Skończyło się przedszkole, zaraz po nim dwutygodniowa akcja letnia, na którą zdołaliśmy się zapisać, a udało się, że tak to ujmę, o długość przednich zębów – kolejka chętnych była bowiem długa i absolutnie bezwzględna. Od poniedziałku Lokator ma wakacje w Mamutowie a ja mam nieustająco zwinięte w supeł wszystko w środku.
Powinnam się cieszyć, pląsać w podskokach z racji nagle odzyskanej wolności i rzucić się w wir wszystkiego, czego dotychczas nie robiłam z przyczyn opiekuńczo-wychowawczych. Chadzać na imprezy, wracać na czworaka albo wcale, zamiast obiadu jeść popcorn z mikrofalówki i popijać colą, biegać po mieszkaniu wyłącznie nago, kląć jak stary marynarz, a w przebłyskach pragnienia kultury oglądać ociekające przemocą i seksem dzieła kinematografii. Powinnam. Ale zupełnie nie mam ochoty. Zwyczajnie tęsknię.
Mogę pojechać tam raz czy dwa w tygodniu, kiedy akurat kończę wcześniej pracę i mogę zabierać Go na weekendy. Gdy mam drugą zmianę, nawet nie ma sensu jechać – zanim dotrę na miejsce, już zaśnie a ja i tak będę musiała wrócić z przyczyn metrażowo-niezależnych. I choć wiem, że w Mamutowie jest Młodemu super, świetnie się bawi i wcale za mną nie tęskni (powiedział mi, szuja), to im jest starszy, tym trudniej na dłużej mi się z Nim rozstać. Mam nadzieję, że to minie, albowiem średnio widzę oczyma wyobraźni okres burzy i naporu albo pierwsze randki z mamuśką w charakterze towarzyszącej paprotki.
Dzwonię. Staram się tylko dwa razy dziennie. Leczę uzależnienie 🙂
Ostatnio powitał mnie komunikatem:
– Ceść, jem jabuszko. Później zadzwoń. Teraz nie.
Potem było:
– Telas ide jeździć na lowerze. Na lazie!
Następnie:
– Idziemy z dziadkiem na zjezdzalnie. Nie mamy casu zupełnie. No to pa!
Tylko czekać aż usłyszę: – Idę z Jolką do kina, wracam we środę…