"Weź mnie na ramę" czyli imieniny Jakuba

Koniec pracy, po drodze Baśka z tortem i sruuu na pola. Na pola bo imieniny Dżejkoba ale tort to dla mnie zrobiła i nawet miał duży napis Ania, żeby nie było, że ktoś inny sobie przywłaszczy. Ponętny wyrób cukierniczy równie ponętnej Barbary był z okazji moich zaprzeszłych imienin – wszak każdy dzień jest dobry by sobie trochę poświętować – był duży, nasączony alkoholem (wiśnie z likierem czy czymś podobnym w nim były), po bokach miał miniaturkowe herbatniczki (sweet 😉 a na górze był obficie udekorowany czekoladą i malinami. Po prostu ślinianki wszystkim pracowały na sam widok z siłą wodospadu. Pod Zieloną Gęsią spotkałyśmy Jakuba – solenizanta i Karola – bardzo dużego człowieka miażdżącego śródręcze na powitanie o wyjątkowo ciepłym usposobieniu a w dodatku jest sędzią piłkarskim (wolałabym by nie wręczał mi żółtej ani czerwonej kartki choć bardzo go lubię 😉 Reszta wesołej kompanii się spóźniała, więc postanowiliśmy udać się na Pola do Merlina (miałam ochotę na karkówkę z grilla) ale pojawił się problem tortu. Sernik jak sernik, paluchami jeść można, ale tort to już wymaga czegoś więcej co by od razu nie znalazł się na odzieży wierzchniej. Niewiele myśląc pobiegłyśmy do sklepu celem zakupienia plastikowych talerzyków i sztućców ale oczywiście sklep był czynny do 20.00 a my byłyśmy 20.03 – norma. Jedyne co w naszym pięknym kraju jest punktualne, to ludzie kończący pracę. Została nam Zielona Gęś i miejmy nadzieję uprzejmy pan przy grillu. Pan był rzeczywiście wyjątkowo miły i dał się zbajerować, że ja to taka biedna niezaradna dzidzia jestem (trzepot rzęs) a koleżąnka właśnie zrobiła mi imieninowy tort (znaczący uśmiech Baśki) i mamy taki problem (mój uśmiech nr 5 topiący męskie serca) że nie mamy go czym zjeść, to znaczy mamy buzie (znaczący uśmiech pana przy grillu) ale nie mamy talerzyków ani widelców (trzepot rzęs) i czy pan nie byłby tak miły (uśmiech sierotki Marysi – serce już roztopione) i nie sprzedał nam kilku sztuk (mryg mryg). Pan się w mig poczuł dowartościowany, bo chyba nie zawsze mu się zdarzają dwie roztrzepotane w uśmiechach znaczących laski proszące Go o pomoc i zapewniające, że tylko On może to zrobić. Zadowolony, dumny i bynajmniej nie blady naszykował nam 10 talerzyków (nawet wybrać sobie mogłyśmy), 10 widelczyków, 10 noży (to chyba z rozpędu) i serwetki. Pożegnałyśmy się słodko, zostawiając pana wyraźnie pokraśniałego i rozmarzonego z lekka, a same udałyśmy się z panami w kierunku Merlina. Tam wkrótce zjawiła się reszta gromadki, nastąpiła też wymiana życzeń i prezentów. Jakub dostał dwa duże i zimne piwa, kilka dziwnych płyt, kartkę z życzeniami i traumatycznym (wg Niego) widokiem dwóch królików w uścisku niczym z obozu pracy w III Rzeszy, toffiffe i – przebój wieczoru – szalik Legii – śmiechu było co nie miara, bo kibic z Niego jak ze mnie baletnica ale pomysł przedni. Oczywiście szalik był opatrzony torebką prezentową ze stosownym tekstem. Tort rozszedł się błyskawicznie niczym reumatyzm po kościach. Są tacy co zjedli po cztery kawałki i jeszcze mieli ochotę na więcej. Nie żebym coś komuś wypominała ale teraz już wiem czemu Obellix stosuje bardzo dziwną dietę odchudzającą, bo do historii przeszedł już sms informujący, że właśnie dokonał ciekawego spostrzeżenia, a mianowicie zważył się przed i po zrobieniu kupci… schudł ponad dwa kilogramy (heh). W ogóle było bardzo sympatycznie. Malinka siedziała i czarowała pięknym uśmiechem i wyglądem w międzyczasie pochałaniając tort i potajemnie wyżerając toffiffe – myślała cwana gapa, że nic nie widzę ale nie ze mną te numery Bruner. Hal nie mogła przyjść (nie strzelę focha tylko po znajomości maua ale żeby mi to było ostatni raz) ale przysłała esesmana wyściskującego i z życzeniami. Jakub siedział i się szczerzył, łypiąc łakomie na maliny z tortu i podjadając moją karkówkę. Baśka ciągle gdzieś znikała porywana przez męskie ramiona i wracała zaróżowiona na chwil kilka po czym znowu przepadała na godzinę – dobrze, że torbę zostawiła to chociaż było wiadomo, że jeszcze sobie nie poszła 😉 Koza z Juniorem, Magdą i takim jednym co to nigdy nie pamiętam jak ma na imię, czyli delegacja z Okęcia zachowywali się nadzwyczaj grzecznie i spokojnie – pewnie za sprawą Magdy. Janek, czyli Marek, czyli Andrzej z Obellixem łypali wściekle głodnymi oczami na tort i ukradkiem konsumowali kolejne porcje. Ja zaś siedziałam sobie i zastanawiałam się jak ja to wszystko opiszę, żeby się ktokolwiek w tym połapał. Po zjedzeniu i wypiciu wszystkiego co było możliwe udaliśmy się tabecznym wręcz krokiem tak gdzie zawsze czyli nad wodę i zasiadłszy na ławeczce (i trawce co poniektórzy) włączyliśmy opcję super teksty, czyli nocne majaki na polach. Posypały sie złote myśli polskiej inteligencji (czyli nas jakby kto się nie domyslił) w stylu dowolnym: „Asertywność wyszła z mody! Teraz trzeba byc łatwym!”, „Weź mnie na ramę”, „Pokaż mi swoją pompkę a powiem Ci jaką masz gumę”, „Chcesz zobaczyć mój rowerek? Mam tu gdzieś zdjęcie”, i wiele wiele innych ale pamięć mi szwankuje, czyli wariacje na temat ogólnie znany i lubiany. Obellix faktycznie miał zdjęcie swojego rowerka czym wywołał niekotrolowane wybuchy śmiechu i oklaski. No cóż, na polach jest zawsze wesoło a już jak my tam jesteśmy, to już w ogóle kabaret. Ale iluż to ciekawych rzeczy można się dowiedzieć o życiu no i o odchudzaniu oczywiście ;))

5 uwag do wpisu “"Weź mnie na ramę" czyli imieniny Jakuba

Dodaj komentarz