Fortuna na krzywym kole

Wczoraj Londyn zachłystywał się olimpiadą przyszłości. Dziś świat zachłysnął się Londynem. Prawdziwie boże igrzysko…
Szkoda tylko, że w grach politycznych zwyczajni ludzie zawsze znajdują się na przegranej pozycji. Bo ta drabina ma tylko same wysokie szczeble a asy w rękawach trzyma się tylko przy okrągłych stołach. Nie stało się nic żadnej ważnej rządowej personie. Jak zwykle. Ucierpieli za to ludzie, którzy zapewne na politykę mają alergię porównywalną z moją. Zabici, ranni, nieznane liczby i bilanse. Panika i stan gotowości.
I w tym wszystkim dwie sprawy.
Pierwsza to telewizyjna dziennikarka mówiąca ‚oby nie było wśród ofiar żadnych Polaków’ i jej uśmiech na zakończenie. Bo tylko to ją interesowało.
Druga to Bush, na widok którego nieodmiennie zawsze najchętniej wyrwałabym nogę od stołu i zdzieliła telewizor. Nawet nie trzeba go słuchać by zgrzytać zębami sąsiadki. Wystarczy, że pojawi się na ekranie. Szkoda mi nerwów. Wyłączam. Radio wystarczy.
Nie mam pojęcia czy to atak terrorystyczny i czyj. Zastanawiam się po co… I czy gdyby bój o organizację igrzysk wygrał Paryż, to o nim byłoby dziś głośno w tak smutny sposób?
Nie rozumiem kultur i religii, w których wrogość i nienawiść do każdej innej są na pierwszym miejscu. A może raczej miłość. Do tej jednej jedynej – własnej. Jeśli tak, to bardzo dziwna to miłość. I bardzo jednostronna, bo pochłania morze serc dając w zamian tylko puste obietnice i śmierć. Nigdy nie chciałabym tak kochać. Byłabym wtedy bardzo ubogim człowiekiem.

'Bo ja, mówi, jestem z lasu i już'

