Nie lubię poniedziałków

Zwłaszcza tych pourlopowych dopiero_co. Dlatego właśnie urlop przedsięwzięłam do poniedziałku włącznie. Żeby sobie odpocząć, dojść do siebie, bo przecież wróciliśmy do domu po północy.

Tu nie wypada nie wspomnieć o dodatkowym lokatorze w naszej lokatorskiej wspólnocie z Młodym. Bo dodatkowy lokator – nazwijmy go umownie Ósmym Pasażerem – objawił się nagle i znikąd. Znaczy z plecaka nie znikąd ale po kolei. Wróciliśmy po godzinie duchów i siły miałam akurat na tyle żeby Lokatora rozdziać, zrobić Mu kaszę i położyć spać. Zresztą i tak odpadł już w okolicach dziewiątej jakby kto mu odłączył zasilanie, więc akurat ostatnia czynność do trudnych nie należała. Jakby. Potem zaczęłam rozpakowywać bagaże ale w połowie plecaka zorientowałam się, że sukienki usiłuję wepchnąć do kuchennej szafki na talerze, więc dałam sobie spokój i po szybkim prysznicu usnęłam w drodze do łóżka. Spotkania z poduszką już nie pamiętam ale pamiętam, że obudził mnie dziwny szelest. Szelest był dziwny bo dochodził z głębin mojego plecaka porzuconego bezceremonialnie w kącie przedpokoju. Godzina też była dziwna. 3.50. Oszołomiona zdziwieniem podkradłam się do plecaka i chwyciłam jeden z sandałów leżących tuż obok. Tak, wiem, że najpierw powinnam się przestraszyć a następnie drżacymi dłońmi wystukać numer policji by drżącym głosem poinformować operatora o grożącym mi niebezpieczeństwie. Ale po pierwsze nie jestem pewna czy w tym stuleciu zdołałabym się połączyć z operatorem i nie zejść słuchając automatycznego powitania, że ‚proszę czekać’ tysiąc pięćset razy, po drugie zaś mało prawdopodobne by operator przejął się tym, że mi coś szeleści w plecaku. Plecak niby byczy ale w końcu jaki złoczyńca może być na tyle mały by się tam zmieścić i na dodatek mi czymkolwiek zagrozić. Chyba finką. Albo grzałką do wody. Całe 230V. Cie choroba. Chwyciłam więc ten nieszczęsny sandał i zaczaiłam się. Po chwili stwierdziłam, że może być mi cokolwiek ciemno a do sąsiada z naprzeciwka nie mam numeru żeby zadzwonić i poprosić go o włączenie światła. Zresztą mógłby nie zrozumieć powagi sytuacji. W pokoju spał Igor, więc zacisnęłam plecak u wlotu i ostrożnie przeciągnęłam go do kuchni. Tam światło i kafelki na wypadek gybym miała kogoś zabić. Choć tym sandałem to mogłoby stanowić wyczyn nie lada. Ale w sumie jak kto mnie budzi o tak dramatycznej porze i śmie szeleścić mi w plecaku to może się liczyć z najgorszym. Z takimi wyzwaniami także.

Ósmy Pasażer najwyraźniej się nie liczył bo wylazł. Wylazł i z miesca się przestraszył. A raczej przestraszyła. Bo to myszka była. Albo myszek, nie wiem – słabo się znam na gryzonich płciach a o sekserkach to wiem tylko tyle, że w robią w biznesie drobiarskim i chyba do tego się ograniczają. Grunt, że wylazł ten Ósmy Pasażer i przestraszyliśmy się oboje jednocześnie. Z tym, że ja jakby nieco mniej bo złapałam Ósmego za ogon. Miałam przywalić sandałem ale jakoś synchronizacja ruchów mnie się posypała i ten ogonek chwyciłam. Mysz oczywiście z przestraszenia wyszła błyskawicznie (w przeciwieństwie do mnie) i usiłowała wspiąć się na rękę co to ją zniewoliła bezczelnie i w niewygodniej pozycji głową w dół trzymie ale zamachałam nią parę razy i nie bardzo mając pojęcie co teraz zrobić… wyrzuciłam ją przez okno. Znaczy sama wypadła jak ten jej ogon puściłam. Zmartwiałam. Nie wiem czy bardziej byłam poruszona faktem, że stoję w koszulce i gaciach pośrodku kuchni rozkraczona nad plecakiem, z jednym sandałem uniesionym w dłoni we wciąż mocnym uścisku, drugą dłonia nadal przyszczypując powietrze za niewidzialny mysi ogon i wgapiam się w otwarte okno, czy tym, że właśnie wyrzuciłam Ósmego Pasażera z pierwszego piętra. Nigdy jakoś nie pałałam przesadną sympatią do myszy (ba, ja ich nawet nie lubię bo straszne szkody robią) ale za tą pognałam na dół. Tak jak stałam. Przeszukałam dokładnie chaszcze podokienne i okoliczny trawnik ale nigdzie nie natknęłam się na ciało Ósmego. Musiał szczęśliwie zwiać. W mieszkaniu pieczołowicie rozpakowałam wszystkie torby i dokładnie wytrzepałam każdą z nich. Innych dodatkowych lokatorów nie stwierdzono a plecak obejrzałam i nigdzie nie dostrzegłam żadnych zniszczeń. Potem poszłam spać po raz drugi i ostatni tej nocy. A raczej tego poranka. Mówcie co chcecie ale nie takiej pamiątki z wakacji się spodziewałam.

