Matka Dzieciom wyszła dziś z pracy burżujsko o 14-tej (nie, to nie wagary, odpracowane było w polu) i pognała do Joli na Plac Wilsona.
Jola to błogosławieństwo w życiu Matki. Odkąd się zjawiła – a będzie już jakoś osiem lat – wizyta w salonie fryzjerskim jest przyjemnością. Włosy, których Matka posiada wprawdzie siedem na sześć w dwóch rzędach, ale zawsze to coś, również są szczęśliwe. Sielana, na na na na.
Wcześniej spotkania z fryzjerami kończyły się kwaśną miną Matki, fryzjerów często również, oraz poczuciem, że jednak chcę nacisnąć „cofnij” a autora tego, co mam na głowie, srodze wybatożyć brzozowymi witkami i ogolić w kompromitujący szlaczek.
Aż któregoś dnia Matka Dzieciom w akcie rozpaczy weszła do pierwszego napotkanego zakładu fryzjerskiego i zażądała strzyżenia. Teraz, zaraz, natychmiast, bo ma fryzurę pod tytułem piorun dupnął w rabarbar i chwili dłużej nie wytrzyma.
I właściwie została.
Matka wychodzi od Joli zadowolona, zrelaksowana i wypoczęta, bo i regeneracyjnego komara można przyciąć podczas mycia głowy połączonego z masażem tejże. A potem podadzą pod nos kawę, gazetę i czeszą.
I znikąd nie dobiega „Mamo, On mi zabrał klocki/książkę/cokolwiek, o co aktualnie można się potłuc”.
Matka Dzieciom rozważa nawet możliwość zamieszkania w salonie u Joli. Nie jest tylko pewna co na to Książę Małżonek, dzieci i sama zainteresowana.