Leżę sobie horyzontalnie zorientowana na problem suszy w Europie i spod przymkniętych powiek obserwuję świat. Świat toczy się wyśmienicie bez mojego udziału i bynajmniej nie jest zmuszony do czynienia podobnych obserwacji w stronę przeciwną. Czasem świat się wypina bardziej niż zwykle i sprawia wrażenie, że z tych baranków na niebie lada chwila spadnie deszcz, ale zaraz potem okazuje się, że to tylko złudzenie apteczne. Przydaje się wąż w ogrodzie i woda w studni. Pies dyszy, kot sapie, ślimaki są niemrawe i nie uprawiają rajdowej samowolki, a chrabąszczom nawet nie chce się bzykać. Jak tak dalej pójdzie to wyginą jak mamuty. Te lodowcowe. Mój Mamut do wiecznych zmarzlin na szczęście nie należy i jedyne, co go łączy z tą epoką, to charcząca miarowo lodówka. Lodówka charczy, bo ma dość, a Mamut trzyma się dzielnie i nie puszcza. I dobrze. Ja dla odmiany z przedmiotów trzymanych ostatnio preferuję nogi na ogrodowym stole. Nikt mi nie marudzi bo lekarz kazał. To trzymam. Fajny ten lekarz. Szkoda, że nie kazał mi jeść codziennie lodów w ilości porażającej rdzennych Eskimosów, bo miałabym jeden wyrzut sumienia z głowy. A tak muszę mieć z portfela. Ale bądź człowieku mądry a odważny i przetłumacz mi, że nie, jak mi się tak chce. No to leżę sobie z tymi racicami na meblu, świat mnie zlewa koncertowo, a ja go obserwuję. Ostatnio odkryłam (znaczy ściślej rzecz ujmując odkrył Mamut, ale ja widziałam, a poza tym i tak wszystko zostaje w rodzinie), że wieczorami wyłazi i tupta w trawie Pani Jeżowa z młodymi. Młode jeszcze mało tuptają, bo się boją, ale Jeżyna odważna jest. Pani Jeżowa jak na rasowego tuptacza z rodowodem przystało posiada kolce, zwinne łapki, urodziwy ryjek i bystre oczka. Wszystko w komplecie, żeby nie było, że luzem. Przytuptała tu do nas z pobliskiego lasu i chyba jej się spodobało, bo postanowiła zostać. Za siedzibę obrała sobie bujny krzak winogron. Dotychczas Pani Jeżowej udawało się pozostawać na terenie bytności mojej wesołej kompanii incognito, ale Mamut rozpoznał ją chytrze, gdy to rzeczona kolczata primadonna została wzięta za kota przy Stefanim mlekopoju, gdzie pod osłoną mroku chłeptała sobie spokojnie to, co sierściuch zostawił. Pani Jeżowa uniknęła zwyczajowego pogłaskania, bo Mamut już tuż tuż miał wyciągnięte ku temu górne odnóże, ale za to została rozreklamowana na podwórzu. Pamiętam, że kiedyś widziałam toczącą się jakiś czas temu w wieczornej trawie kulkę obszczekaną rutynowo przez psa, ale wolałam wtedy nie zagłębiać się w tajniki śledcze, pomna swej szczurofobii i wygodniej było przyjąć, że to jakiś gigantyczny ślimol z turbodopalaniem i na resorach. No cóż. Potrzeba matką wynalazków. Także tych wyobrażeniowych. Ale tym razem Pani Jeżowa została zdemaskowana bez pudła, a Mamut wywołał mnie z latarką na schody celem dokonania wspólnych oględzin. Ze schodów słychać było tylko mlaskanie i nawet mimo latarki widać było jedynie szarą bryłę, która równie dobrze mogła być jakimś obcym nam kulturowo i towarzysko kotem. Na ‚kici kici’ jednak bryła nie zareagowała. Postanowiłam wzorem pana Bodzia Wołoszańskiego wziąć sprawę w swoje ręce i działać. Podeszłam więc bliżej z zamiarem zaświecenia bryle po oczach, bo wyszłam z założenia, że skoro mleko chłepce, to z powodzeniem powinna też posiadać ślepia. Bryła z bliska okazała się być nieco wyraźniejsza, ale dopiero po oświetleniu wielokątnym rozpoznałam Panią Jeżową. Przemieszczając się pokracznym berkiem kucanym, po cichu, aby nie spłoszyć spragnionego stołówkowicza i ignorując Mamucie przestrogi w stylu ‚nie kucaj przy pełni, bo dziecko urodzi się w pepegach’, zlustrowałam przybysza, pozwoliłam wypić i wyjeść wszystko ze Stefaniej miseczki, a następnie z uśmiechem odprowadziłam w winogrona. Pani Jeżowa ma tam świetną kryjówkę, gdzie karmi małe iglaki i urządza przedpokój. Nie wiem jak z przedpokojem, ale z młodymi radzi sobie świetnie. Fajne są i tuptają już pomału jak trzeba ku uciesze Mamuta i mojej, a czarnej rozpaczy psa, który nawet ich sobie porządnie obszczekać nie może, bo mu zabraniamy. Państwo Jeżostwo bowiem będzie tu miało spokój i ciszę, bo skoro już się tu zadomowiło, to zostanie. Winorośl na tym nie ucierpi, Kota i tak zawsze w misce dużo zostawia, a poza tym z Mamutem zgodnie stwierdziłyśmy, że jeże przynoszą szczęście. Będą więc sobie tuptać na zdrowie a ja świetnie się zadowolę rolą obserwatora. Jutro zostawię im w trawie jabłko. Niech się Jeżowa pomęczy 😉

