Życie w odcinkach – pierwsza połowa i jeszcze kawałek

Odcinek pierwszy: spotkanie ze znajomymi.

Znajomych było pięć. Wszystkie baby. Postanowiłyśmy spotkać się jeszcze w tym starym roku i trochę umilić sobie ten zimowy choć jakoś bardziej jesienny wieczór. Przy okazji jedną z bab poznałam osobiście bo dotychczas to tylko się mijałyśmy komentarzowo. Było czarownie i czarownicująco. Oczywiście, że obgadałyśmy wszystkich samców w okolicy. Bliższej i dalszej. Oczywiście, że rechotałyśmy jak głupie i oczywiście, że piłyśmy alkohol. Grzane wino, co to je jeszcze Niemcom wywiozłam w ramach patriotycznego obowiązku i hand-made cytrynówkę, w której jednakowoż więcej było spirytusu niż cytrynowego wkładu i miodu. Ośmielam się domniemywać, iż po godzinie byłyśmy już nielekko wstawione. Tudzież lekko wcięte. W talii. Po dwóch wychynął temat spóźnionego nieco u jednej z koleżanek okresu. Jakiś bagatelka 43 dzień. Nie namyślając się wiele radośnie rzuciłam hasło: jedziemy do apteki po test! Była wśród nas jedna trzeźwa ciałem i umysłem – robiła bowiem za kierowcę. Nawiasem mówiąc ona to później rozwiozła nas po warszawskich kątach za co jej serdeczne dzięki. Razem z trochę już zestresowaną Spóźnioną Ewentualną zapakowałyśmy więc odwłoki w auto Szoferki i nucąc pod nosem w steeepie szerokim (przynajmniej ja) ruszyłyśmy po wyrocznię. Siedlisko wyroczni znalazłyśmy dopiero za drugim morzem i trzecią rzeką albowiem o tej porze to już wszystkie bliższe apteki udały się na spoczynek. Nasunął mi się tylko taki jeden malutki wnioseczek, że gdyby Spóźniona Ewentualna nie miała samochodu tudzież zaopatrzonego Spóźnionego Ewentualnego na składzie gdyby im się zeszło na amory, to albo szklanka wody zamiast albo wyprawa po test byłaby zbędna bo od razu byłoby wiadomo, że od_dziś_mówcie_mi_ciociu. Do apteki poszłam oczywiście ja, bo stresa nie miałam żadnego. Ni grama. Miałam za to świetny humor i w dobry nastrój musiałam wprawić Panią Magister Za Ladą ćwierknąwszy jej o jakiejś 23 z rumianymi policzki:

– Dzińdybry, poproszę dwa różne testy ciunżowe, hik!

I obdarzając ją najpromienniejszym ze swych pijackich uśmiechów, po których jeszcze nie widać, że jestem pod wpływem za to wyglądam jakby jeszcze mi się nogi trzęsły. Swoją drogą to nie wyobrażam sobie by jakakolwiek Spóźniona Ewentualna kupowała sobie sama rzeczony test z równie wielkim bananem na twarzy i całkowitym luzem w reszcie organizmu. W końcu zawsze samemu ma się jakiś element nerwowości, choćby w wydychanym powietrzu. A tu proszę, luz-blues, gadka-szmatka, proszę-dziękuję-dobranoc. Wyszłam z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i od razu poszłyśmy na drugą stronę ulicy po dwa grzańce galicyjskie. Na wzmocnienie. Naturalmą.

