Speedy Gonzalez na wrotkach

Po upiornie ciężkim i obfitującym w rozmaite streso- i cholerogenne sytuacje miałam tylko 10 minut by dotrzeć na próbę. Już biegłam do wyjścia z kurtką pod pachą i kanapką w zębach, gdy ktoś zapytał ‚kto chce iść dziś do kina na 20.45?’. ‚Dawaj’ wrzasnęłam i w locie przechwytując bilety pognałam dalej. Dopiero w windzie spojrzałam na bilety i… fakinszit – tytuł ‚To właśnie miłość’ bynajmniej nie wywołał u mnie dreszczy podniecenia na myśl o tym, że za 2 godziny z vatem to zobaczę. To była raczej reakcja nudnościowo-zwrotna ale nic to, darowanej kobyle obroku się nie wyżera, więc pójdę, co mi tam. Najwyżej się wyśpię. Tramwaj (prawdopodobnie ten sam, który przejechał mi przez śniadanie) stał sobie grzecznie na przystanku i nawet drzwi nie zamykał. Moja wyostrzona do granic niemożliwości intuicja dała mi do zrozumienia, że on tak stoi tu od jakiegoś czasu i za prędko nie ruszy dalej bo pewnikiem ma awarię (intuicji pomógł nieznacznie fakt, że na przystanku roiło się od mniej lub bardziej znerwicowanych ludzi, spoglądających na zegarki bądź ewentualnie marudzących i klnących pod nosem a w tramwaju pusto). Pognałam więc szalonym cwałem przez trzy przystanki z mocnym hakiem i zdążyłam. W zasadzie to sama nie bardzo wiem jak ale grunt, że się udało. Dopiero wyjąc przeciągle cichą noc po ukraińsku (brrr nienawidze kolę i świąt) i mając cichą nadzieję, że w suahili nie będzie trzeba doznałam olśnienia. Oto w mojej kieszeni spoczywają bilety na film z Hugh Grantem. Głos mi uwiązł w gardle a papier zaczął palić ciało przez spodnie, bo nie znoszę tego małego ćwoka, za całokształt (wygląd, grę, głos, akcent, rybie oczy itp itd). Postanowiłam jednak pójść na tą obrzydliwie (zapewne) romantyczną komedię (on tylko w takich gra), czyli najgorszy z gatunków filmowych jakie mogły się ubrdać w chorej głowie hollywoodzkiego reżysera. Zwłaszcz, że Halka miała przyjść do mnie na próbę i porwać mnie jak gdzieś w dal siną i tajemniczą. Za bardzo tylko nie wiedziała gdzie. Przyszłam jej więc z pomocą i wysłałam esesmana następującej treści:
‚Dostałam w pracy 2 bilety do kina na 20.45. Przybywaj. Będzie fajnie. Zerwiemy się’
Miałam nadzieję, że choć jej się spodoba boski Hiu, bo swojej reakcji byłam pewna jak tego, że nie wygram w totka (nie gram zatem to dość logiczne rozumowanie).
Kolejna godzina chóralna upłynęła w melodyjnie-płaczliwych objęciach ‚Ne placz Rachyle’ – piekny utwór swoją drogą i łzy wyciśnie z oczu słuchaczy jak cebula kucharce. Halka przyszła w samą porę, bo prawie wywołaliśmy pełnię. Zwiałam z próby bez skrupułów najmniejszych – bez mojego zawodzenia dadzą sobie radę a niebo odetchnie.
Po drodze do kina zdążyłyśmy jeszcze wciągnąć kefca (zinger menu to bezsprzecznie najlepsze ze szmatławego żarcia na mieście w stylu fast food). Sala projekcyjna była pełna i gdy dotarłyśmy już musiałyśmy się przeciskać do naszych miejsc. Film bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się kolejnej kaszanki w stylu bajeczki o kopciuszku (płci dowolnej), nieszczęśliwej miłości, szczęśliwej miłości, nieszczęśliwie-szczęśliwej miłości lub szczęśliwie-nieszczęśliwej miłości i miałam tylko nadzieję, że może choć na końcu będzie jakiś trup żeby łyżkę dziegciu do tego mdłego miodu wetknąć, a tu proszę nie dość, że obsada wzorcowa, widoczki piękne, to i humorem się wszytsko skrzy i to takim dobrym, niebanalnym i ten cały romantyzm reumatyczny da się przegryźć na spokojnie bez odruchów refluksowych i wzmożonej perystaltyki jelit. Oczywiście z Halką komentowałyśmy wszystko stosownie do okoliczności wzbudzając życzliwie zainteresowanie i chichoty niektórych widzów, ale widok marnej urody i postury Hiu jako brytyjskiego premiera wymachującego kuperkiem i tańczącego w rytm jakiegoś szlagieru z lat 80 po prostu i dosłownie wbił nas w fotele. No i oczywiście nieśmiertelny Jaś Fasola w roli upierdliwie-nadgorliwego niespełnionego w dziełach sztuki sprzedawcy biżuterii…
Może i dałam się zwieść producentom i może zakończenie już nadto hamerykańskie ale ten film o dziwo bardzo mi się podobał i choć tego typu opowieści dziwnej treści zawsze skutecznie mnie od sal kinowych odtraszały to z czystym sumieniem ten konkretny wytwór polecam. Nie jest to kino ambitne ani w żadnym stopniu nie wybija się ponad dopuszczalny przez niektórych poziom ale jeśli ktoś chce się po prostu niezobowiązująco i dobrze bawić, to niech się wybierze. Satysfakcja gwarantowana.

7 uwag do wpisu “Speedy Gonzalez na wrotkach

  1. a ja namawiam swojego Dyrektora finansowego, żeby on tez tak…pomachał kuperkiem, żeby się odstresować. Najlepiej w godzinach pracy:)))

    Polubienie

Dodaj komentarz