Chałupy welcome to, czyli część pierwsza Bajki podróżniczki

Spakowałam się chyba w 10 minut bo oczywiście wieczorem nic mi się nie chciało poza leniuchowaniem do późna z książką w łapie a rano zaspałam i chyba tylko cudem zdążyłam na pociąg. Standard. A jak się człowiek (w dodatku baba) pakuje w stresie na tygodniowy pobyt pośród spienionych fal, gorącego piasku i obrzydliwie pięknych i wychudzonych klonów Pameli Cycerson, to nie ma bata – musi o czymś zapomnieć. Ja nie mogłam być gorsza i żeby nie zmieniać średniej ważonej zapominalstwa urlopowego nie wzięłam skarpetek (no cóż można zawsze hartować stopy w chłodne noce), klapek pod prysznic (hmmm… z tym gorzej, bo grzybki to ja lubię tylko marynowane), szczotki do włosów (a co mi tam – będę skołtuniona chodziła, powiem wszystkim ,że taka moda) i oczywiście jakiegoś mazidła z wysokim filtrem do opalania. Na szczęście wszystko udało mi się kupić na miejscu i nie musiałam chodzić jak spalona poczochrana skwarka. W Chałupach było pięknie i uroczo, z jednej strony miałam plażę przy zatoce a z drugiej cudowny lasek z ukrytym (mniej cudownym) malowniczym nasypem kolejowym (godziny odjazdów i przyjazdów mam obcykane a za ekspres o 6.30 rano do Gdyni PKP ma wpierdol) a za laskiem… morze. Wszystko bliziutko i wszystko fajnie. Najadłam się ryb jak banda dzikich kotów na wygnaniu zatem zapas fosforu w organizmie mam zapewniony na najbliższe 300 lat. Pole namiotowe też się dało znieść (myślałam, że będzie gorzej) tym bardziej, że nic za nie nie zapłaciliśmy (właściciel się nie upomniał a my też wyrywni nie byliśmy – widział poza tym, że sobie idziemy więc potraktowaliśmy to jako promocję), poza tym, że ciepła woda pod prysznicem to było marzenie do zrealizowania w godzinach 6.00-8.00 rano i 2.00-4.00 w nocy z małym przebłyskiem w południe. Nie zraziło mnie to jednak i postanowiła hartować ciało i ducha mając do wyboru wodę lodowatą i mniej lodowatą. Miodzio. W namiocie miałam pochrapujących miarowo i rzucających kończynami Dżejkoba i Kozę. Ten, kto myśli, że kobiecie fajnie się śpi z dwoma facetami po bokach jest w błędzie a już na pewno nie w namiocie trzyosobowym. Swoją drogą to bardzo dziwna zależność, że w dwuosobowych komfort sypiania ma jedna osoba, w trzyosobowych – para itd. Dla mnie jak twierdzą, że to jest dla trójki, to powinna się mieścić trójka i bynajmniej nie chodzi mi o sam biust tylko całą resztę też. Ale nic to bo znowu się czepiam. Ferajna nam się udała i bawiliśmy się w miłym towarzystwie (przyczepa + 4 namioty) ale co rano obserwowaliśmy jak pole wokół nas się przeludnia. Chyba niektórym nie podoba się towarzystwo pohukującej pieprzowymi głosami i grającej na gitarach młodzieży. Albo nie trafiliśmy z repertuarem bo żadne z nas nie znało niestety Ich Troje ani innych smerfnych hitów. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało – wręcz przeciwnie – było więcej miejsca na suszenie ręczników a i tak przeważnie Ci co tak szybko wiali trafiali z deszczu pod rynnę czyli na obóz młodocianych Niemek (obstawiam poprawczak o zaostrzonym rygorze). Z Chałup praktycznie codziennie podróżowaliśmy do Gdyni (zlot żaglowców i fajne knajpy) oraz do Gdańska (Westerplatte i jak wyżej). Dżejkob wpadł na genialny pomysł i oznajmił wszem i wobec, że napisze przewodnik po WC w całym kraju (na początek) i doskonalił swe umiejętności kupologii stosowanej pozostawiając po sobie w każdym zwiedzanym przez nas miejscu tudzież lokalu pamiątki stosowne do wspomnianych zainteresowań. Wystawiał nawet okolicznościowe gwiazdki za jakość obsługi, wystrój i komfort pobytu. Koza podróżujący za swym porywem namiętności do Trójmiasta (a my z Nim co by kolegi w potrzebie nie opuszczać) poniósł nawet straty wymiernie materialne czyli zgubił gdzieś swoją nową, piękną i błyszczącą „komórę” ale za to zyskał coś więcej jak mniemam. Coś za coś drogi Arturze ;)) Swoją drogą dowiedziałam się, że dwadzieścia kilka lat temu (w czasie wyżu demograficznego) w Pomorskim modne było żeńskie imię Maja – chyba młodzi małżonkowie byli wtedy pod wybitnie silnym wpływem Zbysia Wodeckiego. Poza tym czasem nie udało się nam zdążyć (przez te porywy Kozy za co nawet nie wiem jak mi się odwdzięczy) na ostatnio pociąg do naszego siedliska nudystów i musieliśmy ścierać podeszwy od Władysławowa (niby tylko 8 kilomertów ale w ciemnościach iście Egipskich i poboczem wąskim jak bikini tych wszystkich nadmorskich elegantek). W ogólnym rozrachunku było po prostu super i nawet nie wiem kiedy się okazało, że już trzeba wracać. Na szczęście wracać mieliśmy tylko na chwilkę (małe przepakowanko) i zaraz ruszaliśmy na Suwalszczyznę…

2 uwagi do wpisu “Chałupy welcome to, czyli część pierwsza Bajki podróżniczki

Dodaj odpowiedź do Baśka Anuluj pisanie odpowiedzi