Walking on the moon

Szósta zero. Budzik wyrywa mnie ze snu z korzeniami. Aaaaa – krzyczą nawet paznokcie. Nie chcę się oddzielać od marzeń. Kołdra jeszcze przez chwilę oddycha miarowo. Za chwilę wszystko rozpłynie się w poranku. Niemal czuję ból odrywając dłonie od hamakowych sznurków. Powieki ciężkie od snów. Smak świeżych malin i zapach rozgrzanej lipcowym słońcem ziemi, słomkowy kapelusz, którego nigdy sobie nie kupię bo jak to tak, mydlane bańki, rumieńce, jabłko głaskane w kieszeni płaszcza. Wszystko zmienia się w szaroburą poświatę. Zza żaluzji kłania się codzienne drzewo. Dzień dobry Panie Czwartku. Średnio dobry ale co Pan temu winien. Rozczulam się przez moment widokiem śpiącego w najlepsze w swoim łóżku Syna. Jeszcze ma czas. Otulam Go szczelniej kocem, jakby to otulenie i ten koc były najświętsze pod słońcem. Taki rytuał, żeby lepiej Mu się weszło w nowy dzień. Uśmiecha się lekko, bezwiednie, prawym kącikiem ust. Całkiem jak ja. Rozpływam się jak miód gdy wzdycha przez sen. I już jestem miękka i ciepła. Pluszowa. Ostrożnie całuję Go w czoło, by nie zbudzić, by nie zepsuć tego co każdy musi wyśnić sobie sam. Dzień już jest dobry. Cichutko wpuszczam radio pomiędzy ściany. Głos spikera szemrze, że burdy, że korki, że strach – ja idę myć zęby. Szósta dwanaście. Lustro mówi mi, że nie mam czoła. Rozpaczliwie próbuję się obudzić. Chłodny prysznic i zapach bzu. Zawinięta w ręcznik wypijam pierwszą kawę. Łykam pierwszą połowę szklanki tabletek. Podręczny zestaw zdrowia. W międzyczasie karmię twarz nawilżającym kremem. Nigdy nie chce mi się wklepywać. Trudno, polubię swoje przyszłe zmarszczki. Gdy zamykam się w ubraniu i wspominam wczorajsze ostatnie dziesięć minut meczu, z pokoju już dobiegają odgłosy tygrysa co połknął groszki choć w brzuchu ma dziurę. Syn się obudził i pragnie towarzystwa. Mówię, że dzień jest dobry i pytam jak Mu się spało. Odpowiada wymijająco i pokrętnie, że śnił Mu się Dubaj. Albo tuba. Nie zrozumiałam dokładnie. Potem następuje szereg wokaliz o tematyce współczesnej osadzonych głównie w sylabach ‚ta’ i ‚ba’. Wariacje na temat ‚pu’ wystepują w godzinach wieczornych. Nie wiem skąd się bierze niezaprzeczalnie wyraźne ‚tata’. Chwilowo słowo to pozostaje bez odzewu. Może się nauczę. Szósta dwadzieścia. Maluję rzęsy czernią w impresjonizm jednocześnie usiłując okiełznać ekspansywne skłonności syna do łazienkowej półki z kosmetykami. Nie daje się przekupić łatwo. Do mydła w płynie w pojemniku z dozownikiem dołączyć musi ulubiony flakon Bvlgari Omnia. Na szczęście kształt obu przedmiotów uniemożliwia połknięcie bądź wciśnięcie ich do nosa przez niemal siedmiomiesięczne dziecko. Syn jednak ambitnie próbuje wepchnąć sobie oba do gardła. Dziąsła swędzą, rychłe przybycie zapowiedziały zęby – oj będzie bal. Chwilowo cieszę się przyjemną ciszą przetykaną tylko nieznacznie gaworzeniem i guganiem Człowieka Na Tropach Mowy. Szósta trzydzieści dziewięć i pół. Człowiek Na Tropach Mowy przyjmuje swój udział w przemyśle farmaceutycznym łykając wszystko bez protestów. O dzięki Ci Synu, że jesteś taki wyjątkowy i nie robisz mi wyrzutów. Jeszcze. Po wetknięciu szlachetnego tyłka w nieco mniej szlachetną pieluchę, trudnej dyscyplinie zakładania body rozmiar 68 przez głowę rozmiar 45 i upchnięciu reszty delikwenta w rajstopach w łosie, zatykam zniecierpliwione dziecięce usta przygotowaną butelką ciepłego mleka bez mleka i opowiadam coś o kosmosie. O białych karłach i próżni. Że nie wiem czy próżnia jest właściwie