Wietrzniaki i meduzy

Weekend był klasycznie nudny. Wolny piątek wykorzystałam na latanie na miotle po lekarzach i rozmaitych urzędach do spraw, więc klasyczna nuda jawiła mi się jako upragniona i wytęskniona oaza. W końcu ile razy na dobę możemy powtórzyć pesel? I adres zamieszkania? I tłumaczyć dlaczemu różni się i to znacznie od adresu zameldowania. Kurza melodia, niech się Paniusia ze mną wybierze do Mamutowa to Paniusia zobaczy czemu wynajmuję zamiast mieszkać tam gdzie meldowali. Tylko uprzedzam, żeby nie było grymasów, nie każdy ma swoje przepisowe dwa metry na głowę. Czasem jest półtora na resztę ciała i też się żyje. I się nie marudzi.

Mamut dostał pocztą wypowiedzenie. Nagle, bez zachowania stosownego okresu, pocztą. Umotywowane brakiem zaufania pracodawcy do pracownika. Brakiem też nagłym bo dotychczas zaufanie było. A wydawałoby się, że będąc na chorobowym jest się prawnie chronionym. Albo, że do biegania ze ścierą po szkolnej szatni nie jest potrzebne nic poza wiadrem z wodą. Pani z PIP-u poleca wysłać pismo. Poza tym zawsze są jeszcze sądy pracy. Prawda jakie to proste? Tylko Mamut dziwnie smutny. Bo przecież przed pójściem do szpitala i praca była i zaufanie i wszystko. A teraz nic. Nie wie czy napisze pismo. Z poprzednim pracodawcą wygrała w sądzie pracy i co? I nic. Tylko buty, co były niewygodne, rozchodziła. Na zachodzie bez zmian.

W nocy śniło mi się jezioro. Było skute lodem choć temperatura powietrza sugerowałaby początek lata. Stąpałam niepewnie po grubej tafli i obserwowałam jak pod spodem kłębią się tłuste, ciemne ryby. Pod moimi stopami lód parzył i skwierczał a ja tylko zastanawiałam się czy ryby słyszą moje myśli. Nie wiem czego bałam się bardziej – tych ryb czy lodowatej wody. Przecież nie umiem pływać.

Obudził mnie płacz Igora. Płakał przez sen. Zupełnie jakby śniło Mu się coś złego.

Do rana przytulałam Go pod kocem wsłuchując się w spokojny oddech. Poprzedniej nocy też nie spałam. Małego bolał brzuch i upojne godziny spędziłam na zaparzaniu i studzeniu kopru włoskiego. Opcjonalnie. Z niewyspania powróciłam do czytania książek. Naszły mnie chęci na czytanie Irvinga. Zaraz potem pojawił się żal… że nie posiadam.

Ponoć nie można tęsknić za czymś czego się nigdy nie miało, nie doświadczyło. I ponoć nie da się odczuwać braku w miejscu, które zawsze było puste. Zupełnie nie wiem dlaczego bo mnie często zdarza się tęsknić do rzeczy, których nigdy nie robiłam i osób, których prawdopodobnie nigdy nie poznam. Dlatego też specjalnie nie zdziwiła mnie przemożna chęć zaznajomienia się z panem Irvingiem, z którego twórczości znam ledwie tytuły. I to też kilka.

W sobotę wybraliśmy się z Pablosem na spacer. W parku rządziły wietrzniaki a Lokator radośnie piał w Orlando Brumie do biało-czerwonych słupków. Wietrzniaki to takie stworki, których nie widać ale na pewno są. Tylko one potrafią tak złośliwie zrzucić czapkę albo zawiać nam włosy na twarz dokładnie w momencie, w którym wgryzamy się w soczystą brzoskwinię. Biało-czerwone słupki zaś służą do uskuteczniania pomiędzy nimi wyścigowych slalomów wózkowych, na które Mamut, czyli ja, nigdy nie ma siły, a które wujek Pablos od czasu do czasu Lokatorowi funduje. Jeśli rozdziaw ludzkiej szczęki jest wprost proporcjonalny do współczynnika szczęśliwości, rozważam możliwość przeprowadzki na przyszpitalny parking, gdzie owe słupki zamieszkiwać zwyczajne.

Przy okazji parkowych rekreacji obserwowaliśmy ukradkiem olbrzymi dźwig, z którego dwóch panów w koszulkach zwykło zrzucać weekendowo przygodne ofiary bungee-jumping’u. Niestety tylko jednego śmiałka udało nam się zoczyć a to też bez entuzjazmu bo nie wrzeszczał, nic z siebie nie wydzielał i paskudnie solidnie był przypięty bo nawet odpaść nie chciał. Choć targało nim porządnie w górę i w dół jeszcze parę razy zanim jego stopy ponownie powitały ukochaną siostrę grawitację. Więcej chętnych nie było.

