Notka pourlopowa się pisze ino w kawałkach.
Najpierw miałam awarię komputerową, następnie internetowo-łączową a obecnie mam deficyt czasu w stosunku do potrzeb Syna.
W stosunku do moich własnych względem Niego też.
Albowiem straszną frajdę sprawia mi teraz lepienie z nim bałwanów (o to Sosia Mamo, pacz, a tu Igolek, a tu Ty, hehe) i tłumaczenie, że dinozaury, a nie dinożarły. Oraz czytanie na głos Mikołajka, wierszyków i rymowanek. No i ciastolina rulez zatem mam w domu przymusowe codzienne – raz w porywach do dwóch – odkurzanie, wydłubywanie kolorowych grudek z kwiatków, komody z ubraniami, lodówki, osobistej torebki, wolno stojącego obuwia i sierści PanKota.
Ponadto przeżyliśmy bal karnawałowy, na którym Potomek mój wystąpił w charakterze krokodyla (krotodyla, krotodyla Mamo!) a ja doznałam iluminacji, kiedy to Młodzian kategorycznie i z rykiem odmówił zdjęcia kostiumu, wdział kurtkę, buty, szalik i czapkę na tegoż krokodyla oraz zarządził powrót do domu tramwajem. Tak oto moje ciche plany dotarcia tam opłotkami i chyłkiem legły w gruzach a furrorę zrobiliśmy na pół miasta. Głównie ja jako wyrodna matka podduszająca biedne Dziecko zielonym gadem z pluszu i notorycznie dosuwająca Mu czapkę na "jedyne miejsce do oddychania" – jak to się wyraziła życzliwa Pani Z Fiokiem.
Przestała mieć uwagi dopiero jak wycedziłam, że akurat mijamy cmentarz i jeśli życzy sobie miejsce do oddychania, to ja jej z przyjemnością dziką jakieś udostępnię.
Zatem rozumiecie, że trochę jakby padam na twarz z wielkim hukiem?
Bo o północy to już chce mi się wybitnie spać.