Perły z allegro

Jestem w stanie znieść dużo. I ‚retro-stójki’ i ‚czaderskie bufki’ i ‚małą czarnulę bez ramion’ i ‚piękną kurteczkę z kapucą’ i ‚cudowny komplet z łopatą’ a nawet ‚pogłębiacz dla puszystej’ ale są rzeczy, które sprawiają, że spadam pod biurko i kwiczę histerycznym dyszkantem ‚ojapierdole’.

Jeśli jeszcze raz przeczytam, że barchany rodem z wesela u Boryny są finezyjne, strój do karate ‚zalotny i można w nim wystąpić w namiętnej łóżkowej scenerii’ a oczojebnie różowa względnie turkusowa bluzka z cekinami, dżetami, połyskującym srebrnym nadrukiem i koronką jest gotycka, to przysięgam, że złapię najbliżej przelatującego gołębia i wystawię go tam jako jumbo-jeta z turbodopalaniem. Zaraz po tym jak przestanę rechotać. Z przytupem.

I tak najbardziej podoba mi się ‚końcówka drążka kierowniczego’.
Działa na wyobraźnię.

Kapitan dalekomorskiej wanny

Pan Croup uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby,
które wyglądały jak wypadek na cmentarzu.

Czytam ‚Nigdziebądź’ Neila Gaimana i coraz bardziej znikam z rzeczywistości. W związku z tym, że w pracy czytać się nie da (za głośno szumi monitor) a po jej powrocie głównie absorbuje mnie pewien młody mężczyzna o mało atletycznej budowie ciała, za to sporej łysinie (znaczy Syn, lat jeden z niedużym kawałkiem), czytam głównie w środkach komunikacji miejskiej. Gdy akurat przypadkiem w nikłej szparze pomiędzy obłymi ciałami mieści mi się ręka z lekturą. Rzadkość, zwłaszcza rankiem, ale się zdarza. Wczoraj po południu przejechałam dobry kwadrans zanim się zorientowałam, że siedzę nie w tym co trzeba tramwaju. Zaczęłam czytać na przystanku, wsiadłam bo coś przyjechało i chyba nawet bardziej popłynęłam z tłumem niż wykazałam jakąś głębszą inicjatywę w celu przemieszczenia. Ale de facto wsiadłam. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało. Przynajmniej zwiedzam Warszawę usiłując później trafić do domu.

A dziś na przykład zorientowałam się, że coś zbyt cicho się zrobiło jak na poranne, zatłoczone i szczypiorno-czosnkowe 24. Aż przestałam czytać. Okazało się, że od dłuższej chwili obok stoi kontroler biletów i usiłuje nawiązać kontakt ‚Halo, Ziemia do Czytelnika!’ wpatrując się we mnie wzrokiem bazyliszka. Zaiste, gdyby jego wzrok mógł uśmiercać, nie mielibyśmy tylu problemów z korkami. Ludziska już mieli nadzieję na mały skandalik bo jak to tak totalnie zignorować Don Kanarro można – pewnie nie mam biletu. Ale musiałam ich rozczarować. Miałam. Don Kanarro żachnął się, cmoknął z niezadowoleniem i wysiadł. Chyba też miał nadzieję na coś więcej. Za to mam najlepiej sprawdzoną kartę miejską w okolicy. Oglądał ją bardzo długo i podejrzliwie. Może szukał dowodów jakiejś skomplikowanej zbrodni z użyciem kawałka plastiku. Kto wie.

Wczoraj wieczorem przy filmie ‚Amityville’ zjadłam resztę milkowego ptasiego mleczka. Przedtem pochłaniając talerz zupy ogórkowej (była taka pyszna, że po prostu nie mogłam zostawić jej tak samej w garnku) i pierogów kapuściano-grzybowych (im też byłoby smutno). Zawsze przy horrorach robię się głodna. Nie wiem czy to normalne. Ale dopóki z magnesów na lodówce nie zacznę układać ‚catch’em, kill’em’ i nie zamknę się na 28 dni w piwnicy, proszę nie strzelać.

