W kwestii nogi jestem zwyrodnialcem, czyli gdyby Bajka nie skakała to by nie żyła

Tak tak, pan doktor (miły zresztą nawet bardzo) stwierdził kategorycznie, że ze mnie zwyrodnialec jak sie patrzy. Przynajmniej jeśli chodzi o staw skokowy. Nie bardzo wiem co jest z nim nie tak ale rozczarował mnie ten staw – jak to bowiem możliwe, że tak słodka, miła, pełna spokoju, wdzięku i harmonii osóbka, wprost anioł wcielony może mieć coś wspólnego z patologią jakią jest wszelkie zwyrodnienie… Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale trudno – jakoś to przeżyję. Zaczne jednak od początku.
Jechałam sobie spokojnie do pracy w książce jak zawsze zaczytana po uszy (choć za każdym razem w innej – to tak gwoli wyjaśnienia, żeby ktoś sobie czasem nie pomyślał, że ja ciągle jedną książką wałkuję – choć nie ukrywam, że „Chłopi” mogliby prenetdować to tego tytułu jak najbardziej) i jak zawsze zbliżał się mój przystanek. Ruszyłam ochoczo do wyjścia celem wydostania się z pojazdu kołowego marki Ikarus na wspaniały trotuar Nowego Światu. Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. To co sie stało przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Już stawiałam nogę na wyżej wymienionym betonowym trakcie gdy nagle, zupełnie niespodziewanie i znienacka (niepotrzebne skreślić) napadła mnie wściekła płytka chodnikowa. Zapewne była zazdrosna, że wybrałam jej koleżankę na powierniczkę mojej szlachetnej stopy i postanowiła się zemścić. Udało jej sie to choć nie bez szwanku. Ona skręciła mi staw skokowy ale ja złamałam jej serce… i pokuśtykałam dalej. Nic się nie przejmując narastającym w bucie balonem udałam się do pracy ale zanim wjechałam windą na 4 piętro, już miałam ochotę zejść i to w trybie przyspieszonym z tego świata. Na szczęście w owej windzie nieszczęsnej spotkałam kolegę z pracy, który pobiegł niczym Żwawy Szczepan do biura z przykra wiadomością a potem wrócił i wręcz zaniósł mnie do lekarza – najbliżej była nasza pracownicza przychodnia lekarska. Wchodzimy – tzn on wchodzi bo ja wiszę – do poczekalni i uff na szczęście pusto. Pani recepcjonistka o wyglądzie zmutowanego genetycznie bulteriera z domieszką wiewiórki aż wyszła nam na spotkanie – jak miło – ale tylko po to, żeby warknąć przyjaźnie „czego”. Mielismy szczęście, bo akurat zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, z gabinetu wyszła jakaś uśmiechnięta pani doktor – widać noc była udana – i ta z widoczną troską zaczęła pytać co się stało. Terierka się odszczekała do swojej kanciapy a ja wyjaśniłam miłej pani dr nauk med. w czym rzecz i że boli jak diabli. Ona mi na to, że najpierw to ja powinnam na prześwietlenie na Hożą a dopiero potem tu ale nie skończyła swojego wywodu bo moja mina mówiła „jak już się tu doczołgałam, to nigdzie się stąd nie ruszę bez pomocy a w razie protestu potrafię nawet odgryźć sutki przez ołowiany fartuch”. Pani doktor chyba spostrzegła we mnie seryjnego zabójcę, w którego lada chwila mogę się przeobrazić, poleciła tapirowi w recepcji wyjąć moją kartę i zaprosiła mnie do gabinetu. Dodam tylko, że skręcenie tejże nogi zdarza mi się po raz czwarty w tym roku chyba i żaden Roentgen ze swoją wiążką promieni X nie jest mi juz potrzebny. Mam już taką wprawę, że zanim dotarłam do tej przychodni, zdążyłam już zapaćkać nogę Altacetem w żelu i zabandażować ją (ku nieskrywanemu podziwowi pani dr nauk med.) sposobem żółwiowym rozbieżnym dzięki opasce uciskowej dzianej zakupionej w pobliskiej aptece. pani pokiwała głową, popatrzyła, skrzywiła się we współczującym usmiechu i wypisała zwolnienie lekarskie na 7 dni. Hmmm… odkąd pracuję tak gdzie pracuję, czyli od laty blisko pięciu, nigdy nie byłam na zwolnieniu. Cóż, czas pożegnać pracoholizm i odpocząć. Kolega z