Tablica odjazdów

Dawno temu, kiedy jeszcze byłam miła i grzeczna a mieszkałam oczywiście w Mamutowie, miałam na strychu skrzynkę, w której chowały się Wszystkie Szajby Świata. Skrzynka była całkiem zwyczajna, drewniana, jasna, po twardej marmoladzie w metalowych puszkach, którą kiedyś Zdzich przytaszczył jeszcze ze starej pracy (w nieistniejącym już barze Zodiak) i niezbyt dobrze oheblowana. W związku z tym, w razie bolesnej zadry w którymś z paluchów, miałam dodatkowy powód do potężnego a wszechogarniającego weltszmerzu tak kompatybilnego z moim odśrodkowym stanem ducha i mogłam się ewentualnie umartwić jeszcze bardziej. Gdyby akurat nie wystarczyło mi szajb w skrzynce i potrzebowałabym większej motywacji. A trzeba przyznać, że motywację w burzliwym okresie dorastania miałam nieustającą. Zwłaszcza, że podlotkiem byłam rozemocjonowanym do imentu, na obliczu paskudnym i w związku z tym szanse na zainteresowanie moją osobą kogoś z drugiej strony muru były raczej znikome. A wtedy zapewne głównie na tym zasadzało się moje dziewczyńskie być czy nie być. Mur na wszelki wypadek wybudowałam sobie solidny. Trzymetrowy. W głąb.

Wszystkimi Szajbami Świata mogły być na przykład nietrafione prezenty (jak ten koszmarny ażurowy sweterek od ciotki, który rozmiarem pasowałby chyba na kontener śmietnikowy, albo urocza różowa bluzeczka z moheru (w której tak ślicznie mi było przecież); książki, które mi się kojarzyły (z kimś, z czymś, z sytuacją) albo po prostu były zbyt kiepskie by je komuś darować w ramach porządków; płyty, które dostałam od ludzi, o których chciałam zapomnieć (a też kojarzyły mi się zbyt mocno); listy, do których nie lubiłam wracać. Był tam też jeden zeszyt ze zbioru pamiętników, klasówka z historii z koszmarnie niesprawiedliwą oceną, mój pierwszy w miarę dorosły bohomaz (którym lubił chwalić się Mamut a ja wolałam wówczas raczej obejrzeć podłogę z poziomu piwnicy niż brać w tym udział), kilka zdjęć, karteczka z numerem telefonu i nawet stare dzienniczki uwag. Wszystko co chciałam uprzątnąć ze swego życia ale nie miałam jakoś dotychczas odwagi by to wyrzucić lub zniszczyć. Ani chęci. Bo w gruncie rzeczy wygodnie mi było upchnąć to wszystko w tej symbolicznej marmoladowej skrzynce na strychu. Stwarzało to pozór ładu i spokoju. I odraczało trudne procesy podejmowania decyzji. Jeśli nie likwidowało ich wcale. A przyznać się muszę bez bicia, że procesy podejmowania decyzji musiały kiełkować i zagnieżdżać się we mnie latami, zanim wreszcie zdecydowałam się na jakiś konkretny krok. Najczęściej z przysłowiowym nożem nad dupą czy batem na gardle. Jeden czort. Później na szczęście mi przeszło (nawet zanadto bo poszłam w kolejną skrajność i decyzyjność wyostrzyła mi się jak żyletka) ale wróćmy do sosnowych kiepsko oheblowanych desek.

Nie dokładałam tam nic nowego chyba z dwanaście lat. Jakoś nawet zapomniałam istnieniu skrzynki, w której mieszkają Wszystkie Szajby Świata. Szajby się nie skończyły, a jeśli nawet tamte przeszły to nastały zupełnie nowe, nie ugłaskane i dzikie, tylko prawdopodobnie nauczyłam się radzić sobie z nimi w inny sposób – pomyślałam sobie. Może dorosłam, uodporniłam się jak po szczepionce przeciwko grypie i to bez konieczności weryfikowania kolejnych jesienno-zimowych mutacji. Może już mniej rzeczy jest w stanie mnie dotknąć i poruszyć w moim wnętrzu te struny, które kiepsko nastrojone są i ich dźwięk sprawia ból. A może to była tylko taka dziecinada, takie zaklinanie czasu i jego pochodnych. Może zwyczajnie lubię wracać nawet do tych mniej szczęśliwych i udanych momentów w moim życiu, choćby mi się nawet wydawało, że nie. Wszak to też wspomnienia. Też część mnie. Jakiejś z kiedyś gdzieś. Po jakimś czasie wszystko łagodnieje, spotulnia się, oswaja, wygładza ostre kontury i przestaje uwierać. Może. Kto wie.

Tak sobie myślałam przez pewien czas. A potem uświadomiłam sobie, że w miejscu, w którym teraz mieszkam mam Szufladę. Szuflada jest równie zwyczajna jak skrzynka i nie różni się niczym od innych szuflad w kuchni, tak jak skrzynka nie różniła się prawdopodobnie od innych skrzynek po twardej marmoladzie w metalowych puszkach. No może tylko pozornie. Z wierzchu. Szuflada zawiera głównie podłużny pojemnik na sztućce. I sztućce też są zwyczajne. Ale w jej głębi, za pojemnikiem jest cała masa różnych dziwnych rzeczy. Krawiecki centymetr, tasiemki od prezentu, śrubokręt nie pasujący do żadnej śrubki w moim domu, lodówkowy magnes w kształcie serca, deszczowy pokrowiec od znikniętego_w_niejasnych_okolicznościach wózka, cebulka tulipana, nieporęczne patelniane drewniane szpatułki, foliowy woreczek z guzikami i metalowymi nakrętkami, które skądś kiedyś odpadły ale zupełnie nie wiem skąd i kiedy, karta karmienia noworodka, w której odznaczałam godzina po godzinie kolejne uporczywe próby przystosowania się do roli mamy w czasach, gdy Młody jeszcze zbytnio nie pomagał, znielubiany widelec, nóż z ułamanym czubkiem ostrza, długa łyżeczka koktajlowa, której kompletnie nie umiem używać.

Jak widać nie zmieniłam się aż tak bardzo. Tylko świadomość tego olśniła mnie dopiero teraz.

A co do odjazdów… cóż. Każdy ma jakiś swój sposób na radzenie sobie z prywatnym zespołem Wszystkich Szajb Świata na wielkim tourne po naszym garbie. Ja swoje chowam w bezpieczne miejsce. Gdy za jakiś czas do nich wrócę do większości będę się już tylko uśmiechać. Z lekka pobłażliwie kiwając głową.

2 uwagi do wpisu “Tablica odjazdów

  1. ja swoje chowam do szuflady w biurku. I do takiej jednej tekturowej torebki. I do niebieskiego pudła. I jeszcze gdzieś. Nie pamiętam. Kiedyś to wszystko wywalę na wielki stos i podpalę. Najprawdopodobniej.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do hal Anuluj pisanie odpowiedzi