A tak na marginesie… czy Wy też tak macie, że ptasie mleczko najpierw pozbawiacie czekoladowych ścianek, zjadając jedną po drugiej, a dopiero potem wyżeracie ten pyszny środek? Albo ogryzacie biszkopt delicji wokół galaretki by na koniec wetknąć ją sobie centralnie w otwór gębowy i mruknąć z zadowoleniem? Bo ja tak. I jeszcze wafelki lubię rozwarstwiać w celach bliższego zapoznania ich masy z czubkiem mojego języka. Taka szajboterapia w odcinkach.

Nad ranem śniło mi się, że jestem kapitanem dalekomorskiej wanny i uzbrojona tylko w niebieski szlafrok, szczoteczkę do zębów oraz grzebień ruszam na podbój nieznanych lądów. Nie wiem po co mi grzebień skoro od miesiąca na głowie mam mikroskopijnego jeża. Zapewne do przeczesywania nieznanych lądów gdyby mi się gdzieś przypadkiem zapodziała szczoteczka. Albo szlafrok.

Infant, wino i filmy, których nie było

Od wczoraj mówię do Młodego ‚ty infancie’. Wszystko przez nasz z Altuchą niecny i podstępny plan. Niecny i podstępny plan zakłada, że przybędziemy do niej z Lokatorem w okolicach kwietniowo-majowych. Przybędziemy na skrzydłach. Nie naszych oczywiście, gdyż nawet przy okazji najszczerszych chęci nie zdołamy ich sobie wyhodować, lecz samolotu. W tym miejscu pragnę wyrazić głęboką nadzieję, że nikt nas nie zestrzeli, nie wybuchniemy żadną bombą i na pokładzie nie będzie szaleńców ani recydywistów rodem z filmu Con-Air. Mamy dolecieć do Szwica cali, zdrowi i w dwóch kawałkach. Infant i ja. Właśnie, infant. Młody okazał się w świetle światowej nomenklatury być infantem (infant leci za trzynaście zeta, więc opłaca się być infantem) zatem wczoraj przy obiedzie zagadnęłam Go czule przedstawiając pokrótce zarys niecnego i podstępnego planu:

– Co powiesz mamie na taką podróż drogi Infancie?

Infant spojrzał na mnie bacznie, uniósł brew, pogmerał rękami przy zębach, nadął się ździebko i odburknął lekko z miną światowca:

– Ee.

Tylko mi machnięcia ręką brakowało. Nic nie robi na nim wrażenia. Chyba, że jest to herbatnik. Wtedy to całkiem inna historia. Normalnie nic tylko podróżować z Infantem i cieszyć się, że w samolocie spędzimy tylko dwie godziny.

W tym miejscu pragnę nadmienić, iż cieszę się ogromnie oczywiście ale jestem kompletnie zielona w kwestii przygotowań. Znaczy mam paszport i nic poza tym. A zdaje się muszę wyrobić takiż dokument dla Młodzieńca, wykupić jakieś podróżne ubezpieczenie, pomyśleć jak się spakować i czy wózek da się zaliczyć do bagażu podręcznego. Nic nie wiem. Po prostu nic. Zieloność w ciapki. No i oczywiście nie wiem czy czasem nie boję się latać. Nigdy dotąd nie próbowałam niczego poza spadaniem z drzewa. A to akurat dość średnio mi się podobało.

Potem przyszła Hal – u której wymieniają rurki, więc woda odeszła chwilowo w zapomnienie – i właśnie miałyśmy oddać się bez reszty szczeremu zamiarowi obejrzenia osiemnastu filmów na dvd dogadując przy okazji wściekle co przystojniejszym i zgrabniejszym postaciom ale zwizytował nas kolega Maciek (gospodarz sprzed kilku notek), który przyjechał po obiecane mu postlokatorskie ciuszki co by się inny dzieć też w nich po podłogach mógł tarzać i kurze spod szaf wycierać. Miał wpaść na chwilkę i wypaść ale nawiązała się rozmowa o tematyce rozległej i wielowątkowej, zatem kolega Maciek z Halutą poszli po wino i ptasie mleczko, które to dobra skończyliśmy konsumować w okolicach pierwszej. Nie wiem jak kolega Maciek, który musiał jeszcze dojechać do domu, ale my jesteśmy dziś padnięte. Może dlatego, że Infant od wczesnych godzin porannych (choć dla mnie czwarta.czydzieści to jednak jeszcze noc) wykazywał tak znaczną aktywność, że nie dało sie tego zignorować. Nawet przykrywając się bardzo szczelnie poduszką. Całe szczęście, że pacyfikacja trwała krótko i po godzinie znów chrapałam. Na godzinę.