brakiem czy zerem. Bo jeśli brakiem to jak wytłumaczyć bilans ujemny wszeświata. Powinnam opowiadać chyba o Teletubisiach ale o nich akurat nie mam pojęcia. Wiem, że są. Jutro będzie odcinek o liniach papilarnych i metodach kryminalistyki. Chyba, że podszkolę się w tematyce X-manów czy innych superbohaterów. Byłoby łatwiej gdybym czytała komiksy. A tak to ewentualnie mogę o Asterixie czy Kokoszu. Siódma jeden. Macham nogą w takt ejsidisi. Syn burpnął, znak to, że można przyodziewać. Dżinsy, bluza w paski i z kapturem, buty, czapka z daszkiem i obrazkiem piaskarki na daszku, czerwona bandanka na szyję i smoczek ze smyczą – gotowi do desantu. Jeszcze tylko własne glany, skóra, torba, śmieci do śmietnika a klucz w zamek. Dwa zgrzyty Gerdy bez Kaja zamykają poranek. Dwadzieścia trzy schody w dół. Siódma osiem. Syn w nosidle wzbudza zainteresowanie otoczenia. Otoczenia życzliwie uśmiecha się do uśmiechniętej nosidła Należnej Zawartości. Psie kupy zarosły trawą i żywopłotem – zrobiło się ładnie. Na przystanku gwar i harmider. Że młodzież, że wychowanie, że polityka. Z odsieczą nadciąga trzynastka. Wnikamy w tłum z nadzieją, że uda się przeżyć bez przygodnie napotkanego łokcia czy torebki. Stoję w drzwiach, Syn podskakuje wesoło odbijając mi żebro, starsza pani uśmiecha się do piaskarki na Jego z daszkiem czapce, piaskarka pozostaje emocjonalnie nieodgadniona. Dwa przystanki i wypływamy na powierzchnię przystanka. Nie bez ulgi. Razem z nami wypływa co najmniej mała bieszczadzka wioska. Szkoda, że bez Bieszczad. Odłączamy się od szurającego tłumku i pędzimy do żłobka. Siódma szesnaście. Brzęczyk domofonu z karteczką ‚Grupa numer 1’ wita nas głosem Żłobkowej Cioci Etatowej. Jednej z pięciu. Tę oboje lubimy najbardziej. Syn już rozpoznał i uśmiecha się radośnie. Rozpinam bluzę, zdejmuję czapkę i buty, odwiązuję z szyi czerwoną bandankę. Moją motocyklową. Zostawiam w innych rękach część mnie. Znika za drzwiami z namalowanymi wagonikami i lokomotywą cała radosna. Jak zawsze. Przytulę ją dopiero o szesnastej. Tymczasem pakuję ubrania w rozmiarze 68 do szafki z numerem trzy. Są jeszcze ciepłe od dziecka. Wącham czapkę z piaskarką i z daszkiem. Na szczęście czy z przyzwyczajenia – nieistotne. Lubię. Pachnie rumiankową oliwką i myślami o tygrysie co połknął groszki choć ma w brzuchu dziurę. Siódma dwadzieścia siedem. Jedenaście schodów w dół. Drzwi, furtka, ‚dzień dobry’ dla dozorcy, kamieniczne podwórko, brama, przystanek. Dwudziesty czwarty tramwaj żółty do połowy wiezie mnie do pracy. Na uszach ‚Matilda, take the money and run’. Run, run, run.

Dodaj.

14 uwag do wpisu “Walking on the moon

  1. Dlaczego nie kupisz sobie słomkowego kapelusza? Pasowałby Ci 🙂
    Lubię tę notkę. Zwykły-niezwykły poranek. Malujesz słowami.

    Polubienie

  2. Uważam, że w słomkowym kapeluszu byłoby Ci nadzwyczaj twarzowo. A w ogóle, to lepiej, że głowa nr 45, a body nr 68, a nie na odwrót. ;-/

    Polubienie

  3. Sorry za podwójny wpis-pomyrdało mi się. Ja Cie kobito podziwiam.Mi nigdy nie udało się wypić kawy rano,reszta analogiczna mniej więcej. Tylko,że szafki u nas z obrazkami.Nasza z kogutem :-). Pozdrawiam.

    Polubienie

  4. dziewczyno jesteś pisarką, pisz nie tylko na blogu. To wielka sztuka tak opisać trudny poranek bez zadęcia i grafomaństwa. Ile wdzięku w Tobie. Znam Twoją historię, przeczytałam kiedyś i nie mogę nie czytać dalej… Będzie lepiej !

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do lenn Anuluj pisanie odpowiedzi