Tour de trotuar

Niniejszym sezon na gonitwy uważam za rozpoczęty. Ganiać można kogoś, coś, po chodnikach, po korytarzach, z celem i bez celu – opcjonalnie. Ja dziś ganiam głównie budynki, gabinety i windy. A czasem nawet autobusy i tramwaje. Złośliwe są skubane mendy bez wyjątku. Taki budynek na przykład gdzie mieści się nasz firmowy Warsztat Medyczny, potrafi się schować i można go, niczego nie zauważywszy, przejechać. Nie żeby jakimś walcem czy jak ale przejechać obok, tuż pod i nawet tego faktu nie zarejestrować. Nie wiem w zasadzie o tej dzikiej porze (siódma.zero) to chyba musiałby mieć wielki migający jebutny różowy neon, żebym go zobaczyła. A to i tak pewnie byłoby przez przypadek.

No ale jednak jakoś udało mi się dotrzeć. Choć wejścia broniły obrotowe drzwi.

Uwielbiam obrotowe drzwi. Albo są tak pojedyncze i ciasne, że z trudem opanowuję dreptanie po centymetrze, nie mówiąc nic o klaustrofobii, albo jak są już odpowiednio większe by nie wejść samotnie, zawsze znajdzie się jakiś zdolny i ambitny typ, który je z pośpiechu przyblokuje. W efekcie zamiast wejść normalnie jak człowiek, już na starcie mam wścieka. Zaraz po drzwiach kolejna zapora. Na drugie piętro można się dostać tylko windą. Bo schody to jest droga ewakuacyjna a droga ewakuacyjna, jak logika nakazuje, oczywiście powinna być zamknięta na spusty cztery i zasuwkę. Czyż nie?

Nie wiem ile czekałam na windę ale zdążyłam przeczytać całą instrukcję obsługi gaśnicy piankowej typu B. Czuję się teraz wyedukowana po pachy i śmiało mogę zrywać plomby. Ba, komuś nawet jedną mogę załadować. Tak czysto profilaktycznie.

Na drugim piętrze czekały w uroczym rządku jeszcze bardziej urocze Panie Z Tipsami. Recepcjonistki znaczy. Wszystkie miały szpon zamaszysty, z cekinem czy innym dżetem i wszystkie jeden równiutki uśmiech. Przez moment miałam wrażenie, że to atak klonów ale zaraz potem zaczęłam im współczuć. Bo ja nie wiem czy one wszystkie po prostu tak lubią, czy to może jakieś nowe unijne standardy. Jak na przykład jajka, które muszą być równe jak pod sznurek. I tu mi się zawsze nasuwa obraz wyciskarki do kur albo jakiejś innej tokarki o dramatycznym wydźwięku. No więc Panie Z Tipsami jak armia elfów na Władcy Pierścieni jednocześnie spojrzały na mnie i poczułam się cokolwiek głupio. Bo ja mam ten feler, że w oczy patrzę zawsze jak mam coś powiedzieć. Chyba, że przez telefon ale to też dziwnie mi wtedy i zdarza mi się rozmawiać przed lustrem w łazience. A tu choćbym chciała to zeza rozbieżnego i to jeszcze zmiennego sobie nie wyprodukuję na poczekaniu. Na szczęście jedna z nich uśmiechnęła się nieco bardziej i to do niej podeszłam. Reszta automatycznie o mnie zapomniała.

Pani Z Tipsem Bardziej wzięła ode mnie skierowanie i kartę magnetyczną z super_mega_giga skomplikowanym czipem i po chwili wiedziała już wszystko. A ja wiedziałam, że ona wie. To oczywiście wiele ułatwiło między nami ale jak się okazuje nie wszystko. Musiała potwierdzić.

– A tu nie mamy karty choroby w dokumentach.
– Bo karta jest w szpitalu. Nie leczę się u państwa.
– No bo my nie jesteśmy placówką specjalistyczną.
– Właśnie.
– Ale karta choroby musi być.
– No jest, ale w szpitalu. Mogę dostarczyć kopię.
– Musi być oryginał.

Tu zapadło krępujące milczenie albowiem mnie wydawało się już bezcelowe tłumaczenie Pani Z Tipsem, że oryginał był, jest i będzie w szpitalu, a Pani Z Tipsem straciła wątek, bo zadzwonił do niej Dziubdziulek. Wiem, że Dziubdziulek bo usłyszałam jak do Dziubdziulka zwraca się per Dziubdziulek właśnie. Po kilku światłowodowych gruchnięciach Dziubdzilek, upewniwszy się czy Pani Z Tipsem nadal go kocha (kochała), rozłączył się. Oczywiście z gracją. Pani Z Tipsem zaś opanowała rumieniec i posłała mnie do pokoju 49.

Pokój 49 znalazłam nie bez trudu, bo jako jedyny znajduje się w skrzydle z pokojami, których numery zaczynają się na 6. Też logiczne. Jak wszystko tutaj.