Teraz podpieram powieki ołówkiem ale i tak było fajnie. Mimo tych osiemnastu filmów w kolejce. Poza tym znalazłam Mikołaja do naszej żłobkowej imprezy dla innych infantów czym bohatersko zrzuciłam kamień z serca żłobkowej Pani Kierownicy (prawie słyszałam głuchy łoskot). Więc tym bardziej udanym był wczorajszy wieczór. Kolega Maciek wraz ze swoim radiowym głosem zgodził się ochoczo odegrać swoje ‚hoł, hoł, hoł’ w czynie społecznym i wcale wymaga jakiejś szczególnej charakteryzacji bo nawet ma swój prywatny mikołajowy strój. Tylko trzeba będzie go trochę pogrubasić. Ale zawsze to łatwiej pogrubasić niż później pocienkować.

Idę podłączyć się do cysterny z kawą.
Miłego.

Errata

Nie lubię niejasnych sytuacji i niedopowiedzeń. Gdy coś czuję za plecami, gdy ktoś w coś mnie wmanewrował a ja nawet nie wiem w co i mogę tylko obserwować efekty, jak w dominie. Gdy wystarczy, że ktoś powie ‚ona jest czarna’ i nagle zmieniam kolor skóry. Całkowicie bez mojego udziału. I bez weryfikacji czy faktycznie. Podobnie jak Dodo potwornie nie umiem być niezrozumianą i nie wiem jak się z tym pogodzić. Wolałabym zapytanie wprost (w cztery oczy czy uszy, na papier czy mail – jak komu wygodnie ale wprost, bez ogródek i owijania), czy jest tak i tak, zamiast takie zaoczne łatki. Bo na to nie mam wpływu. A bezsilność i świadomość, że coś jest ‚na rzeczy’ ale co to już nie wiadomo, uwiera najbardziej. I tego nie da się zamknąć w szufladzie.

Pamiętam z podstawówki jakąś grę planszową, którą kiedyś zrobił starszy kolega. Graliśmy w nią pewnego razu zaciekle z jego siostrą. Szybko przestała mi się podobać ale oni bardzo chcieli dalej. Więc grałam i ja. Były tam kolejne stopnie, po których wchodziło się pionkiem, były kostki i karteczki z zadaniami. Później okazało się, że te z najtrudniejszymi i najbardziej upokarzającymi były znaczone paznokciem. On widział, ona widziała, ja nie. Najpierw strasznie się zdziwiłam i powiedziałam, że to niesprawiedliwe. Potem było mi przykro. A on stał sobie z boku i miał niezły ubaw. Cały czas.

Podobno każdemu zdarza się coś czego się wstydzi i co by zmienił. I niby wszyscy o tym wiedzą. Są tacy co dają szansę zrozumienia, poprawy, podają rękę, nie oceniają, patrzą czy chcący czy nie. Są inni. Ci pierwsi prawdopodobnie już kiedyś popełnili jakiś błąd i ktoś im zaufał. Drudzy trafili gorzej. Ja zawsze podaję. Nawet gdy mnie zranisz. W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi. Tylko i aż.

Przeraża mnie nieodwracalność, zaciśnięte usta i mokre ciapki na biurku. Moje.

