuty od-do. Wózek złóż! Infanta okaż! Infant prezentuje uśmiech numer 7, który jednakże nie robi na nikim większego wrażenia. Hamowana nieufnośc wypływa zewsząd. Musi ludziska przemycają nawet w butach. Moje pojechały pod lupę. Gwoździe piszczały bramkowym czujnikiem jak cała orkiestra. A Infanta kurtka też podejrzana. Ludzie kochane, co Wy robita. Brylantów bym do Szwica nie wiozła przecież. Nawet pietruszki przecież zapomniałam. Ale nic. Do samolotu wiezie nas autobus. Wchodzimy po metalowych schodkach i pierwsze co mnie uderza to klaustrofobia jednak. Nisko i ciasno. Nie wyobrażam sobie chyba jednak tych „osławionych” Tanich Linii. Tam to musi być dopiero skumbria w tomacie. Nie no, wytrzymałabym bo ja nie Hrabianka i nie w takich warunkach się jeździło (starczy wspomnieć ukraińskie pociągi) ale zawsze myślałam, że jest przestronniej. Na filmach kamera najwyraźniej poszerza nie tylko tyłek Jennifer Lopez. Moment i pełna akomodacja. Luz blues bez dziur. Infant na kolana i lądujemy przy oknie. I już jestem szczęśliwa bo chciałam. Widzieć, patrzeć, zapamiętywać. Wszystko. Pan W Uniformie objaśnia na migi to co Głos Z Głośnika pragnie Nam_Pasażerom przekazać. Pani W Uniformie podchodzi i sprawdza pasy. Dopinamy do mojego taki mniejszy, infantowy i za chwilę zaczynamy buczeć. Nie My_pasażerowie. Samolot. Jedziemy, nabieramy prędkości, moment oderwania od ziemi jest tak niezauważalny, że niedowierzam, że to już. Ale to już. Umykają mi ulice, domy, samochody robią się coraz mniejsze. Potem jest gwałtowne ziuuum i przyspieczamy jednocześnie w przód i w górę. Tu jest miejsce na mój ukochany moment takiej dziwnej nieważkości, który pamiętam z opadającej huśtawki albo kolejki górskiej w lunaparku. Potem zatykają się uszy. I tak co jakiś czas. Nie boli ani nic. Ale dziwnie tak. Pomaga ziewanie. Infant gryzie smoczka i jest uroczy. Żadnych płaczów, żadnych marudzeń, zen. Po godzinie zasypia. Ja nie przestaję wgapiać się w okno. Nad chmurami jest tak pięknie, że pocą mi się oczy. Zachód słońca i pole śmietankowych obłoków. Nie wiem czy zasłużyłam na taki widok ale w tym momencie z wielką wdzięcznością myślę o tych wszystkich Ikarach i o tym, co im się udało osiągnąć. Zanim nie spadli.

Lądowanie po dwóch godzinach. W międzyczasie kanapka z twarożkiem, coś do picia i czekoladka. Infant dostaje szmacianą książeczkę i śliniaczek z uśmiechniętym samolocikiem. Informacje o pogodzie i życzenia miłego weekendu. Znów zatkane uszy, śmieszny zakręt w powietrzu, kołowanie, pas. Lądowanie czuć. Ale i tak uważam, że można przespać i nawet nie zauważyć. Nasze drogi trzęsą bardziej. Wysiadamy z samolotu i wita nas ciepły letni wieczór. Koniec kwietnia. Myślałby kto. Na bagaż czeka się długo. Warto spokojnie wziąć sobie jeden z wózków dostępnych na lotnisku i nie biec od razu do taśmy. Przez pierwsze minuty przesuwa się wyłącznie rozruchowo a wózki potem znikają. Torba była stosunkowo szybko, na lokatorski wózek czekaliśmy znacznie więcej. Potem strzałki, bramki, paszporty, znów owcze spędowisko i już znajomy uśmiech, ramiona, uściski. Igor pieje z zachwytu, ja się oczywiście wzruszam, Alty cieszą się oczy.

Fajnie.

Potem były wolne dni i opowieści o wszystkim i niczym. Zwiedzanie Lucerny, Zurichu, Bazylei, i te wszystkie uliczki. Łódki po rzece, Starszy Pan kaligrafujący gęsimi piórami nowoczesne słowa i szybki sprzed bitwy pod Grunwaldem, przy których strach głębiej ocetchnąć. Fontanny z czystą, pitna wodą i słodkie bułki_myszki z cukierni. Spalony most, poszukiwania swetrów zakończone kupnem spodni i pocztowej kartki dla Meg zakończone bardzo klasycznym pozostawieniem adresu w innej, tej drugiej torebce (kartka dojdzie, ale z opóźnieniem). Obserwowane z uśmiechem zielone połacie trawy i pikniki nad rzeką i randki z oliwkami prosto ze słoika, palcami. Echo jednego ze sklepień, w którym akordeon brzmiał jak organy i huśtawki w parku tuż za „naszą” uliczką.

Jasne, że były i wścieki mniejszo_większe i ogólne nieprzyzwyczajenie do siebie, takie babskie, normalne. I osobiste pierdolce na punkcie i w podpunktach. I docieranie się trochę też. Bo nigdy nie jest tylko sielankowo i wdzięcznie. Ale ta podróż dała mi bardzo wiele… czegoś. Jeszcze nie umiem nazwać czego konkretnie ale tak to jakoś czuję. Pod skórą. I cały czas. I nie zapomnę gdy weszłam do tego pokoju z Audrey wiszącą na ścianie, w którym czerwona kanapa i fotel i lampa i półki z książkami… i pomyślałam, że dokładnie tak to bym sobie wymyśliła. I tego, że chyba obie nie lubimy pożegnań, za to poczekam i popatrzę jak sobie radzisz miało w sobie tyle ciepła, że wystarczyło do chłodnej Warszawy.

I tyle.

A potem dobrze było wracać. Smutno, że już ale i radośnie, że wreszcie. Tak jednocześnie jak nigdy przedtem.
Bo pierwszy raz wracałam nie do pustego mieszkania i skrzynki pełnej ulotek pizzy, której nigdy nie zamówię i usług czyszczenia dywanów. A do Nowego…

Taka bajka, co nie?
🙂

6 uwag do wpisu “Poczekam tu i popatrzę jak sobie radzisz…

  1. nawet do konca nie doczytalam, i juz musze sie czepnac – kochana w Tanich Liniach jest naprawde gorzej, wierz mi. Wy lecieliscie luksusem w porownaniu. A ze samolot maly… well PLL LOT ma na tej trasie embrayery – to jest dopiero male 🙂

    co do srodka poczatku… co bede pisac… sama wiesz
    nie ma wrzaskuna 😦

    Polubienie

  2. Ale fajnie się czyta, że Ci fajnie 🙂

    Gdzie następne wakacje planujesz spędzić ? I kiedy ?

    Naprawdę miło – serdecznie pozdrawiam.

    Polubienie

  3. wiesz-masz niesamowity dar opisywania przeżyć i otaczającej rzeczywistości.wzruszyłam się taka ładna ta Twoja bajka…

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do tpp Anuluj pisanie odpowiedzi