Dziury w całym

Nie jestem przyzwyczajona do bycia z kimkolwiek innym niż mój paproch w łazience.

Ba! Nawet do bycia z Lokatorem przyzwyczajałam się przepisowe dziewięć miesięcy plus nieprzepisowe trzy. Bo upłynęło trochę wody zanim Go pokochałam i nie miałam już odruchu wystawienia go za okno i poczekania na wiosnę z tekstem: eee, chyba zaszła jakaś pomyłka. Jeśli ktoś ma wątpliwości to niech sobie zajrzy do zeszłorocznej archiwalnie jesieni. I nadal nie wiem czy jestem przyzwyczajona. Chyba najtrudniej było przywyknąć do myśli, że już nigdy nie pomyślę o sobie w błogi egoistyczny pojedynczy sposób JA. I nie pójdę sobie na długi spacer w śodku nocy bo akurat to jest mi aktualnie niezbędne do życia.

Już zawsze będzie MY.

Podobnie jak to, że pawian zawsze będzie mi się kojarzył wyłącznie z łysą, czerwoną dupą na wietrze, bo tak go właśnie zapamiętałam z dziecięcej wizyty w ZOO.

Nie twierdzę, że to źle z tym MY, ale tak się składa, że zawsze miałam bardzo silną potrzebę autonomii i to bardzo wyraźnej, więc nie powiem jak te wszystkie Wzorcowe Matki: było super, od razu wiedziałam co robić a mój Maluszek wypełnił mi cały świat i ogólnie fajerwerki.

Bzdura.

Jedyne czym mi Lokator wypełnił świat przez pierwsze trzy miesiące to wrzask. Dziki i przerywany tylko kilkunastominutowym snem. Myślałam, że Go posiekam, zapekluję i sprzedam do Azji, bo tam zjedzą wszystko. Potem było w porządku, oboje się wzajemnie oswoiliśmy, przyzwyczailiśmy i w efekcie pokochaliśmy. Ale ile razy wyobrażałam sobie, że odwirowuję Go w pralce ustawionej na 1600 obrotów to moje. Wyobraźnia mi wtedy pomagała. Bo nawet głosu nie podniosłam nigdy. Ale w życiu nie powiem, że było łatwo.

Na pewno było mi dużo gorzej bo w pojedynkę.

Wprawdzie przychodziły Hal i Kata, znajomi robili cięższe zakupy i ktoś zawsze zaglądał by sprawdzić czy jeszcze żyję, ale z najtrudniejszymi rzeczami zawsze się jest samemu.

Ja w ogóle uważam, że większość współczesnych kobiet to niestety samotne matki. Samotne, bo nawet gdy jest ten sztandarowy mąż/partner, to z reguły wraca po pracy do domu o tak dzikiej porze, że Młode już śpi, albo akurat zasypia i w efekcie matka musi radzić sobie sama, bo tatusiowie to raczej weekendowi są. Ewentualnie nocą pomagają przy karmieniach, przewijaniach i takich tam a to i tak jak są „normalni”. Jasne, że nie wszyscy tak mają – istnieją tacy, co są Ojcami przez duże „O” i chwała im za to – ale sami przyznacie, że większość dzieciatych i pracujących związków tak właśnie wygląda.

Mnie osobiście brakowało choćby takiego nocnego wytchnienia, albo możliwości rytualnego pierdolnięcia drzwiami i pobycia choćby pół godziny w odosobnieniu.

Na pewno nie było łatwo, lekko i przyjemnie.

Dopiero teraz podziwiam te wszystkie kobiety, które odchodzą od złych mężów/partnerów i zaczynają życie od nowa, na własną rękę z Dzieckiem pod pachą, albo dwojgiem. Które nie zostają w czymś co dawno umarło i gnije tylko dlatego, że strach, albo wygoda, albo cokolwiek innego. Bo to jest niemożliwie ciężka praca. I teraz wiem o tym sama.

Teraz, znaczy do teraz.

Do teraz bowiem radziłam sobie ze wszystkim i miałam to wszystko tak poukładane, że z dziedziny organizacji zrobiłabym doktorat, profesurę i dostała Nobla. Musiało się tak poukładać. Inaczej wszyscy byśmy zwariowali – ja na pewno. Wszystko miało swoje miejsce i było samowystarczalne. Taka symbioza całkowita. Uzupełnialiśmy się z Lokatorem wzajemnie i każde wiedziało o co biega, mogło mieć swoje małe rytuały, przyzwyczajenia i fazy Księżyca.

I nagle jebło mnie takie wielkie pudło.

Zakochałam się.

Z wzajemnością (a nawet ta wzajemność była wcześniej niż moje zakochanie) i to tak intensywnie, że wszystko stanęło na głowie. Wszystko na opak. Jak budowa płatów czołowych orangutana w negatywie.

