Dolne partie

Wczorajszy dzień opiszę dziś bo wczoraj miałam tumiwisizm totalny czyli doła pospolitego z rezerwacją na najbliższe kilka dni i kilometrów wgłąb ziemi – najgorsze, że nawet się nie zapowiedział skubany tylko zaatakował tak z nienacka (jeszcze nie wiem co nienacek na to) i trzyma – nic też nie wskazuje by miał sobie pójść w trybie nawet niejednostajnie przyspieszonym.
Esej już wysłany, nie ma się na kogo powściekać, nic się nie dzieje, żadnego trzęsienia ziemi w pracy, jakaś chandra mnie dopadła i już. Myślę sobie „nie dam się” ale jak tylko to pomyślałam to mi się odechciało „sięniedawać” – tym się właśnie charakteryzuje ów dół straszliwy i głęboki jak Rów Mariana, o którym uczyłam się na znienawidzonej z wzajemnością geografii. Do pracy pojechałam na 10, bo mi się nie chciało zwlec z łóżka – przyznaję się bez bicia bo zaprzeczanie i wymyślanie wymówek wymaga odrobiny twórczego myślenia a tego wczoraj u siebie nie stwierdziłam. Przesiedziałam w pracy do 16 i odczułam natychmiastową potrzebę wydostania się z tej metalowo-szklanej puszki bo jeszcze sekunda i wszystkich rozszarpię na drobne kawałeczki, które rozprysną się po biurze i malowniczo przyozdobią okna monitorów. Z uprzejmym uśmiechem zignorowałam spojrzenie łajzy (czyt. zastępca szefa) i wymknęłam się, bo niby źle się poczułam. Fajnie czasem być kobietą, bo można wymyślać rzeczy w stylu „muszę natychmiast wyjść bo moja spirala zaczęła wysyłać sygnały sondzie radarowej i musimy to skonsultować na walnym posiedzeniu ginekologów” albo „wychodzę za mąż, zaraz wracam” tudzież „idę do łazienki i mogę nie wrócić bo mam zespół napięcia, chrzanię ten cały cyrk a jak się panu coś nie podoba to zaraz mogę zrobić przegląd trawienny na pańskiej koszuli albowiem od godziny jestem w ciąży i jeszcze mi się nogi trzęsą” lub „mam ochotę na ogórki małosolne, muszę je znaleźć i niech nikt się nie waży pisnać słówka sprzeciwu bo będzie to dyskryminacja kobiet ze względu na cykl hormonalny”… Taaaak… życie bywa piękne… czasami. Podreptałam ochoczo do autobusiku celem udania się do redakcji Aktivista gdzie czekało na mnie podwójne zaproszenie na spektakl w CSW (taniec współczesny – fajnie), które zdobyłam wysyłając e-maila całkowicie zrezygnowana (myślałam, że się nie uda). Kiedy wreszcie udało mi się bezpiecznie dojechać na miejsce (po przeprawie z panią gburowato-idiotycznie-bezmyślną) i znalazłam rzeczoną ulicę i budynek, okazało się, że w redakcji jest bardzo przyjemnie i od razu poprawił mi sie humor (zwłaszcza, że zajęło się mną bardzo przystojne młode Ciacho). Pomrugawszy rzęsami i pouśmiechawszy się filuternie pognałam w podskokach z powrotem na przystanek z zamiarem dotarcia nach hause ale w międzyczasie (międzyczas to cudowne słowo) przyszło mi do głowy, żeby kupić sobie coś na obiad. Gotować mi się wybytnie nie chciało, więc pomyślałam o pyszniutkich pierogach, które sprzedają w takim jednym sklepie. Jak sobie o nich przypomniałam, to już wołami by mnie nikt nie powtrzymał przed ich zdobyciem. Wysiadłam z autobusu, popędziłam dzikim truchtem do tramwaju, dojechałam (bez przygód), wysiadłam, dalej uskuteczniłam sprint do sklepu (żeby zdążyć przed zamknięciem). Udało się – kupiłam obiad. Z szerokim uśmiechem podałam zakupy mniej szeroko usmiechniętej pani ekspedientce (nie wiem czemu nikt nie lubi ostatnich klientów) zakupy. Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, zmierzyła mnie od pasa w górę (bo tylko tyle mogła zobaczyć zza lady) i lekko się uśmiechnęła ale tak rozumnie i z nutką sympatii, że aż mnie tknęło. Czyżbym wyglądała jak ostatnie nieszczęście? Ale nie… obejrzałam się potem i nic podejrzanego nie stwierdziłam ale gdy spojrzałam na swoje zakupy – zrozumiałam… 10 pierogów z kapustą i grzybami (są ogromne i jak je zjem to chyba pęknę a poza tym niedawno jadłam podobne więc wyjdzie na to, że odżywiam się wyłącznie pierogami), kilogram czereśni (piękne i dorodne, po prostu zachwycające) i czekolada (moja ulubiona Lindt) – to nawet na pierwszy rzut oka demaskuje, że albo jestem w odmiennym stanie (i to bynajmniej nie świadomości) albo mam doła jak 150 – pierwsze można wykluczyć od razu jak się na mnie patrzy bo moja mama i pan doktor z przychodni stwierdzili zgodnie niedowagę, ale za to drugie aż nadto da się wyczuć. I tak to pani ze spożywczego rozgryzła mnie w mig a ja śmiałam się długo z mojej mieszanki zakupowej. Dobrze, że nie kupiłam do tego wina – byłoby jak nic skierowanie do AA 😉
Chandra sie trochę popanoszyła i poszła sobie (ufff) pomogły czereśnie i esy od Alty (dzięki maj laf) a ja przy okazji zawarłam bliższą znajomość ze starszym sympatycznym jegomościem z wnuczką na kolanach i uśmiechem, od którego stopniała nawet czekolada w ten zimny letni dzień…

9 uwag do wpisu “Dolne partie

  1. Doły są fajne!!! Bo można się najeść, szkoda tylko, że później wpada się w doła nr 2, gdy wejdzie się na wagę. Jednak nie wymyślono jeszcze w Polsce „leku” bez skutków ubocznych. Np. Jak chcesz się porzadnie upić, to później masz problemy z żoładkiem lub ból głowy rano (hehehe mnie na szczęscie to nie dotyczny), a jak chcesz najeście się czereśni bo masz czarne myśli odnośnie swojej przyszłej pracy to później nieźle Cię przeczyści! I znajdz tu człowieku ZŁOTY ŚRODEK!!

    Polubienie

  2. no problemmo maj faf – zawsze do uslug!
    a ta czekolada to nie wiem jaka, bedziesz mi musiala dokladnie opisac, bo inaczej przywioze nie ta, co potrzeba z mekki czekoladowej ;))

    ps. mail mi zdycha dzis 😦

    Polubienie

Dodaj komentarz