Tablica odjazdów

Dawno temu, kiedy jeszcze byłam miła i grzeczna a mieszkałam oczywiście w Mamutowie, miałam na strychu skrzynkę, w której chowały się Wszystkie Szajby Świata. Skrzynka była całkiem zwyczajna, drewniana, jasna, po twardej marmoladzie w metalowych puszkach, którą kiedyś Zdzich przytaszczył jeszcze ze starej pracy (w nieistniejącym już barze Zodiak) i niezbyt dobrze oheblowana. W związku z tym, w razie bolesnej zadry w którymś z paluchów, miałam dodatkowy powód do potężnego a wszechogarniającego weltszmerzu tak kompatybilnego z moim odśrodkowym stanem ducha i mogłam się ewentualnie umartwić jeszcze bardziej. Gdyby akurat nie wystarczyło mi szajb w skrzynce i potrzebowałabym większej motywacji. A trzeba przyznać, że motywację w burzliwym okresie dorastania miałam nieustającą. Zwłaszcza, że podlotkiem byłam rozemocjonowanym do imentu, na obliczu paskudnym i w związku z tym szanse na zainteresowanie moją osobą kogoś z drugiej strony muru były raczej znikome. A wtedy zapewne głównie na tym zasadzało się moje dziewczyńskie być czy nie być. Mur na wszelki wypadek wybudowałam sobie solidny. Trzymetrowy. W głąb.

Wszystkimi Szajbami Świata mogły być na przykład nietrafione prezenty (jak ten koszmarny ażurowy sweterek od ciotki, który rozmiarem pasowałby chyba na kontener śmietnikowy, albo urocza różowa bluzeczka z moheru (w której tak ślicznie mi było przecież); książki, które mi się kojarzyły (z kimś, z czymś, z sytuacją) albo po prostu były zbyt kiepskie by je komuś darować w ramach porządków; płyty, które dostałam od ludzi, o których chciałam zapomnieć (a też kojarzyły mi się zbyt mocno); listy, do których nie lubiłam wracać. Był tam też jeden zeszyt ze zbioru pamiętników, klasówka z historii z koszmarnie niesprawiedliwą oceną, mój pierwszy w miarę dorosły bohomaz (którym lubił chwalić się Mamut a ja wolałam wówczas raczej obejrzeć podłogę z poziomu piwnicy niż brać w tym udział), kilka zdjęć, karteczka z numerem telefonu i nawet stare dzienniczki uwag. Wszystko co chciałam uprzątnąć ze swego życia ale nie miałam jakoś dotychczas odwagi by to wyrzucić lub zniszczyć. Ani chęci. Bo w gruncie rzeczy wygodnie mi było upchnąć to wszystko w tej symbolicznej marmoladowej skrzynce na strychu. Stwarzało to pozór ładu i spokoju. I odraczało trudne procesy podejmowania decyzji. Jeśli nie likwidowało ich wcale. A przyznać się muszę bez bicia, że procesy podejmowania decyzji musiały kiełkować i zagnieżdżać się we mnie latami, zanim wreszcie zdecydowałam się na jakiś konkretny krok. Najczęściej z przysłowiowym nożem nad dupą czy batem na gardle. Jeden czort. Później na szczęście mi przeszło (nawet zanadto bo poszłam w kolejną skrajność i decyzyjność wyostrzyła mi się jak żyletka) ale wróćmy do sosnowych kiepsko oheblowanych desek.

Nie dokładałam tam nic nowego chyba z dwanaście lat. Jakoś nawet zapomniałam istnieniu skrzynki, w której mieszkają Wszystkie Szajby Świata. Szajby się nie skończyły, a jeśli nawet tamte przeszły to nastały zupełnie nowe, nie ugłaskane i dzikie, tylko prawdopodobnie nauczyłam się radzić sobie z nimi w inny sposób – pomyślałam sobie. Może dorosłam, uodporniłam się jak po szczepionce przeciwko grypie i to bez konieczności weryfikowania kolejnych jesienno-zimowych mutacji. Może już mniej rzeczy jest w stanie mnie dotknąć i poruszyć w moim wnętrzu te struny, które kiepsko nastrojone są i ich dźwięk sprawia ból. A może to była tylko taka dziecinada, takie zaklinanie czasu i jego pochodnych. Może zwyczajnie lubię wracać nawet do tych mniej szczęśliwych i udanych momentów w moim życiu, choćby mi się nawet wydawało, że nie. Wszak to też wspomnienia. Też część mnie. Jakiejś z kiedyś gdzieś. Po jakimś czasie wszystko łagodnieje, spotulnia się, oswaja, wygładza ostre kontury i przestaje uwierać. Może. Kto wie.

