Stara tira czyli ciąg dalszy

Z Warszawy wyjechaliśmy piątkowego wieczoru pociągiem rośpiewanym do nieprzytomności (przez nas) i zapakowanym po brzegi korytarzy (nie tylko przez nas). Po drodze świętowaliśmy Ziółkowe urodziny pijąc z termosu grzane wino i śpiewając po raz n-ty ‚stolarz stolarz’. Tym razem obyło się bez komplikacji, samobójców na torach, chłopców w dresach, którzy koniecznie chcieliby napić się z nami wódki, wesołego maszynisty, który miast wypuścić nas w Grybowie zatrzymałby pociąg na dłużej niż trzy sekundy i powózł nas aż do Nowego Sącza. Żadnych zbędnych wycieczek. Zatem o kosmicznie nieziemskiej godzinie czwartej z minutami, kiedy to grzeczne Bajki zwyczajowo śpią pochrapując miarowo pod wąsem, wytozyliśmy się na upragniony grybowski peron i uściskaliśmy z mrozem. A było co ściskać.

pada sobie śnieżek
zaspy widać z dala
a mnie nie zasypie
bo zjadłam rogala

Umęczeni własnymi ciepłymi swetrami, kilogramami spodni, ręczników, butów, grzałek i suszarek doturlaliśmy się jakoś pod górkę (bo oczywiście zawsze jak najbardziej chce się spać i człek najchętniej już tylko by się położył w tej zaspie po pas i nie wstawał jest pod górkę) do ośrodka Politechniki i po odebraniu kluczy do naszych apartamentów z rajem łóżek i udaliśmy się na zasłużony spoczynek. Nie pamiętam czy miałam jeszcze jakieś podróżnicze refleksje bo zasnęłam zanim przywitałam się z poduszką.

Niestety zaraz okazało się, że trzeba wstać bo próba. Jak można się łatwo domyśleć nie zaprezentowaliśmy poziomu powalającego na kolana ale jeśli w całość wrażeń wliczyć senność i zmęczenie, to było wręcz rewelacyjnie. Potem zjedliśmy obiad, rozpakowaliśmy tobołki i była kolejna próba. Tym razem mało raczej efektowna, przynajmniej dla mnie, bo zasypiałam z nosem w nutach a klucze, krzyżyki i bemole tańczyły mi pod powiekami tango libido. Na próbie też ukuł się i złotymi zgłoskami zapisał w naszych umysłach Arsenowy termin ‚stara tira’ w założeniach mający demonstrować fonetycznie tempo i dynamikę utworu pod względem tekstowym a w efekcie przysparzający nam mnóstwa radości i wykorzystywany do rozlicznych porównań, przekształceń i dowcipów sytuacyjnych.

Wieczorem jak już tracycja Blokhausu B (gdzie wszystkie drzwi są zawsze otwarte) nakazywała zaakcentowaliśmy nasz przyjazd korytarzową nasiadówką połączoną z graniem na gitarach, zbiorowymi śpiewami (że też nam się chciało), piciem grzanego wina przyrządzanego za pomocą grzałki i rozmaitymi wygłupami. Jakoś grubo po północy towarzystwo zmyło się do łóżek ale nastrój pozostał. To chyba właśnie wtedy po raz pierwszy uzmysłowiłam sobie jak bardzo lubię tych ludzi i jaka smutna ostatnio byłam. Takich myśli miałam przez cały wyjazd całkiem sporo ale to zderzenie emocji było najbardziej efektowne. Po prostu dobrze mi było z nimi… i tyle.

Dni mijały a żaden nie był podobny do poprzedniego. No może poza próbami ale i tu codziennie okazywało się, że mamy nowy powód do śmiechu. A to przejęzyczenie dyrygenta, a to dowcip Arsena, a to magiczne wręcz zjeżdżanie z uporem maniaka z tonacji sopranów i altów albo wygłupy tenorów czy basów. Jakoś tak łatwiej było znieść kolejne godziny naszych jęków, pisków i buczeń. Ogólnie było wesoło.

14 lutego na ten przykład zrobiliśmy Antywalentynkową Byle-Co Imprezę i każdy musiał przywdziać na siebie tytułowy chłam. W tym celu całe pospólstwo tłumnie nawiedziło wszystkie dostępne w promieniu kilkunastu chyba kilometrów lumpeksy w poszukiwaniu najśmieszniejszych i najefektowniejszych tekstyliów. Gonitwa po ciuchlandach zaowocowała prawdziwymi skarbami a wieczorna charakteryzacja w ogóle przeszła najśmielsze oczekiwania wszystkich. Tego się po prostu nie da opisać.

Rozchełstani koszulowo panowie w przykrótkich portkach rodem z lat dwudziestych i pianką do golenia w charakterze brylantyny na bujnych czuprynach, panie w kakofonii barw i faktur z mnogością deseniową w każdym skrawku odzienia, wypchana tu i ówdzie i wystylizowana na prawdziwą ‚starą tirę’ koleżanka. Ja wystąpiłam w czarnych pseudoskórzanych spodniach, przezroczystej, wściekle fioletowej, nakrapianej bluzce i kapeluszu a wrażenie potęgował fakt przywdziania na tąż bluzkę czarnego stanika i na też skórzane galoty fioletowego pasa do pończoch. Całość stroju wyniosła mnie 20 złotych polskich przy czym warto dodać, że z pewnością nie są to ubrania jednorazowe. Spodnie są po prostu boskie a kapelusz wywołał prawdziwą furrorę wśród wszystkich zebranych.

CD będzie

6 uwag do wpisu “Stara tira czyli ciąg dalszy

Dodaj komentarz