Młody błyskawicznie przystosował się do nowej sytuacji i zachowuje się jakby o to Mu szło od samego początku, jakby dla Niego to nie było coś innego, dziwnego, ekscytującego. Po prostu teraz ma dopełnienie i widzę, że jest szczęśliwy po czubki rachitycznego nieco jeszcze, ale zawsze uwłosienia. A jak się śmieje to mało Mu głowa nie eksploduje z tej radości. Po prostu żaba szerokoustna. I mam taki cień, że nie chcę by nagle ten obiekt uwielbienia stracił. Gdzieś. Kiedyś.

Mnie to mimo wszystko zajmuje trochę więcej czasu.

Każdy z nas ma swoje przejścia, traumy, złe doświadczenia. Każdego boli w innym miejscu i jesteśmy na etapie badania czy to to aby tak boli i jak głęboko możemy tam wetknać palec zanim druga strona nie zacznie wrzeszczeć. I jak głośno da się to jeszcze podkręcić. Nie, nie zawsze jest różowo. Wręcz przeciwnie – są wszystkie kolory. I te jasne, dobre i ciepłe – i te szarobure. Nie o wszystkim tu piszę, bo przecież to blog, bardzo wybiórczy pamiętnik do którego mam chcieć wracać i niekoniecznie muszę pisać jak bardzo mnie wkurwiają porozrzucane skarpetki, czy naczynia pozostawione na noc w zlewie. Albo niezamknięta klapa od sedesu.

Generalnie myślę, że należałoby powołać jakąś światową komisję i zrobić badania jaki gen u kobiety jest odpowiedzialny za wkurw w temacie podniesionej deski i gdzie ten gen jest umiejscowiony, bo to chyba musi być genetycznie uwarunkowane – inaczej kompletnie nie rozumiem czemu mnie to tak wnerwia.

Bo przecież wiemy wszyscy, że nie zawsze jest Dzień Świni i czasem idą skry. Jak w szalonym śnie hutnika-cyklisty.

Szalony sen hutnika-cyklisty to grubsza sprawa ale chodziło głównie o to, że Żorżyk – zapalony rowerzysta, który, gdyby tylko mógł, spałby z rowerem w jednym łóżku i oddał mu swoją ukochaną podusię – wyśnił sobie ostatnio sen, w którym jeździł nocą po mieście i spawał. Wszystko spawał. Jak leci. Latarnie, kosze, witryny, słupy ogłoszeniowe, klamki, staruszki w bramach (spać powinny france jedne a nie po bramach się szlajać przecież). I moim jedynym pytaniem, jak już przez pół godziny wywnętrzył się z podekscytowaniem olbrzymim i wygłosił całą baterię tez o rozmaitych uwarunkowaniach tegoż snu, było skąd on kurde wziął przenośny palnik. I czy go nie uwierało w plecy.

Jest intensywnie, bardzo intensywnie i to co z reguły w związku zajmowało mi zwyczajowo kilka miesięcy tu trwa dwa dni. Dwa dni to w naszym przypadku szmat czasu. Może dlatego, że praktycznie nie przestajemy rozmawiać, widzieć się, słyszeć. Rano, w przerwie na obiad, po południu, wieczorem, w nocy, rano. Czasem przestajemy się za to rozumieć. Silne charaktery i osobowości robią swoje. Każde ma jakieś poglądy, swój światopogląd, obawy i dziwactwa a im człowiek starszy, tym trudniej mu się dostosowuje do nowości. I chęci też robi się mniej. Wojny i tłuczone talerze jeszcze przed nami ale namiastki już się zdarzają. Bo nie ma bata by idąc w takim tempie ominąć kłótnie i inne rafy. Ponadto nadal oswajam się z myślą, że Nowy pojawił się w moim, w naszym życiu lotem koszącym, namieszał i raczej nieprędko (przynajmniej z tego co mówi) zniknie. A ja poukładałam sobie świat z tych moich odłamków i nie wiem czy znów chcę je zbierać, gdy którymś z kolei razem okaże się, że nie rozumiemy się już aż za bardzo.

Prawda jest taka, że nie chciałam się już wiązać. Nie mówię, że z nikim i w życiu. Ale nie myślałam o tym. Zwyczajnie.

Zrobiłam sobie swoje małe Idaho i od biedy mi wystarczało. Miałam swoje doły ale skutecznie rekompensowałam to sobie spotkaniami ze znajomymi, podróżami, książkami i muzyką. Teraz to wszystko stanęło na głowie a ja wiem, że to dobre i tego chcę, ale jednocześnie tak trudno uwierzyć, że mogłoby być na dłużej. Że mogłoby być. Po prostu.

Jeśli zostaniemy dotkliwie pogryzieni przez psa, prawdopodobnie raczej nieprędko pomyślimy o zamieszkaniu z kolejnym.

