Zły pies

No to sobie wykrakałam. Tylko na wronę to stanowczo za dużo ważę i jakoś mi się nie uśmiecha na gałęzi wysokości dziesiątego piętra wsadzać sobie głowę pod pachę. Ale wykrakać wykrakałam.

Bo ostatnio chodziłam i marudziłam pod nosem, że tylko pranie, pranie i pranie robię. I czasem jeszcze masę innych rzeczy ale żadną z nich nie jest tajlandzki masaż ani rebusy i szarady z nieznajomym w alkowie, więc jakby mało inspirujące są. No to sobie wykrakałam i mam. Pralka kaput, ja kaput – kogoś kurka siwa muszę rozstrzelać. Lokatora mi nie wypada, więc proszę o zgłaszanie swoich ochotniczych kandydatur pod wiadomym adresem. Znaczki skarbowe nie są wymagane. Pralkę uruchomiłam jak zwykle, hobbystycznie już, przed dobranocką. Kotłowało się w niej, kotłowało i bździło, potem zgrzytnęło, sapnęło i umilkło. Szybko o odgłosach kuchennych zapomniałam gdyż albowiem Obywatel, który akurat jest w fazie ćwiczenia baletu przy stole, pierdutnął na ziemię z łoskotem. Bo rączki Mu się puściły temu Obywatelu. Ryk, kwik i zgrzytanie. Ogólny melanż niezbyt korzystny – jak mój osobisty biomet ostatnio – bo Ludzki już był wrócił ze żłobka z nowym guzem – imponująco rozległym, podsiniałym i ze szramą w sam guza poprzek. No po prostu oaza spokoju ze mnie, że nie zeszłam na zawał do piwnicy.

Szybko odwróciłam uwagę Ryczy’ego Martina od szczególnych odmian rozpaczy z okazji tak dotkliwego upadku i ogólnych światem rozczarowań ukazując Mu jednen z Przedmiotów Absolutnie Zakazanych a jednocześnie co za tym idzie Absolutnie Pożądanych. Pierwszym z takich przedmiotów jest pilot do telewizora (który ostatnio tak skutecznie schowałam przed Młodym, że sama znalazłam go dopiero po trzech dniach), drugim – telefon komórkowy a trzecim gazeta. Dzieć zobaczył gazetę i z miejsca zapomiał o swym cierpieniu. Z właściwym sobie rozdziawem paszczy kontemplował zawartość dziennika wydzierając tu i ówdzie całkiem spore jego fragmenty. Nic to – pomyślałam sobie – pewnie i tak nic ciekawego w nim nie było. Wydarzeń całą masę mam we własnym nudnym życiu, od polityki dostaję czkawki i zgagi a pogoda jaka jest to widzę za oknem. Brawo Synu za selekcję naturalną.

Tu nastąpił czas, dramatyczny w swym dziejowym wydźwięku, w którym przypomniałam sobie o pralkowych odgłosach i pobiegłam do kuchni z nadzieją, że to mi się tylko wydawało i programator właśnie znajduje się w fazie ‚czyściutkie i pachnące gotowe do wyjęcia’. Dupa sałata. Nie dość, że nie był w żadnej fazie – chyba, że R.E.M. – to jeszcze w ogóle nic się nie działo. Nic, pustka, null. Zero diodek, alarmów czy dobrych skrzatów z kierunkowskazami. Najpierw bardzo przezornie zajrzałam do podzlewowej szafki gdzie znajduje się jeden koniec gumowego węża pralkowego (drugi koniec znajduje się w pralce i na szczęście pozostaje w niej z reguły do końca świata i o jeden dzień dłużej) czy aby ten koniec sie od odpływowej rury nie odłączył był niechybnie i właśnie zalewa mi podłogowy światopogląd. Ale nie, spoko i ogólny luz_maryja. Obmacałam pralkę, zajrzałam do szufladki i pogłaskałam ją czule po obudowie: ‚no… działaj miła praleczko’. Nadal nic. Na szczęście nie przyszło mi do głowy otwieranie bębna, gdyż wewnątrz tkwiło niezłe bajoro i jakoś niespecjalnie chciałabym z nim zapoznawać najbliższe otoczenie. Potem mnie olśniło i zaczęłam majstrować przy pokrętle. Tu zastopowałam, tam przekręciłam, pogrzebałam paluchem, potem wzięłam na pomoc widelec i grzebałam widelcem a na koniec wystartowałam. Znaczy ustawiłam start, bo nie żeby pralka ten start zrobiła. Pralka pozostawała niewzruszona. A pranie tkwiło spokojnie dalej w metalowym brzuchu i moczyło się drugą godzinę. Dalej niestety nie miałam czasu się z pralką bawić w ‚Baba Jaga Widzi’ bo Młody się gazetą zniecierpliwił i żądał uwagi. Kategorycznie. Zostawiłam więc pranie samemu sobie i poszłam do Syna. I jakież było moje zdziwienie gdy po niespełna minucie znów coś zgrzytnęło, prychnęło, szczęknęło i… pralka zaczęła działać. Doprawdy nie wiem czy to jakiś matrix tak długo szukał odpowiedniej tabletki czy też mój geniusz objawia się z takim opóźnieniem. Bo z całą pewnością musiałam czegoś dotknąć. Tylko za diabła nie wiem czego i czym.

No nic – trzeba się pogodzić z tym, że mam ręce, które leczą. Albo widelec, który leczy.

A złego psa widziałam dzisiaj w porannym metrze. Na koszulce u pewnego długowłosego indywiduum o bliżej niezidentyfikowanej płci. Na końcu smyczy trzymał go miły w usposobieniu Azorek, który na żółtej obroży miał wykaligrafowane: ‚dobry pan’.

Nie mogłam się nie uśmiechnąć.

3 uwagi do wpisu “Zły pies

Dodaj komentarz