Nazwijmy to grubą kreską

Nie znoszę się pakować i przeprowadzać.

Oczywiście podróże uwielbiam i nigdzie nie wysiedzę za długo, bo mnie nosi. Jednakowoż spakowanie wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO czego – i tu kolejna piętrząca się trudność, związana z przewidywaniem, a ja we wróżbiarstwie nie jestem zbyt mocna – mogę akurat potrzebować w bliższej bądź dalszej przyszłości, napawa mnie organicznym lękiem. Mam ataki paniki i urządzam co i rusz symulacje awantur. Życie ze mną ogólnie nie jest lekkie, łatwe i przyjemne – to znaczy bywa, ale trzeba nie być ostatnim kretynem, lubić sporty ekstremalne i mieć odpowiednio dobrane leki. Sami rozumiecie, że wobec takich warunków brzegowych populacja osób, zdolnych do wytrzymania ze mną z własnej woli i nie będących moimi dziećmi, znacząco maleje. Do kilkorga, no może kilkunastu. Ale za to najlepszych.

Ale ja o pakowaniu.

Tak bardzo nie lubię się pakować, że zawsze okazuje się, iż znowu odłożyłam wszystko na ostatnią chwilę, szczoteczka do zębów wpadła do sedesu, bielizna nie wyschła na suszarce, a ulubione spodnie, w których nie wyglądam ani jak zawodnik sumo, ani jakbym wysmarowana masłem wskoczyła w nie ze szczytu szafy, zostały właśnie zapaćkane dżemem/budyniem/czekoladą/wszystkim na raz przez małe lepkie kilkuletnie rączki. I na dodatek nie mogę znaleźć ukochanej czerwonej walizki.

Szfak!

Sami rozumiecie, że przenosiny bloga, to taki dość istotny w moim życiu wyjazd. Naturalnie nie jestem spakowana, zgubiłam bilet i umalowałam tylko jedno oko, ale co mi tam. Podobno wszędzie można się odnaleźć.

Ze zgubieniem to nie jestem pewna, bo jakiś czas temu znalazłam trochę zbędnych kilogramów i jak dotąd nie udało mi się ich zgubić. Próbuję, idzie mozolnie, ale już jest – powiedzmy – znośnie. Znaczy nie muszę przyodziewać się w kapę z łóżka, czy dwunastoosobowy namiot wojskowy, ale na widok swoich zdjęć sprzed trojga dzieci nadal mam globusa.

Czyli jestem.
Można się rozgościć.

Dodaj komentarz