Długo byłam sama i trudno mi teraz odwyknąć od pewnych rzeczy a przestawić się na nowe. Ale już wiem, że będę próbować. W końcu nie byłabym sobą gdybym nie zaryzykowała.

Prawda?

Nowy przyszedł na obiad z długim wydrukiem. Szuka mieszkania do wynajęcia. Większego. Na Woli. Żeby było do żłobka blisko i w ogóle bo ja przecież tak lubię Wolę…

I mnie pyta jak ja bym najbardziej chciała mieć urządzone mieszkanie a ja gęsto mrugam, bo ostatnie na co mam ochotę, to się spektakularnie rozbeczeć z nosem tuż za menu…

A Igor, mimo że nikt Go tego nie uczył, od trzech dni mówi do Niego tata

I nie wiem jak mam się w tym wszystkim odnaleźć.

Na pewno bardziej przypomina to życie na wulkanie niż sielankę. Ale ten wulkan jest z mojej strony, Nowy to ten spokój, którego było mi trzeba. I choć nadal będę się wściekać, szukać dziur w całym, odkopywać z nagła swoje traumy, szperać w szafach za trupami sekretarek i wychodzić o drugiej w nocy na huśtawki na placu zabaw by odreagować i nikogo nie zabić jakimś przypadkowym tępym narzędziem, ciągle mam nadzieję, że jest szansa na w miarę bezinwazyjne się_dotarcie i fajne sobie_razem życie.

Podobnie jak na to, że tym razem nie usłyszę słowa koniec.

W tym miejscu załoga siedzi już w małym żółtym pontoniku a przed nimi widać podłużny prostokątny guzik z napisem WYŁĄCZ KOMPLIKATOR.

Wciskam.

8 uwag do wpisu “Dziury w całym

  1. Bajko,

    zaglądam kilka razy dziennie, obgryzając resztki pazurów. No, ale nasi górą! Wyrazy uznania dla Nowego – za dobry gust i – jak sądzę – głębokie pokłady cierpliwości. Tylko polędwiczek trochę szkoda…

    Polubienie

  2. za to ja sie poryczalam..za to jedneo zadnie o Lokatorze, ktorego niby nikt nie uczyl, a jakos instynktownie wie jak powinno byc. Niech to bedzie dobra wrozba, dzieci podobno maja intuicje jak malo kto.
    Pewnosci nikt nigdy nie ma, chocby zaczynalo sie najbardziej rozowo, obie strony byly wolne od jakichkolwiek zadr i w ogole bylo sielankowo. A nawet wtedy, gdy wydaje sie, ze w zasadzie to powinno jakos inaczej byc, bo troche inaczej sobie czlowiek to zawsze wyobrazal. Znane sa rozne przypadki. Ale jedno co trzeba to PROBOWAC, bo WARTO. Bo w koncu sie udaje, a czasem, paradoksalnie po przejsciach udaje sie lepiej. Zawsze wolalam,zeby wychodzilo od razu, bez bolacych blizn, ale jak sie okazuje, nawet z nimi tez moze byc pieknie:) a czasem sie okazuje,ze te blizny spelniaja jakoas funkcje i paradokslanie, jakos dzieki nim buduje sie mocniej.
    Troche to chyba pokretne co pisze, wiec zeby sie dlaej nie zapetlac- Bajko, bedzie dobrze:) sciskam mocno i ide sobie, bo mi znowu mokro pod powiekami. Piekna jest ta dzisjiejsza notka.

    Polubienie

  3. Bajko tylko ostrożnie – nie pomyl guzika „wyłącz komplikator” z tym od katapultowania, byłoby szkoda bardzo 😉

    Co do deski, osobiście również bardzo ciekawi mnie ten problem. Fakt opuszczania deski jest potwierdzony i rzeczywiście może być uwarunkowany jeśli nie genetycznie to co najmniej jako cecha nabyta. A efekt wkurwienia płci przeciwnej jaki wywołuje ? To bardzo ciekawe jest, jeśli zgłębisz ten temat bardziej dawaj znać do jakich doszłaś wniosków.

    A tymczasem polecam test – bez urazy – spaskudzonej muszli – bardzo miarodajny i wiarygodny dla oceny szans w miarę spokojnego wspólnego pożycia.

    Ja tam religijny jestem bardziej odwrotnie, ale w tej intencji pójdę i klepnę ze trzy zdrowaśki dziś wieczór życząc Wam samych dobrych wyników na nowej drodze życia 😉

    Polubienie

  4. no i fajnie jest i cieszyc sie trzeba 🙂
    a co do deski podniesionej, to ja chyba znow jakas dziwna jestem, bo nie lubie jak jest opuszczona, a moj maz ciagle sie na mnie wsciekal, gdy jego deske zostawialam otwarta 🙂

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Menda Anuluj pisanie odpowiedzi