Folwark zwierzęcy

Mój pies to zwierz prawdziwie obronny. Gdy pojawia się ktoś obcy, albo zaczyna się najgorsza dla niego ze wszystkich klęsk żywiołowych – burza – wtedy trzeba go bronić. Jak lew. To dobry pies, ale ma słabe narwy. Sprawia wrażenie pożeracza zbłąkanych łydek skrzyżowanego z pluszowym dywanem, ale zdecydowanie ma więcej z tego drugiego. W przypadku nieoczekiwanego spotkania z jakimkolwiek – proszonym czy nie – gościem, nie zrobi mu żadnej krzywdy. No chyba, że zamerda go ogonem na śmierć albo w przypływie czułości i nadmiernego zbliżenia tegoż gościa w promień zasięgu psiego ozora – zaciamka z radości na myśl o ewentualnej zabawie. Najlepszą zabawą jest skakanie na przybysza celem powalenia go na ziemię, a następnie zasypanie go gradem mokrych pocałunków. Ale do tego trzeba naruszyć przestrzeń życiową kudłacza. Poza tym Pies Mój Wspaniały nie wchodzi z obcymi w nadmierne interakcje i sukcesem niebywałym jest, gdy ucinając sobie rutynową stałą drzemkę, podniesie łeb na dźwięk otwieranej furtki. Alti twierdzi, że mu się nie dziwi, bo na miejscu psa mając takie imię i taką panią też by nie była normalna. Ale to jakieś pomówienia oczywiście, bo jest najzupełniej normalny i nawet potrafi szczekać. Bardzo głośno i wyraźnie. Sama słyszałam. Tylko, że Pampers (imię to nadała mu Zuzia gdy oboje byli mali, ale tylko on wg niej notorycznie sikał) szczeka tylko i wyłącznie na ślimaki. Wystarczy, by jakiś morderczy winnik niepostrzeżenie i podstępnie wślizgnął się na jego teren, a już zaczyna się koncert basowy z natężeniem godnym Soulfly’a. Do tej pory nie wiem co takiego w tych ślimakach go przeraża, że potem godzinę stoi nad delikwentem i szczeka ilekroć ten zechce opuścić skorupę i wybrać się na spacer. Zupełnie mu też zdaje się nie przeszkadzać fakt, że ślimaki są najpewniej całkowicie głuche. A czemu ujada? Stawiam na zawrotną szybkość płaszczowców z domem na grzbiecie. Bo to przecież nie do pomyślenia, gdy ktoś nam bezczelnie zakłóca spokojny sen i biega przed nosem. Nic sobie w dodatku nie robiąc z ograniczenia prędkości i zaskakując biednego psa bezczelnym tuptaniem. Z ciekawostek dodam tylko, że kudłacz siusia nie podnosząc nogi tylko kucając, lubi moczyć ‚stopy’ w pojemniku na zimną wodę (najlepiej w takiej świeżo wlanej do picia) i brać prysznic pod ogrodowym wężem, a ulubionym letnim smakołykiem są dla niego truskawki i winogrona. Za to kot Stefan, co to faktycznie jest kobietą, z powodzeniem przejął część psich obowiązków. Pogadliwym i groźnym spojrzeniem obrzuca obcych, a w najlepszym przypadku włącza ignora, potrafi warczeć, warować i jest niesamowicie wierna. Swoim dziwactwom. Jak przystało na damę nie zje byle czego. Myszki polne są dobre do zabawy, ale gdy już się znudzą, wtedy należy niezwłocznie przynieść takąż Gryzeldę pod nogi pani, czyli mnie i głośno a miaukliwie zażądać ekwiwalentu w postaci paróweczki (koniecznie pokrojonej w plasterki) czy kocich chrupek o smaku mielonych chrabąszczy z grilla. Przysmakiem Stefana są świeże zielone ogórki lub sernik nieopatrznie pozostawiony na podwórzowym stole bez dozorcy. Po pięciu sekundach można się spodziewać pustego talerzyka z okruszkami (bo spodów sernika kotek kochany nie lubi), choć samej sprawczyni jak nie było widać, tak nie ma. Nie wiem jak ona to robi, ale jak na mój gust ma szósty zmysł sernikowy. I wykorzystuje go z powodzeniem. Stefan przybiera też, jak przystało na kota z charakterem, rozliczne pozy, nierzadko wzbudzając u postronnych obserwatorów długotrwałe i wyczerpujące salwy śmiechu. Z ulubionych: ostatnio praktykuje schodzenie ze schodów metodą ‚na śpiocha’. Metoda owa polega na zasypianiu brzuchem do góry na skraju najwyższego stopnia i w momencie wejścia w fazę REM znajdowaniu się na schodku niższym przez przeturlanie. Po takim ‚wypadku’ Kota rozgląda się bacznie, by sprawdzić ‚kto to widział i kto musi zginąć’, a następnie przybierając minę z gatunku ‚ tak było w scenariuszu’ prezentuje następną przewrotkę, tym razem umyślną, by utwierdzić ewentualnych niedowiarków w przeświadczeniu, że tak miało być i kropka. Z innych zwierzaków pielęgnujemy na podwórzu wieczorne chrabąszcze, których boi się Stefan i rzeczone ślimaki, których boi się Pampers. Chrabąszcze zamieszkują korony drzewek owocowych i uaktywniają się po zachodzie słońca, gdy biedny, zmęczony, spracowany kot chciałby sobie odpocząć i nie może, bo mu coś brzęczy nad uchem i nie daje się przeżuć. Ślimaki zamieszkują pobliskie krzaczki truskawek i praktycznie uaktywniać się nie przestają, ku rozpaczy psa, który najzwyczajniej nie radzi sobie z inwazją ‚szybkich i wściekłych’. Niestety prócz tego zwierzyńca same pielęgnują sie komary, które w myśl zasady równowagi w przyrodzie dają się we znaki reszcie domowników nie posiadających ochronnego futra. No ale taka już cena letniego ciepełka, długich dni i wieczorów spędzanych na świeżym powietrzu. Wieczorami bowiem wszystko jest najładniejsze. I pochrapujący pies i mruczący kot i morze gwiazd nad głową. Poza tym wieczorem najbardziej mi smakują czereśnie. Są teraz tak pyszne i słodkie, że potrafię wchłonąć kilogram za jednym posiedzeniem. Nie wiem jak znosi to Lokator Z Dolnego Piętra, bo chyba robi mu się coraz ciaśniej, ale wygląda na to, że pogodził się z zaistniałym faktem i się zaprzyjaźnimy. Nie ma wyjścia. Nawet kopać zaczął. Co prawda na razie lekko i nieśmiało, ale jak go znam to tylko taka podpucha. Poczeka aż zasnę i wtedy zrobi sobie World Cup jakich mało. Tylko żeby mi faulowania nie było panie Facet 😉