Poniedziałek miałam strawić w domu na przystosowywaniu się do życia w mieście i nawału pracy od wtorku. Miałam. Bo strawiłam oczywiście na dalszym rozpakowywaniu tego co spakowane wydobyłam z toreb, sprzątaniu tego co zakurzone i w nieładzie zastałam w mieszkaniu, zapełnieniu pustej i głuchej lodówki masłem, wędliną i pomarańczowym napojem gazowanym o smaku dawnego ptysia, próbach okiełznania Lokatora uczepionego chyba wszystkich mebli na raz i zawzięcie usiłującego zrzucić na siebie telewizor plus stertę gazet (poukładanych chronologicznie), których już chyba nigdy nie dam rady przeczytać. Zrobiłam też ze trzy prania i gruntowne odgruzowanie łazienki.

[Nawiasem mówiąc łazienka wygląda nieźle. Dziwacznie i z lekka psychodelicznie ale nieźle. Albo jestem taka wyluzowana po tych wakacjach.]

W samą porę. Bo w południe radio nadało hejnał z wieży Mariackiej, kran zaś wydał z siebie głuchy syk, następnie lekki pomruk i tyle. Można było powiedzieć wodzie adios. Zanim wkurw osiągnął apogeum, wsparłam się na umywalce, wejrzałam w lustrze w purpurowe oblicze Potwora Nie Matki i pooddychałam do dziesięciu. Młody akurat obgryzał dywan witając się z nim po taaakiej rozłące, więc był stosunkowo bezpieczny. Czego nie można powiedzieć o dywanie. Ale nic. Zbiegłam na dół niemal spadając w tych moich japonkach rozklekotanych pourlopowo i patrzę. Patrzę i nic nie widzę. Obejrzałam dokładnie drzwi wejściowe od góry do dołu, zbadałam murek tuż obok i ściany przy wejściu do klatki schodowej, w przypływie nadgorliwości obwąchałam nawet domofon i gablotę z listą lokatorów – pusto. Ani widu jakiejkolwiek kartki z informacją. Nawet graffiti cieć zamalował, więc nie mogłam się zapoznać z wiadomością kogo w tym sezonie kocha Andżela. Dupa blada i zbita. Natknęłam sie tylko na badawcze spojrzenia nagle zamilkłych Emerytek Podtrzepakowych lansujących się z ławeczki nowym modelem apaszki i pognałam z powrotem na górę. Uzmysłowiłam sobie gdzieś po kwadransie, że te biedne babcie musiały doznać niezłego wstrząsu widząc nagle wylatującą z korytarza dyszącą pokrakę, która wpierw zlustrowała drzwi wejściowe centymetr po centymetrze a następnie rozglądając się w popłochu z nosem przy ścianie i oczopląsem na twarzy wparowała z powrotem do domu pozostawiając je bez słowa wyjaśnienia i choćby cienia poszlaki, że wiadomo kim ona w ogóle jest i co tu robi.