Po powrocie Spóźniona Ewentualna została w ułamku sekundy zagoniona do łazienki, gdzie miała honorowo oddać mocz na stosowne pipety i na nic nie zdały się jej protesty, że wcale jej się nie chce siku. Były nawet propozycje potrzymania w czynie społecznym ustrojstwa i żarliwy doping: psi-psi-psi-psi. Chyba tylko siłą woli powstrzymałyśmy się od nalania na test razem – solidarnie i po równo. W końcu we cztery koczowałyśmy pod drzwiami odczekując przepisowe trzy minuty i niecierpliwie ogryzałyśmy pazury. Nie było bowiem wiadomo co będziemy opijać. W tym przypadku obie opcje nie były złe aczkolwiek Spóźniona Ewentualna po cichu chciała być jednak Spóźnioną Przyszłą. Choć może jeszcze nie w tej chwili. Ale w zasadzie to ona sama nie wie. Wynik obu wyroczni nie dał nam jednak cienia wątpliwości. Not tudej. Uspokojone już, aczkolwiek z lekka cmokające jak lis z reklamy Żubra, wypiłyśmy za wszystkie dzieci wylane na prześcieradła i za te co są. Żeby nam się rakiet nie czepiały. W terminie śródnocnym zaś, jakieś dwie do trzech godzin później, Koleżanka Szoferka odstawiała mnie do domu. Oczywiście pasów z tyłu nie zapięłam. Oczywiście ona przykładnie z przodu jako kierownica jak najbardziej. Oczywiście zamrugał na nas niebieskim oczkiem radiowóz. I oczywiście Pan Policjant podszedł i poprosił Szoferkę o okazanie stosownych dokumentów. Słyszał jeszcze wsuwający się pas przy jej fotelu. Oczywiście. Choć oczywiście, gdy przyszło do powodu zatrzymania, podał brak zapiętych pasów u kierowcy. Oczywiście oburzyłyśmy się święcie i Szoferka wyznała, że pas zapina zawsze ale trzyma go pod pachą bo normalnie ją uwiera. Pan Policjant oczywiście musiał pójść do kolegi się naradzić. Z trudem powstrzymywałam się żeby nie rechotać. Ględzili tam chwil kilka po czym Pan Policjant powrócił i puścił nas wolno pouczając Szoferkę by następnym razem pas był bardziej widoczny. Może jakiś oczojebny różyk?

Odcinek drugi – życie domowe.

Jeszcze w starym roku mój Syn postanowił przekonać mnie jaki to jest dorosły. W związku z tym nauczył się chodzić już całkiem sam. I choć nadal woli trzymać się pomocnego palca, to swoje kroki stawia już coraz bardziej pewnie i obawiam się, że jeszcze chwila a przestanę nadążać. Muszę popracować nad kondycją. Prócz stałego ćwiczenia pionu z przemieszczeniami, Igor z upodobaniem włazi pod łóżko, gdzie leży plackiem i horyzontalnie albo klęczy, albo kuca, albo wariuje we wszystkich możliwych pozach. Opcjonalnie. Wszystko jednak odbywa się z towarzyszeniem stosownych i niestosownych okrzyków, oraz całego wachlarza śmiesznych min. Generalnie leżę i kwiczę. A Dziadki razem ze mną. Ponadto Lokator znalazł wreszcie zastosowanie dla otrzymanego w prezencie nocnika z wizerunkiem Kubusia Puchatka i Prosiaczka splecionych w uścisku. Zastosowanie zaznaczam prawidłowe, gdyż nieprawidłowe znajdował już nieco wcześniej, pakując do wewnątrz klocki i elementy wystroju łazienki, bądź naparzając nocnikiem pluszowego psa. Teraz śmiało mogę powiedzieć, że Syn mi leje na Kubusia. Sporadycznie na razie, bo i tak większość towarów dnia ląduje w pieluchach, ale zawsze. Apogeum zdziwienia nowymi umiejętnościami przyszło w kuchni i przeszło samo siebie. Bo otóż zastałam Igorowskiego na stole. Na kuchennym, całkiem wysokim stole, do którego droga prowadziła po stojącym sobie spokojnie obok krześle. Igorowski klęczał sobie na blacie i z nonszalancją wymachiwał znalezionym długopisem jak ciężko wywalczonym łupem. Wyobraźnia błyskawicznie podsunęła mi tysiąc obrazów z udziałem kuchennej terakotowej posadzki w dole ale na szczęście nie przeraziłam się od razu. Najpierw spokojnie zdjęłam Dziecia ze stołu i opanowałam drżenie. Ogromnie się cieszę, mój Synu, że wykazujesz tak dalece posuniętą samodzielność, jednak wolałabym byś świeżo nabyte mleczaki stracił nieco później i w innych okolicznościach. Mniej drastycznych. Niniejszym dotychczasowy spokój w okolicach kuchennych, którym jeszcze niedawno koiłam się w domowych pieleszach, uważam za skończony. Teraz zaczną się schody.