Ps. W tym miejscu wielkie dzięki dla Pablosa, który na hasło ‚notkę mam’ oddzwania i spokojnie, bez marudzenia spisuje po drugiej stronie słuchawki wszystko co powiem, by następnie wstawić to w wiadomym miejscu. Myślę, że jeszcze jedna tak długa notka i mnie znienawidzi.

U2 – Discoteque

Niby nic. Ot sms. Nie pierwszy i nie ostatni raczej. Bo Lokator. Bo nie w porę. Bo zielony druczek pocztą do kamieniołomu. Bo nie mam prawa przecież. Bo niby jak to tak. Że zły stan zdrowia. Że leżeć i liczyć czy świat aby nie za często mi się kurczy. Przecież to tylko mój świat. Niczyj więcej. Nawet gdy dopiero teraz zrównały mi się południki…

Niby nic. Ot sms. Nie pytajnik o poczucie samo. Kolec raczej:

‚Mam nadzieję. Że świetnie się bawisz. Bo ja dzięki tobie nie pójdę na urlop’

Tak… dawno się tak nie bawiłam… Chętnie odstąpię cały karnet. I konferansjera dorzucę w promocji.

Jakoś dziwnie. Przełknąć ciężko. Że tak. Że to. Że akurat ten ktoś, kto najlepiej zrozumieć powinien, że są przypadki ważniejsze niż biernik. Że cudze podwórko zawsze z tęczą. Urlop. Czasem nie rozumiem dialektu, w którym plują na mnie ludzie. Ani nienawiści dodawanej do szamponu. Gratis. Słów brak. I tylko przykro znów. Jakoś…

Pies na kobiety, czyli jak to było…

– Dzień dobry panie doktorze.
– A dzień dobry! To znowu pani?
– Tak. Też się cieszę, że pana widzę.
– No ja nie mówię, bo to oczywiste. Co tam słychać? Coś się urodziło?
– Właśnie nic. I nawet się nie rusza.
– Wcale?
– Wcale.
– To leń! Może śpi?
– Tak notorycznie?
– Pani nie marudzi. Jeszcze za tym pani zatęskni, jak włączy alarm o trzeciej w nocy;) Proszę się położyć.
– Tak od razu? Bez gry wstępnej?
– No a co by pani chciała. W poczekalni kolejka napalonych ciężarnych;)
– Przekażę im.
– Niech tylko pani spróbuje… to przyprowadzą koleżanki;)
– Dobrze, przejdźmy do brzdąca.
(chwila ciszy)
Na początek powiem, żeby się pani nie denerwowała, że maluch żyje i ma się dobrze.
– Dobrze?
– No, na ile dobrze można się oczywiście mieć w tak ciasnym i ruchliwym pomieszczeniu. Serducho bije, wszystko na swoim miejscu. Nie będziemy budzić.
– Lepiej nie bo jeszcze zechce się przewietrzyć;)
– Fakt, za dużo spalin tu mamy;)
– Może się rusza jak ja śpię?
– No tak, rośnie nocny buszmen i koniec.
(chwila ciszy)
Mówić?
– Mówić.
– Na pewno?
– Na pewno.
(niemal namacalne werble)
– Facet!
– Wiedziałam!!;)
– To po co pani przyszła?;)
– Bo lubię jak mnie pan dotyka;)
– Wiedziałem! Wszystkie mi to mówią.
– Wszystkie?
– Bez wyjątku. Nawet moja wnuczka;)