Tak sobie myślałam przez pewien czas. A potem uświadomiłam sobie, że w miejscu, w którym teraz mieszkam mam Szufladę. Szuflada jest równie zwyczajna jak skrzynka i nie różni się niczym od innych szuflad w kuchni, tak jak skrzynka nie różniła się prawdopodobnie od innych skrzynek po twardej marmoladzie w metalowych puszkach. No może tylko pozornie. Z wierzchu. Szuflada zawiera głównie podłużny pojemnik na sztućce. I sztućce też są zwyczajne. Ale w jej głębi, za pojemnikiem jest cała masa różnych dziwnych rzeczy. Krawiecki centymetr, tasiemki od prezentu, śrubokręt nie pasujący do żadnej śrubki w moim domu, lodówkowy magnes w kształcie serca, deszczowy pokrowiec od znikniętego_w_niejasnych_okolicznościach wózka, cebulka tulipana, nieporęczne patelniane drewniane szpatułki, foliowy woreczek z guzikami i metalowymi nakrętkami, które skądś kiedyś odpadły ale zupełnie nie wiem skąd i kiedy, karta karmienia noworodka, w której odznaczałam godzina po godzinie kolejne uporczywe próby przystosowania się do roli mamy w czasach, gdy Młody jeszcze zbytnio nie pomagał, znielubiany widelec, nóż z ułamanym czubkiem ostrza, długa łyżeczka koktajlowa, której kompletnie nie umiem używać.

Jak widać nie zmieniłam się aż tak bardzo. Tylko świadomość tego olśniła mnie dopiero teraz.

A co do odjazdów… cóż. Każdy ma jakiś swój sposób na radzenie sobie z prywatnym zespołem Wszystkich Szajb Świata na wielkim tourne po naszym garbie. Ja swoje chowam w bezpieczne miejsce. Gdy za jakiś czas do nich wrócę do większości będę się już tylko uśmiechać. Z lekka pobłażliwie kiwając głową.

Standardowo nie lubię poniedziałków

Film był świetny. Tyle powiem. Mogłam się oczywiście z tym liczyć idąc na czeską komedię ale gdy zobaczyłam, że w Wybiórczej dostał ledwie trzy gwiazdki mignęło mi lekko przed oczyma, że może nie będzie tak fajny jak się nastawiam, że będzie. Był. Po raz kolejny okazuje sie, że lepiej wychodzę gdy ufam własnemu nosowi niż gwiazdkom Wielkich Filmowych Krytykantów. Dwa razy prawie im uległam i prawie nie poszłam i dwa razy byłabym zła. Też prawie. Pierwszy raz był przy ‚Obłędzie’. Drugi teraz, przy ‚Mężczyźnie idealnym’. Ominęłoby mnie coś, co obejrzeć warto.

Dialog przy okazji:

– Zobacz, oryginalny tytuł to ‚Roman pro zena’.
– No… w bardzo dowolnym tłumaczeniu wyszło mi, że Giertych tylko w Czechach mógłby być mężczyzną.

Ale to już byłoby zbyt daleko idące semantyczne nadużycie.

————————————–

W weekend przyjemnie odpoczęłam. Oprawa ta sama co w zeszłym tygodniu + dwa. Bo była i Haluta, i Maciek gospodarz, i Goga ale po pierwsze był też Don Kamillo, syn Gogi a po drugie jej przyjaciółka Papierówka. Obie z Hal zgodnie stwierdziłyśmy w tym samym momencie późno w noc sobotnią a głuchą, że Papierówa jest w dechę babka. Konkretna, z właściwym dystansem, niby twarda a mimo to ciepła i miękka – jak ciasto z kruszonką, no i robi pyszne wafle z nadzieniem ze skondensowanego mleka. Bardzo się cieszymy, że udało się w końcu ją poznać. Bo Gogę w podobny sposób obgadałyśmy już wcześniej, więc teraz się nie liczy. Generalnie strasznie sympatycznych ludzi zna ta Gogenzola. Chyba przyciąga. I Młody się cieszył, i my obie, i gospodarz wyglądał na kontentego. Dziękować nie będę bo musiałabym zahaczyć o matkę Whitney Houston. Było po prostu miło. Ponadto nauczyłam się robić frencz_manikjur a to ciekawe bo nigdy nawet sobie szponów nie umalowałam niczym prócz farby olejnej przy okazji malowania parkanu. Omyłkowo. No dobra, z tym frenczem to tak na duży wyrost, że się nauczyłam ale obiecuję popracować nad techniką. Hmmm. Zabrzmiało jak u seksuologa.