W pokoju 49 siedziała Cała W Bieli i jadła jabłko. Rozgłośnie. Nie przerywając międlenia kazała mi siąść. Siadłam. Wypytywanka rozpoczęła się na nowo. Powiedziałam jej nawet ile ważę, co z okazji akcji odchudzanie jest jak wiadomo moim wielce tajnym sekretem. W ogóle wszystko jej powiedziałam, nawet kiedy mam okres. Cała W Bieli przewertowała mi życiorys, pocmokała w zębach, przybiła pieczątkę i posłała do gabinetu numer 12.

Asterix i Obelix wymiękają. Wierzcie mi. Nasz Warsztat Medyczny to normalnie trójkąt bermudzki. Równoramienny. Tyle, że nie ma na niego żadnego wzoru.

W pokoju 12 był dla odmiany Wątły Sucherdal, który nic nie jadł za to skrył się za gazetą. Przeszkodziłam mu tylko po to by ukłuł mnie w palec. Bo to badanie glukozy było. Ale o ile samo ukłucie z zamontowaniem wacika i odczytaniem wyniku trwało nanosekundę, to ilość papierzysk do wypełnienia przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Tu karteluch, tam parafka, tu pieczątka a tam opis. Nic dziwnego, że taki nikły ten Dochtor. Potem udałam się na konsultację okulistyczną. Do gabinetu 47, który oczywiście wcale nie znajdował się w pobliżu gabinetu 49. Pani Okulistka była chyba jedyną normalną istotą w tym bajzlu. Przede wszystkim zbadała mi wzrok. A dopiero później światopogląd i rodzinę. Poczytałam trochę hieroglifów ze ściany, potem wydłubałam soczewki, popatrzyłam w dziurwę, i w światełko w tunelu i na muchę w książce i w ogóle mi wyszło, że kret jestem nadal ale przynajmniej nie pogłębiony. O. Zawsze to jakiś plus. Potem wsadziłam soczewki na miejsce i podreptałam do… ha! cóż za niespodzianka… kolejnego gabinetu. Numer 50. Ten dla odmiany był dokładnie naprzeciwko. Dla zmylenia przeciwnika.

W gabinecie 50 siedział Wielki Niedźwiedź. Nie wiem czy niedźwiedzica była zajęta wozami czy jak ale ten facet był olbrzymi. I nie powiem, jak mnie zaprosił na kozetkę to myślałam, że zemdleję. No i że tak od razu, bez gry wstępnej. Wchodzę, dzień dobry, nazwisko i sru na wyro. Szybki jest, nie ukrywajmy. Oczywiście żeby mnie osłuchać, musiał mi kazać zdjąć bluzkę. Bo to przecież nie wystarczy podciągnąć. I tu się zawsze zastanawiam, w którym momencie poczuję, że z jeszcze młodej kobiety stałam się starą i kostropatą babą. I coś czuję, że w momencie gdy lekarze zamiast komendy: „proszę się rozebrać do pasa i zapraszam na kozetkę”, zaczną po prostu mierzyć mi ciśnienie, ewentualnie jeśli zaistnieje taka konieczność wsadzą mi koniec stetoskopu pod ubranie i posłuchają płuc na odległość. Albo zaczną mnie przyjmować w ogóle w korytarzu. W windzie najlepiej. Bo póki co to kurde widzę, że wszędzie się trzeba rozbierać. Nie no plus tego jest niewątpliwie taki, że jeszcze jestem młoda a i osłuchana ze wszech stron jak ta lala. Zacznę się przejmować jak mój dentysta zechce sprawdzić czy aby oskrzela mam czyste.

Spoko chłopie, myłam!

6 uwag do wpisu “Tour de trotuar

  1. Takie polskie specyficzne rozumienie unijności: produkcja papierków wszelkiego typu.
    A szczególnie lekarze powinni się zwać pisarzami ręcznymi.
    Pracowałam w służbie zdrowia, to wiem 😉

    Polubienie

  2. ja też robiłam niedawno badania okresowe w niejakim Prozdrowisie, a tam z każdego gabinetu wychodziła lekarka (na facetów nie trafiłam), wyciągała dłoń na powitanie, dotykała rybim uściskiem (no wiesz, takie muśnięcie płetwą) i z uśmiechem nr 5 zapraszała do środka. Dziwnie się tam czułam, przyzwyczajona, że do „państwowego” lekarza wchodzi się pukając nieśmiało i przepraszając, że się w ogóle przyszło. Aha – i musiałam się rozbierać do pasa, mimo że lekarz też baba 😉

    Polubienie

  3. łobosz, nie wierzę, chyba też widziałaś 12 prac asterixa.

    jeszcze nikogo poza mną i bratem nie spotkała (nawet wirtualnie) kto by to widział.
    ha.

    Polubienie

  4. Serdecznie się uśmiałam Bajka, jesteś fantastyczna i tak życiowo spostrzegawcza. Przez odpowiednio długi czas mojej młodości byłam zmuszana do rozbierania się do pasa u lekarza płci wiadomej, w sanatorium pan tak się zagalopował na dzien dobry, że nawet brzuch mi osłuchał, ale za to dobre zabiegi zapisał… a teraz no nawet gardła nie jest ciekawy tylko apatycznie recepty zapisuje. Wszystko płynie.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do krynia02 Anuluj pisanie odpowiedzi