Spragnieni mordu i widoku krwi przezornie nie poszliśmy słuchać wojskowej orkiestry dętej, której rozstroje dochodziły naszych uszu uparcie i z daleka. Jeszcze byśmy kogoś walnęli jaką trąbą. Za to zachwyciliśmy się z Pablosem (och, romantyzm po prostu w pełnym rozkwicie) pobliskim domem spokojnej starości. Jeśli uda mi się zestarzeć prawdopodobnie będę żałować, że nie jestem zasłużonym pracownikiem budownictwa. Za taki widok z okna jednoosobowego pokoju i park na własność mogłabym dać się posiekać do obiadu. W talarki.

Niedzielę strawiłam na turlaniu się z Młodym po podłodze, chlipaniu w mankiet na filmie (chlipaniu z bezsilności bo nadal mam zrypany odtwarzacz i oglądam metodą stop-klatka), trawieniu tego co zjadłam i ogólnie pojętych wygibasach kanapowych. W tak zwanym międzyczasie zdążyłam znienawidzić Strucla za borowanie w ścianie otworów na wystawę plastyczną w antyramach chyba, opierdzielić go równo z sufitem za kopcenie papierochów pod moim oknem i pokochać za wyniesienie śmieci. Bo wystawiłam do wyniesienia olbrzymi wór na wycieraczkę. Swoją. I on zniknął. Wór, nie Strucel rzecz jasna. Nikogo innego jak Strucla właśnie nie podejrzewam o nagłą kradzież zużytych pampersów o ładunku niezłej biologicznej bombki. Chyba, że mu capiło nieziemsko spod drzwi wejściowych i tylko dlatego wyniósł. Tak czy siak hekatomby nie będzie, towar został wyniesiony, mieszkańcy kamienicy pożyją jeszcze czas jakiś. A Struclowi gratulujemy odwagi.

Dziś do pracy udało mi się nie zaspać. Prawdopodobnie tylko dlatego, że nie spałam już od czwartej. Zastanawiam się, jadąc porannym tramwajem, jak długo da się nie dosypiać zanim organizm powie nam głośne brzdęk a powieki zaczną marzyć o zrośnięciu. Albo zanim kogoś nie ukatrupimy zardzewiałym szpadlem. Wszak długotrwały brak snu generuje agresję. Tylko co poradzić gdy ten brak snu to wcale nie przez Lokatora, który śpi jak anioł. Ani przez ‚godzinę piątą minut trzydzieści’ wyśpiewywane pieprzowymi głosami pod oknem bo i do tego od czasu do czasu zdążyłam się przyzwyczaić. Ani nawet nie przez budzik co za głośno tyka. I cienie na ścianie.

Mam stanowczo za dużo myśli i za małą głowę. I za jasny księżyc w samym oknie. Jasny, pełny. Idealny. Jak kształt kuli.

Zaraz potem z zamyśleń wyrywa mnie widok metalowej konstrukcji z gigantyczną bańką na szczycie. Wygląda toto jak statek kosmiczny z epoki wczesnego Gierka. Albo późnego Gomułki. Myślę, że gdybym była dzieckiem, strasznie chciałabym sprawdzić co jest w środku. I prawdopodobnie by mi się to udało choć nie jestem pewna czy miałabym wtedy szansę na dorosłość. Wygląda na mało bezpieczną i przywodzi na myśl raczej sceny z ‚Dark Water’ niż z placu zabaw. Mijamy się spojrzeniami zawsze w tym samym miejscu – przystanek przed dawnym dworcem. Niedawno ktoś całą konstrukcję pomalował kolejną warstwą żółto-burej farby a na bańce umieścił czarną czcionką napis. W końcu się poznałyśmy.

Na imię jej Meduza.

4 uwagi do wpisu “Wietrzniaki i meduzy

  1. chyba wiem o czym mówisz, o takiej żółtej łodzi podwodnej, prawda? 😀 a księżyc w pełni był kilka dni temu, co nie przeszkadza mu świecić pełną mocą również na moją podłogę 😉

    Polubienie

  2. na łódź podwodną to toto jest stanowczo za małe, na baniak na wodę za duże… no i ma tyle dodatkowego żelastwa, że sama nie wiem do czegóż to służyć może

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Bajka Anuluj pisanie odpowiedzi