————————————–

Czasami żałuję, że jestem sama. Że nie mogę żartobliwie sobie pomarudzić na jakąś swoją połówkę. Albo choćby ćwiartkę. Że nie spaceruję po parku w towarzystwie innym niż cztery kółka z zawartością. Bądź nie wysyłam na spacer podczas gdy sama mogłabym zrobić pięćset innych, równie potrzebnych albo tych całkiem nieistotnych rzeczy. Albo gdy oglądam w telewizji film i komentuję go w przestrzeń, bez szczególnej nadziei, że ta nagle odpowie, czy się odśmiechnie. Że mam same ciche dni. Że nie złoszczę się o brak esemesa. I nie mam czego zachować w archiwum telefonu. Albo gdy idę kupić kolejną tonę dóbr w supermarkecie i muszę ją wtaszczyć na to moje pierwsze piętro samodzielnie. Podobnie jak wózek, Lokatora, śmieci. Kilka razy dziennie. Że gdy źle się czuję nikt nie zastąpi mnie na etacie matka x 2. Że nie pamiętam kiedy ostatnio miałam czas tylko dla siebie. I gdy strasznie bym chciała jeździć na rowerze i nawet mam na czym i gdzie, albo pójść na aerobik, o czym skrycie marzę od dłuższego czasu… ale zwyczajnie nie mam z kim zostawić Syna. Niby dwa razy w tygodniu wieczorem, na godzinę, ale na stałe. Kino raz w miesiącu to przecież cały skoplikowany system organizacyjny. Co do reszty to już dawno wiem, że mogę chodzić tylko tam, gdzie da się zabrać mój uroczy, gaworząco-gęgający nadbagaż. Niestety sporo rzeczy odpada. Prozaicznie. Ale to duży problem. Chyba nawet większy od samotności i zaniku wielkoformatowych wyznań. Przyzwyczaiłam się. Braki mam bardziej namacalne. Nawet łóżka nie rozkładam. Akurat się mieszczę.

————————————–

Rano w pracy odpaliłam gadulca. Wszędzie opisy. Już wiem, że dla Basi noc była za krótka, Łukasz ciężko pracuje, Wojtek pozwala się namierzyć bez GPS-a, Piotr wyznaje nową filozofię życiową, Aga najchętniej polatałaby nad miastem na miotle, Żorżyka niemiłosiermie wkurzają skrzynkowe ulotki, Agata traci czas, Panna napisała nową notkę na swoim blogu, Aśka non stop słucha Rammstein, Żyrafa się rozeszła i płacze, Bob się zaręczyła i jest szczęśliwa, Wiktor spotkał zjawiskową blondynkę albo ufarbował się na wściekle samobójczą platynę, Magda znów siedzi sama w firmie i dłubie w zestawieniach, Kasia zastanawia się nad upływającym czasem ale z drugiej strony cieszy ją popularność, Karol zapomniał telefonu, Gruszka siedzi na obczyźnie i tęskni, Ania lubi wszystko zrobić sama, Monika kupiła sobie płaszcz, Ewa je na obiad tagliatelle ze szpinakiem, Ziuta marzy o dzikim seksie gdzieś na końcu świata a Tomek już czeka na kolejny weekend.

Wszystko już wiem. Nawet nie muszę do nikogo pisać.

Ostatnio

Ostatnio dostałam pierścionek. Nie zaręczynowy i nie osobiście a z drutu i koralików zielonych i za pośrednictwem poczty ale też śliczny. Dodatkowego uroku dodaje mu fakt, że przysłał się do mnie w pudełku po rajstopach. Urocze. Doprawdy.