pracy, grzecznie czekający przed gabinetem przydał się jeszcze w jednym celu – podczas gdy ja zamawiałam taksówkę do domu, on zaniósł druk L4 do biura. Swoją drogą to lipiec zapowiada się ciekawy bo 7 dni zwolnienia i ostatnie dwa tygodnie na urlopie (urlop mam zaklepany już od maja) daje tylko 10 dni spędzonych w pracy. Jejku ja to zupełnie bez umiaru mam te przerwy – albo 3 lata bez urlopu albo prawie miesiąć byczenia się. No ale cóż, coś za coś, premii powiem w tym miesiącu papa lecz wypocznę – mam nadzieję – za wszystkie czasy. Pan taksówkarz przerwał moje dywagacje pracoholiczne i zawiózł mnie do domu. Bardzo był przejęty moją nogą i prawie mi się oświadczył ale na szczęście był wypadek i musiał się skupić na prowadzeniu auta. Uprzejmie jednak złamał przepisy i dowiózł mnie pod same drzwi. W domu było lepiej, bo mogłam się położyć i wyciągnąć nieszczęśne odnóże na łóżku ale już wyprawa do łazienki czy kuchni okazała się drogą przez mękę porównywalną przez zdobywanie Mount Everestu przez uposledzoną umysłowo dżdżownicę. Potem zaczęły działac leki przeciwbólowe od pani doktor i pamiętam tylko, że było rewelacyjnie i nawet pływać się nauczyłam. Na szczęście nie obudziłam się w wannie z suszarką podłączoną do prądu tylko w tym samym łóżku ale wrażenie i tak było elektryzujące. Spędziłam tydzień zamknięta w czterech ścianach co dla mnie było dodatkowo traumatycznym przeżyciem, bo zazwyczaj nie jestem w stanie usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż kwadrans, a w dzieciństwie miałam opinię diabła tasmańskiego. Z nudów oglądałam telewizję (brr koszmar, najciekawsze były z tego wszystkiego reklamy plastrów na odciski i tabletek na zatwardzenie), posprzątałam wszystko co się tylko dało dosięgnąć siedząć na taborecie, zrobiłam pranie ręczne nawet zimowego szalika, przeczytałam wszystkie książki w zasiegu wzroku i rąk, rozważyłam przystąpienie do sekty (żęby było ciekawiej), stanie sie zakonnicą (zawsze marzyłam o spowodowaniu buntu w zakonie i poderwaniu stada księży), biłam sie z myślami (remis), wymyślałam scenki rodzajowe z udziałem odkurzacza i przepychaczki do zlewu, poznałam budowę i zwyczaje roztoczy i dowiedziałam sie dlaczego nie powinno się jeść paprotek oraz zabijałam czas z siłą wodospadu. W niedzielę wieczorem miałam kryzys i oświadczyłam, że w poniedziałek wracam do pracy, bo jeszcze chwila a zacznę gryźć tynk ze ścian by czymś zająć mój złakniony wyzwań intelektualnych i owoców umysł, ale zostałam skutecznie odwiedziona od tego pomysłu. Najgorsze jest to, że nikt nawet do mnie nie przyjechał, żeby odwiedzić biedną, chorą i obolałą – nikt nie miał czasu, chęci albo jednego i drugiego. Dostałam dwa sms-y dwa telefony i poza tym pies z kulawą nogą się nie pofatygował. No nic – takie czasy – a pomarudzić zawsze można. W poniedziałem wyszłam sobie na spacer i kupiłam czereśnie – ten dzień był bardzo udany, choc zanim doszłam z prędkością rdzy na starym polonezie do domu, wszystkie zdążyłam zjeść. Wczoraj miałam umówiona wizytę u pani doktor od rehabilitacji ale jej nie było bo… jest na zwolnieniu (hehe) ale zanim zdążyłam się wkurzyć z pomoca przyszedł miły pan doktor, który jednak tylko popatrzył, pokiwał głową, opukał, ostukał i wyzwał mnie od zwyrodnialców. Hmmm… nie wiem po co były mu te studia medyczne i męczenie się na praktykach bo znam co najmniej kilka osób, które powiedzą to samo bez zbędnego kształcenia ;))

10 uwag do wpisu “W kwestii nogi jestem zwyrodnialcem, czyli gdyby Bajka nie skakała to by nie żyła

  1. Nie dość, że zwyrodnialec, to jeszcze się dziwi, że nikt nie przyszedł w odwiedziny;) Przynajmniej załapałem się na te telefony i SMSy:P

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Druid Anuluj pisanie odpowiedzi