Odcinek trzeci – wyprawa do Ciotki Alty.

W sobotę wybraliśmy się z Ludzkim do Ciotki Alty. Ciotka Alty ma to do siebie, że mieszka za tyloma górami i lasami, że to już nawet sama matka przełożona czarownic nie policzy i w związku z tym przyjeżdża tylko i only na święta, albo jak złamie sobie ząb. Czasem nawet przylatuje. Ale za miotłę to już na bank by się obraziła, więc nic na tej temat nie napiszę. Teraz więc, korzystając z okazji, że jeszcze nie zawinęła się i nie pojechała, ja zawinęłam i się i Ludzkiego, plus jeszcze stado bagażu podręcznego, zapakowałam wszystko w spacerówkę i zrobiłam au revoir zachwyconemu wizją samotnie spędzonego dnia Mamutowi. Albowiem Mamut stacjonuje u mnie już drugi tydzień i zaczyna mieć poważnie dość – zarówno wnuka z nieustającą nadpobudliwością wszystkiego, jak i mnie – zawsze pędzącej, zawsze spóźnionej, zawsze always. Całe szczęście Igor już prawie wyzdrowiał i Babcia będzie mogła wrócić ‚na swoje’. Tymczasem więc zafundowaliśmy jej preludium i wolną od aktywności ruchowo-dźwiękowej sobotę. Wstałam wcześnie, bo o ósmej, co – jeśli wziąć pod uwagę imprezę dnia poprzedniego – stanowiło nie lada wyzwanie, naszykowałam wszystko i zjadłam nawet śniadanie. W miedzyczasie wstał Ludzki i pozwolił zrobić sobie krzywdę eleganckim strojem nie wywalając nań nic z porannego posiłku. Zawinęłam wszystko w jeden tobół, tworzący nasz wózek z przyległościami i spokojna jak gładź na jeziorze pomknęłam niczym rącza łania na przystanek tramwajowy. Kolejka odchodziła za czterdzieści pięć minut, w trzydzieści dojedziemy nawet z kilkoma staruszkami bez wyraźnego pomysłu na wsiadanie bądź wysiadanie, zostanie zatem jeszcze kwadrans na spokojne kupienie biletu i zadekowanie się w wagonie. Wszak czeka nas godzinna podróż. Dla niektórych nawet w nieznane. Postałam tak na przystanku kilka minut, Ludzki zdążył już ogryźć dwa herbatniki i właśnie zaczynał marudzić, że świeci słońce. Niecierpliwić zaczęłam się dopiero po dziesięciu, gdy stało się jasne, że teraz albo nigdy. Teraz. Przyjechał. Jechał i jechał i jechał… i jakież było moje zdumienie gdy na dwa przystanki przed wzmiankowaną kolejką motorniczy opuścił szybkę i oznajmił wszem i wobec, że: zasilanie siadło. Siadłam i ja, psychicznie. Normalnie jakieś fatum. Najpierw nie przyjeżdża o czasie, potem nie ma zasilania a ja co mam zrobić? Tu Dziecko mi się wierci coraz bardziej i za chwilę eksploduje głośnym rykiem, następna kolejka za godzinę a on mi tu o zasilaniu. Sam powinien popchać ten tramwaj. Wysiadłam i pognałam z tym wózkiem na przełaj aby do dworca. Oczywiście nie zdążyłam. Zabrakło minuty. Cholera, cholera, cholera. Nic to – pomyślałam sobie tłumiąc wszelkie wulgaryzmy jakie opanowały wnętrze mojej czaszki. W obliczu braku kolejki pozostał mi pociąg. A i nawet to lepiej bo pociągiem taniej i szybciej. Tyle, że nie z tego dworca ów pociąg odjeżdża. Ubłagałam Ludzkiego o jeszcze odrobinę ludzkości i braku akompaniamentu i rozpaczliwym kurcgalopkiem osiągnęłam przystanek autobusowy. Trzeba było bowiem do dworca podjechać. Podjechaliśmy. Pokonaliśmy wszelkie schody bez choćby cienia podjazdów i wszelkie stromizny – a było ich niemało. Przy kasach biletowych odczekaliśmy nawet swoje w kolejce i wcale nie zabiliśmy wzrokiem Pana, który nie wiedział absolutnie nic, a zwłaszcza gdzie chce jechać, kiedy i o której godzinie. Albo wiedział tylko nie był pewien. Przyszła pora na nas.