Dostałam też dwa tiszerty, co to ongiś koszulkami bywały. Oba czarne z różnymi kolorowymi wariacjami. Jeden ma z przodu napis ‚ich bin schizopchren’. Z tyłu zaś znajduje się ‚ich auch’ i już go kocham. Drugi jest z trasy koncertowej Kultu, więc tu miłość jest już jakby implikacją. Nie widzę inaczej.

Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.
Nim zejdzie mgła, zanim żar i blask poranka.
Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.
A w dolinie chłopak dziewczynie warkocz ściął.

W lodówce znalazłam zamrożony kiełek bambusa. Leżał sobie w kącie zamrażalnika i wyglądał na bardzo smutnego. Może dlatego, że odkąd tu mieszkam nigdy nie jadłam kiełków bambusa. I nie przypominam sobie abym miała taki zamiar. Ciekawe. Hmmm… chyba czas odmrozić lodówkę.

W pralce za to znalazłam zabawki Lokatora. Nauczył się ją otwierać, wrzucać to co uzna za stosowne i zamykać. Jak zacznie sortować pranie kolorami zacznę się niepokoić o jego dzieciństwo. Chyba za szybko mijają te kolejne etapy w drodze do dorosłości. Albo ja nie nadążam. Ponadto obawiam się, że nauczyłam Syna aportować. Tak jakoś mimochodem. I jeszcze nie wiem czy mam być dumna czy bać się Pogotowia Animals. Pytam ‚gdzie jest piłeczka? przynieś piłeczkę’… i przynosi. Bywa, że w zębach. Jak się ociepli muszę wypróbować w parku z koszykamki piknikowymi. Żadnego nie mamy.

Młody co prawda nie mówi jeszcze nic sensownego poza ‚papa’ i takimi tam swoimi zlepkami zgłosek (‚baba’, ‚dadu’, ‚bam’, ‚bach’ i pokrewne pomijam) i nie mamuje już do mnie niestety (cóż, odwidziało Mu się) ale przyznaję, że ma inne, zaskakujące umiejętności. Wczoraj na przykład wcięło mnie w fotel gdy podczas dwójkowej emisji ‚Oratorium wrześniowego’ przy Hance Skrzypaczce bez bardonu podszedł do sprzętu i… pogłośnił sobie. Tak zwyczajnie, jakby to robił od zawsze. Po czym spokojnie powrócił do kiwania się w rytm smyczków nad klockami. Zeszłam z wrażenia.

Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.
Z połonin szal, płaszcz z pól i maki z wianka.
Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.
A w dolinie chłopak dziewczynie warkocz ściął.

Dochodzę do wniosku, że im później się kładę spać i wcześniej wstaję, tym bardziej nie czuję różnicy w samopoczuciu. I tak ciągle łażę wściekle niewyspana. Odważny wniosek. W efekcie przynajmniej mogę sobie poczytać do późna (lub też do wczesna – w zależności od punktu widzenia) książkę rozgrzeszając się w myślach za to, że jeszcze nie śpię. Rano i tak w głowie będę miała wielką dziurę. Niezależnie od grubości ryby. Zniknie gdy przestane ziewać.

Zasnęłam w kontaktach. Znaczy nie, że gniazdkach elektrycznych, raz w jednym raz w drugim, bo nawet palec by mi się nie zmieścił, ino w szkłach kontaktowych. Zbudził mnie w okolicach trzeciej gwałtowny ból gałek. Akurat śniło mi się, że Źle Wychowany Książę kazał mi za nieposłuszeńśtwo (phi) mrugać przed siedem lat i chyba właśnie zbliżało się warunkowe. Nie skorzystałam bo się obudziłam. Po wydłubaniu siuwaksów spod powiek wyglądam jak królik. I tak też się czuję.

Jestem trochę przyślepawa dziś ale liczę, że do wieczora mi przejdzie. Podobnie jak aparycja gryzonia. Bo wybieram się do kina. A potem obligatoryjnie muszę nawiedzić koleżankę Anię, która zawezwała już odpowiednie wsparcie co by jej się parapety nie rozeschły. Jak można odmówić pomocy? No, nie wypada po prostu. Cóż, dawno nie byłam. Ani w kinie ani na parapetówce. Towarzyszyć mi będzie bardzo sympatyczny kolega i zamierzam nie wracać do domu przed północą. Z tego Kopciuszka to była strasznie głupia pinda.

Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.
Nim pożar ust, nim spali się dłoń kochanka.
Zatańczy Hanka. Zatańczy Hanka.

Próbuję nie zauważać faktu, że bardzo sympatyczny kolega jest dobre siedem lat młodszy ode mnie. Ale wątków rodem z telenoweli nie będzie. W końcu nie pierwszy raz idziemy razem pogapić się w ekran. Choć nie ukrywam, że czasem mi oko lata. W prawo. I jedną nóżkę mam jakby bardziej.

I oczywiście, że nie mam co na siebie włożyć. Poszłabym w samym prześcieradle. Ładne mam. Ale ma padać śnieg z deszczem. A ja nie mam parasola.

Też mi kurde jesień.

A w dolinie chłopak dziewczynie warkocz ściął.

Kulinarnie, na życzenie Wiosny

To dwie z wielu rzeczy, które przyrządzam gdy na gotowanie mam mało czasu, czyli z reguły, a wtrząchnąć by coś trzeba było za to w lodówce niespecjalnie bogaty asortyment.

Sałatka z tuńczyka:

– dwie puszki tuńczyka w sosie własnym,
– dwie puszki kukurydzy (dobrej, sprawdzonej),
– puszka czerwonej fasolki Kinley,
– trochę żółtego sera (może być morski, podlaski, tylżycki),
– majonez dekoracyjny Winiary (konkretnie, bo akurat ten do sałatek najlubię),
– sól, czarny pieprz.

W przepastnym archiwum jest gdzieś notka o tym jak podawałam Mamutowi przepis na tę sałatkę ale nie jestem wiśnia i macie jeszcze raz. Wszystko dzieje się w jakiejś dużej misce, obsada podana. Tuńczyka odsączyć, rozdziabać widelcem, kukurydzę odsączyć, nie rozdziabywać, wsypać do tuńczyka, fasolę umyć pod zimna wodą, osuszyć z grubsza papierowym ręcznikiem, dosypać do reszty towarzystwa. Już jest wesoło, więc kroimy w kostki żółty ser i dodajemy do imprezy. Jeszcze tylko ze trzy-cztery łyżki majonezu (jak kto lubi), szczypta soli, nie szczypta pieprzu, półgodzinne spa w lodówce, a potem już bą-apetit i takie tam.

Kurczak z pieczarkami i ryżem w sosie serowo-topionym:

– nieduży kurzy cyc,
– kilkanaście pieczarek,
– ryż,
– ciut masła,
– czosneczek, imbir (opcjonalnie),
– serek topiony.

Ryż to ryż – wiadomo jak ugotować. Cyca kroimy na paseczki, nacieramy czosneczkiem i imbirem, podsmażamy krótko (!) na maśle, na małym ogniu oczywiście, dodajemy posiekane w plasterki pieczary, dusimy ozięble i pod przykryciem podsypując co jakiś czas to soli to pieprzu (ze szczególnym uwzględnieniem pieprzu bo z solą to oszczędnie), gdy pieczary zmiękną, dodajemy topiony serek i rozprowadzamy aż zmieni się w sos. Teraz tylko wystarczy wsypać trochę ryżu, zmieszać i już mamy średniej urody ale za to wspaniałą w smaku paciajkę. Smaczna jest też mutacja z zielonym groszkiem. Nie lubiący paciajek mogą pominąć etap mieszania i nałożyć sobie wszystko na talerz oddzielnie. Też będzie dobre.

I bonus.

Kiedy czasu nie mam wcale, jestem na ten przykład w pracy i mam ochotę zjeść coś innego niż kanapkę, robię sobie to…

Sałatka krabowa:

– paluszki surimi (zmrożone),
– zapuszkowany zielony groszek,
– kwaszony ogórek (albo dwa),
– majonez, sól, pieprz.

Paluszki wystarczy zalać wrzątkiem z czajnika i po chwili są gotowe. Odcedzić. Pokroić je na trzy, dodać groszku (odsączonego ofkurs), wkroić ogórka, dodać majonezu, soli, pieprzu i tyle. Podjadam co chwila.

A ogólnie to dzień dobry 🙂
Idę na kawę.