Bo trzeba wiedzieć, że choć mieszkam tu blisko rok, na Emerytki Podtrzepakowe natykam się niezwykle rzadko. Wychodzę z domu, kiedy jeszcze prawdopodobnie piją poranne ziółka a wracam w przerwie na serial. Tak więc jak mniemam musiały dochodzić do siebie po tym incydencie dobrą godzinę. Ale babcie babciami a wody nadal nie było. Kartki niet, rezerw niet – generalnie zajebiście. Rzut oka na Dziecia uświadomił mi, że woda będzie jednak potrzebna i to jakby bardzo bo Młody właśnie odkrył moja torebkę zbunkrowaną przezornie (!) pod stołem, czyli na samym środku szlaku turystycznego małych słodkich kurka siwa w mordę kopana popylających po podłodze dziatek. W torebce zaś potomek znalazł balsam do ciała o zapachu czereśni i tusz do rzęs – dotychczas bez zapachu. Zdolny jest chyba po mamusi bo odkręcił wszystko (a wydawałoby się, że to powinno Mu jeszcze zająć jakiś rok w porychach do dwóch) i wymieszał na własnym torsie. Szczęście w nieszczęściu, że nie używam wodootpornych kosmetyków ale i tak mnie to mało w sumie zrajcowało bo nadal nie było wody. Jakby. Do dziewiętnastej przetrwaliśmy na resztkach znalezionego na pawlaczu (tak, zawsze trzymam wodę na pawlaczu) pięciolitrowego baniaka z podstarzałym żywcem, Dziecia wyczyściłam paczką chustek dopupnych i porzuciwszy chwilowy zamysł przywiązania do na smyczy do kaloryfera (nie mam smyczy a kaloryfer jest zabudowany) bawiłam się z Nim na podłodze w ‚zgadnij Synku co zaraz trafi mamusię jak się nie wysika’.

Potem wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, że może jednak mam gdzieś telefon do tego Pana Pionowego (który nazozrował roboty w naszym budynku). Miałam oczywiście. Mój geniusz z lekka tylko przyćmił cień faktu, iż powyższy ciąg logiczny zajął mi siedem godzin.

Pan Pionowy mi wytłumaczył spokojnie ‚że widocznie jak zakręcali dziś żeby coś_tam sprawdzić w piwnicy to pewnie zakręcili nie to co trzeba’… Proste. Nie chciałam się już nawet wdawać w dyskusje z Pionowym ani z żadnymi robotami ani z resztą wszechświata bo całą dostepną energię strawiłam na radość z okazji ciurkającego żwawo kranu. Wieczorna lokatorska kąpiel mogła już przebiec spokojnie i bez zakłóceń. Igor najpierw długo przyglądał się wannie i swoim kąpielowej rybie w rozmiarze XXL, a potem rozponał scenerię i rzucił się w odmęt pian i oliwek z piskiem, wrzaskiem i radosną polką kurcgalopką. Ja doprawdy nie wiem skąd to Dziecko czerpie energię ale chciałabym mieć choć jedną ósmą na własność. Przynajmniej na trudne pourlopowe poranki.

Bo dziś oczywiście zaspałam do pracy. Nastawiłam budzik na szóstą, dałam Młodemu całusa w kark i nura pod koc… a następnie obudziłam się o 3.50 (!). Pokręciłam się chwilę i nie usłyszałam żadnego szeleszczenia. Poszłam więc spać dalej. Spokojna jak ocean. Obudził mnie łomot za oknem. Była 8.12, Dzieć chrapał, ja w negliżu, komórka pod poduszką. Chyba żeby lepiej usłyszeć budzik…

Omatkozcórką!

W pracy byłam o 9. Tak szybkiego marszobiegu jak ten do i ze żłobka nie uskuteczniałam od czasów podstawówki. Dobrze, że dziś tylko wtorek. Zostanę godzinę dłużej i po kłopocie. W poniedziałki z reguły znacznie więcej się dzieje od samego rana. Ale i tak miałam w gardle takiego samego jeża jak wtedy, gdy zaspałam na dwugodzinny sprawdzian z historii i musiałam uporać się z nim w czterdzieści minut. Nie cierpię się spóźniać. Zawsze czuję się wtedy jak pensjonarka przyłapana na kurzeniu za winklem. I to bez filtra.

Ps. Aha bo byłabym zapomniała – serdecznie wszystkim dziękuję za życzenia imieninowe. Miło mi było. Bardzo 🙂

3 uwagi do wpisu “Nie lubię poniedziałków

  1. moja znajoma wróciła kiedyś z Grecji z pasażerem na gapę.
    ślimakiem.
    Heniek mu dano na imię
    żył sobie ów Heniek w dobrym zdrowiu przez następne 8 miesięcy w słoiku w kuchni.

    Polubienie

  2. Baj, nie pitol, naprawdę mysza była?
    To ta mysza chyba się zaczaiła w twoim bagażu u Krychy, a następnie została przewieziona do Mamoniowej, gdzie bezpiecznie sobie powojażowawszy tydzień, pojechała zwiedzać stolnicę. :)))
    U mamoniowej przeca myszy nie było, nie? Bo po tych schodkach to trudno byłoby jej wbiec na góre. :)))

    Polubienie

Dodaj komentarz