– Poproszę o bilet normalny i zerowy do G.

Teraz. Zaraz. Natentychmiast. Pani w okienku wystukała swoim magicznym ołóweczkiem kilka okienek i po chwili drukarka wypluła nasze bilety. Następnie usłyszałam, że nasz pociąg odchodzi za dwie minuty z peronu trzeciego (byliśmy dokładnie po drugiej stronie dworca) a następny za godzinę. A! AA!! AAA!!! Jeszcze nigdy nie biegłam tak szybko z wózkiem po takiej ilości schodów i pomiędzy tyloma ludźmi. Musiałam wyglądać na bardzo zdesperowaną, bo nawet Pan W Dresie przestał tarasować przejście i czmychnął w podskokach. Wpadłam do pociągu i drzwi się za mną zamknęły. Różnica ułamka sekundy. O matko z córką! Myślę, że gdybym miała warkocz, zostałby na peronie. Igor wyglądał na zaskoczonego. Tak bardzo, że po chwili usnął. Ja zaś uspokoiłam oddech i upewniwszy się, że to napewno pociąg do G. usiadłam. Uff. Reszta podróży przebiegała już planowo. Na stacji docelowej czekała już powiadomiona o wyniku dworcowej eskapady Alty, która zawiozła nas do swego domu rodzinnego, z Altową Mamutą, Siostrzycą i psem. Obżarlim się dobroci, opilim, zagryźlim świeżo upieczonym ciastem, pogadalim, powspominalim i wymaćkalim psa. Ludzki kwitł i się_prężył w kobiecych ramionach a ja puchłam z dumy słuchając, że taki śliczny, grzeczny i w ogóle. Naturalmą. Po mamusi. Wróciliśmy już bez przygód, za to z solidna porcją solidnego zmęczenia na karku. Zmęczenia podróżą bo towarzystwo to nas przyjemnie odprężyło. W domu Babcia i Igor rzucili się na siebie jakby się z rok z okładem nie widzieli. Stęsknili się za sobą. Ot rodzinka 🙂

cdn…

9 uwag do wpisu “Życie w odcinkach – pierwsza połowa i jeszcze kawałek

  1. ojjj schody… czyli stopień, drugi stopień wyżej, trzeci jeszcze wyżej itd., a potem albo wezwanie mamy, albo próba pokonania drogi powrotnej z dużym prawdopodobieństwem pierdut.
    teraz, kiedy ja już mam i tak przesr…, tfu, przetarte szlaki rodzicielstwa i inne towarzyszące, raduje mnie niepomiernie luz, jaki mogę prezentować wobec tych, którym się dopiero potencjalnie kroi.

    Polubienie

  2. zabiła mnie ta droga do Alty. Jak dawałam jeszcze rade co do pipety i sikania itepe, to bieg po zdrowie mię powalił. 🙂
    Siedze i rycze, a pies sie na mnie gapi z wyrazem pyska „…to może ja juz pójdę…”

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do alrisa Anuluj pisanie odpowiedzi